"My, harowaczki". Osobiste refleksje po lekturze "Chłopek"

Jesteśmy wykształcone i niezależne finansowo, spełniamy się zawodowo i z powodzeniem prowadzimy własne firmy, a mimo to rzadko pozwalamy sobie na luksus odpoczynku, chwilę wytchnienia, czas tylko dla siebie. Dlaczego?

Publikacja: 19.09.2023 14:50

Okładka książki "Chłopki"

Okładka książki "Chłopki"

Foto: Materiały prasowe

"Nie ma co się oszukiwać: w zdecydowanej większości współczesne polskie społeczeństwo ma chłopskie pochodzenie. W przypadku wielu Polek nadal wiąże się to z odziedziczonym po naszych babkach i matkach „genem harowaczki” – nie spoczniemy, dopóki każdego dnia nie ogarniemy zarówno spraw zawodowych, jak i domowych. Czy nasze córki przerwą wreszcie ten zaklęty krąg?".

Po ustrojowej transformacji, by zachęcić wówczas takie jak ja młode kobiety do wyścigu o zawodowy sukces, w prasie i telewizji powtarzano slogan o „umiejętnym łączeniu życia zawodowego z domowym szczęściem”. Do czego się to sprowadzało niemal każdego dnia dla wielu z nas? Sen dłuższy niż 5 godzin był rzadkością, wszak zanim wyruszyłyśmy do pracy, to: szykowałyśmy nasze dzieci do przedszkola/szkoły, w drodze powrotnej robiłyśmy zakupy lub załatwiałyśmy sprawy urzędowe.

Czytaj więcej

Krótki sen zwiększa ryzyko nowotworu? Wiadomo, jak to działa

A przecież jeszcze trzeba było zadbać o własny wygląd, by szef w firmie czy klient na spotkaniu służbowym nie miał wątpliwości, że ma do czynienia z kobietą sukcesu... Po pracy gnałyśmy, by odebrać dzieci z przedszkola/szkoły, dać im obiad i zawieźć na dodatkowe zajęcia, wieczorem sprawdzałyśmy, czy dobrze odrobiły prace domowe, w tzw. międzyczasie robiąc pranie, prasowanie, sprzątanie... No, i nie wolno nam było zapomnieć o mężu/partnerze, który wracał z pracy wieczorem do domu, oczekując, że „micha będzie parować”, a żona/partnerka poda ją z uśmiechem na twarzy.

Kiedy i czy w ogóle zatrzymujemy się w tym codziennym kołowrotku lub choćby trochę zwalniamy? Gdy dopada nas naprawdę ciężka choroba (bo zwykłe przeziębienie to tylko drobna niedogodność)? Najczęściej dopiero wtedy, gdy dzieci„wyfruną z gniazda”. No, chyba że za chwilę wchodzimy w rolę babci, która przejmuje codzienną opiekę nad wnukami...

Sama jestem matką dwójki dzieci, „harowaczką” (tak nas określiła Anna Swirszczyńska w wierszu „Chłopka”). Ale warto podkreślić: nasze babki miały nieporównanie gorzej. Dowody na tę tezę odnajdziecie w wyjątkowej książce Joanny Kuciel-Frydryszak „Chłopki. Opowieść o naszych babkach” (Marginesy 2023). Autorka prowadzi przez życie przedwojennej tytułowej chłopki od jej narodzin aż do śmierci – a niemal cały ten czas jest wypełniony pracą ponad siły.

Zniewolenie, analfabetyzm i bieda

Już kilkuletnie dziewczynki, kiedy tylko nauczyły się chodzić i mówić, musiały opiekować się młodszym rodzeństwem. Gdy podrosły, do ich obowiązków należało m.in. codzienne pasanie krów czy gęsi, sprzątanie, noszenie wody ze studni etc., a wszystko to zamiast uczęszczania do szkoły- rodzice często pisali petycje do dyrekcji z prośbą o zwolnienie z obowiązku szkolnego ich córki. Chłopskie nastolatki musiały szybko zacząć zarabiać na chleb, rodzice wysyłali je więc na służbę do dworu lub choćby do zamożniejszych włościan. Tam często narażone były nie tylko na ciężką pracę i szykany, ale też gwałty i molestowanie ze strony „panów”, co nierzadko kończyło się niechcianą ciążą, której „chałupniczo” próbowały się pozbyć, bo inaczej zostałyby wyklęte przez rodzinę, zwłaszcza jej męską część... Gdy jednak osiągały wiek zdolny do zamążpójścia, nieważne były uczucia – ojcowie lub najstarsi bracia przehandlowywali je „za morgi”. Z rodzinnej niewolnicy stawały się własnością męża, często o wiele starszego od nich. Rodziły niemal co roku kolejne dzieci, aż do chwili, gdy przestawały być płodne, no chyba że wcześniej umierały w czasie porodu lub połogu.   

Joanna Kuciel-Frydryszak w książce „Chłopki” przywołuje m.in. postać Marcjanny Fornalskiej (1870–1963), która pozostawiła po sobie „Pamiętnik matki” (miała sześcioro dzieci: troje zginęło w czasie stalinowskich czystek, jedną z córek w 1944 r. rozstrzelali hitlerowcy, a najstarszy syn zmarł w niemieckim obozie koncentracyjnym Gross-Rosen). Jej losy potoczyły się nieco inaczej niż większości ówczesnych potomkiń chłopów pańszczyźnianych – zawdzięczała to umiejętności czytania i pisania, co nie było normą. „(...) na Lubelszczyźnie córka pańszczyźnianego chłopa jak wiele dzieci w zaborze rosyjskim nie chodzi do szkoły. Ma siedem lat, gdy dostaje od ojca swoją pierwszą książkę i dowiaduje się, że powinna się nauczyć z niej czytać, by mogła się modlić. »Dziewczynie więcej nauki nie potrzeba. Dziewczyna powinna być tylko uczciwa i pracowita« – zapamiętała ojcowską radę. Ponieważ nikt nie ma czasu się nią zajmować, próbuje sama wymyślić, jak składać litery.

»Ucz się, bo dostaniesz bicie!« – słyszy. Albo: »Ucz się, jak do wiosny nauczysz się czytać, to ci kupimy na Wielkanoc piękną książeczkę do nabożeństwa«.

Gdy w końcu udaje się jej poskładać litery w wyrazy, czuje się oszołomiona: »Odkrywa się przede mną świat, niebo, sama nie wiem, co robić z radością«. Jednak gdy dzieli się z matką swoimi nowymi umiejętnościami, słyszy: »Lepiej wybieraj kartofle!«. (...) Mimo to czytanie staje się jej ucieczką przed życiem i Marcjanna przysięga sobie, że zrobi wszystko, by [jej] dzieci mogły się uczyć”. Na początku XX stulecia to na wsi rzadkość, ale w dwudziestoleciu międzywojennym wcale nie jest dużo lepiej.

„Światowy kryzys, który trwa od 1929 roku, przeorał polską gospodarkę, a wieś pogrążył. (...) Na wsi w Polsce w 1931 roku mieszka 73 procent społeczeństwa, z czego 51 procent to chłopi posiadający ziemię, a 5 procent to rolni robotnicy. Ich sytuacja jest najtrudniejsza. [Według spisu powszechnego z 1931 roku Polska liczyła 32,1 miliona mieszkańców, z czego chłopów było 16,4 miliona, a robotników rolnych 1,6 miliona. Najliczniejszą grupę stanowili chłopi małorolni – 7,3 miliona, najmniej liczną kmiecie (najbogatsi, mający ponad 17 hektarów) – 1,9 miliona]. W 1934 roku, gdy robotnik w mieście zarabia głodową pensję – 24 złote tygodniowo, wyrobnik folwarczny dostaje 6 złotych (plus tak zwaną ordynarię), a chłop ze swoich plonów niecałe 10 złotych.

Czytaj więcej

„Sekretne życie pobożnych kobiet” Deeshy Philyaw: olbrzymia dawka emocji

Kobiety – bo to one głównie pełnią funkcję zaopatrzeniowca – osiągają wyżyny pomysłowości, by wykarmić rodzinę. (...) Jeśli nasze babki opowiadały nam o tym, że przed wojną dzieliły zapałki na czworo, nie używały tego sformułowania, by dobitnie wyrazić skalę biedy. One naprawdę to robiły: brały nóż i rozdzielały zapałki na kilka części, ponieważ były one bardzo drogie. W obiegu pojawiły się nawet zapałki z dołączonym do pudełka specjalnym cienkim nożykiem”.

Zróbmy „zbliżenie” na ów rok 1934. Mogłoby się wydawać, że II Rzeczpospolita jest w pełnym rozkwicie: finanse państwa zostały uporządkowane, miasta rozkwitają – zwłaszcza Gdynia i tamtejszy nowy port morski, swoje premiery mają kolejne polskie filmy, na które tłumnie uczęszczają „miastowi”, by wspomnieć tylko „Pieśniarza Warszawy” z Eugeniuszem Bodo w tytułowej roli czy „Kocha, lubi, szanuje” – także z Bodo, ale przede wszystkim z popularnymi wówczas aktorkami: Zulą Pogorzelską i Lodą Halamą; nie można też pominąć filmu, który swą premierę miał 20 września 1934 r.: „Czy Lucyna to dziewczyna”, z brawurową Jadwigą Smosarską w podwójnej roli – owej Lucyny i „Juliana Kwiatkowskiego”. To film niezwykle śmiały jak na owe czasy. W każdym razie w miastach kwitło życie towarzysko-kulturalne. A jak wyglądał rok 1934 z perspektywy polskiej wsi?

Katarzyna Biernacik dwa razy w tygodniu wyrusza z Zubrzy w stronę Lwowa z wielką bańką mleka lub z koszem jaj. Polnymi drogami przechodzi siedem kilometrów, aby dotrzeć do państwa, swoich stałych klientów, którzy wpuszczają ją do mieszkania, tak jak innych domokrążców, kuchennymi schodami. Chętnie tam chodzi, bo jak mówi, zawsze udaje się jej coś uszpyrtać. (...) Gdy Katarzyna Biernacik dotrze do Lwowa, weźmie od państwa za dziesięć jaj 40 groszy, a za kilogram masła 1,50 złotych. Wracając, zatrzyma się w sklepie, bo tutaj taniej niż na wsi. Jednak gdy przeliczy, okaże się, że na cukier jej brakuje (2,20 złotych za kilogram), ale kupi litr nafty (65 groszy), ta w domu być musi, ze wszystkiego innego można zrezygnować. (...)

W dni targowe, najczęściej piechotą, a czasem furmankami lub pociągiem, tysiące polskich kobiet wyruszają ze swoich wsi, by sprzedać ser, jaja, kury, tkaniny z lnu. Ta kobieca działka pozwala cokolwiek uszpyrtać, choć z tym coraz trudniej. (...)

Wstydzą się żebrać. Mogą pożyczyć od bogatego gospodarza zboże na chleb, ale nie żebrać o nie. Proszą więc o pożyczkę, ale bogatszy też nie ma już zapasów, zwłaszcza na przednówku. Co miał, to sprzedał, bo też ledwo daje radę. W 1933 roku w Broniszewie na Mazowszu, w połowie drogi między Warszawą a Radomiem, głoduje dwadzieścia rodzin. »Włościanie często jedzą tylko raz na dzień lub nawet rzadziej« – pisze Jerzy Fierich, autor monografii Broniszewa, ostrzegając, że dieta chłopów, nawet bogatszych, wybitnie się w kryzysie pogorszyła, jedzą jeszcze więcej ziemniaków niż dotychczas. Nikt w Europie nie je wówczas tyle ziemniaków co Polacy. Na świecie przewyższa nas jedynie Nigeria”.

„Służące do wszystkiego”

W II Rzeczypospolitej młode dziewczęta ze wsi masowo wyruszają do miast po „lepsze życie”. Ale czy rzeczywiście jest ono lepsze? Może i udaje im się zarobić na pierwsze w życiu pantofle, jednak ich cena nie liczy się tylko w złotówkach. Często okupione są zarówno pracą ponad siły, jak i zniewagami ze strony pracodawców – tych z fabryk i „pańskich” domów. A mimo to owe „wieśniaczki” pilnie strzegą swych miejsc pracy.

„Pod koniec lat 30. [XX w.] w charakterze służących pracuje w Polsce 450 tys. osób, z czego 96 proc. to kobiety. Rotacja panuje ogromna, jedne odchodzą, drugie zjeżdżają ze wsi. Posady szukają zwykle w prasie, jeśli potrafią czytać, albo na miejskim targowisku, które pełni funkcję nieoficjalnej giełdy pracy, lub w biurze pośrednictwa.

Pracę służącej można rozpocząć jeszcze tego samego dnia po przyjeździe ze wsi, nawet bez kwalifikacji, panie zwykle same uczą dziewczyny nowych powinności, które polegają na prowadzeniu domu w bardzo szerokim zakresie: gotowaniu, sprzątaniu, robieniu zakupów, a jeśli państwo mają dzieci, także na zajmowaniu się nimi. Te wszystkie obowiązki wykonują tzw. służące do wszystkiego”.

Pomimo tak licznych obowiązków młode służące za wszelką cenę starają się utrzymać na posadzie. Dlaczego? Często na wieś nie mają już po co wracać, a w mieście czyhają na nie handlarze żywym towarem i alfonsi: „w całej Europie wśród prostytutek największą grupę stanowią byłe służące, które straciły pracę i nie mają dokąd pójść”. Dlatego godzą się nawet na niskopłatną pracę u „państwa”, niekiedy tylko za „wikt i opierunek”, bo na ich miejsce czeka wianuszek chętnych.

Jak czytamy w „Chłopkach”, „Do 1946 r. w Polsce sytuację służby domowej reguluje prawo odziedziczone po zaborcach, anachroniczne, dające dużą przewagę chlebodawcom, a nawet pozwalające na stosowanie kar cielesnych (...). Służąca ma prawo do wychodnego raz w tygodniu, w niedzielę, a jej praca nie podlega ograniczeniu godzinowemu (...), jest na nogach od szóstej rano do późnego wieczora, a jej sytuacja zależy od tego, do jakiego domu trafiła”.

Ale czy ten opis czegoś nie przypomina? Wystarczy cofnąć się do początku tego skromnego artykułu... Czy codzienność współczesnych Polek 40+, szczególnie tych mieszkających na polskiej wsi, aż tak bardzo różni się od życia kobiet w dwudziestoleciu międzywojennym i PRL-u? Po lekturze „Chłopek” dopadła mnie uporczywa myśl: zmieniła się na lepsze nasza sytuacja materialna, często jesteśmy niezależne finansowo, nie musimy więc „dzielić zapałki na czworo”. Tyle że mentalnie – zwłaszcza jeśli idzie o podział obowiązków w rodzinie – pozostałyśmy owymi „harowaczkami”. Może najwyższa pora to zmienić?

* Wszystkie cytaty zamieszczone w artykule pochodzą z książki Joanny Kuciel-Frydryszak „Chłopki. Opowieść o naszych babkach”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Marginesy.

"Nie ma co się oszukiwać: w zdecydowanej większości współczesne polskie społeczeństwo ma chłopskie pochodzenie. W przypadku wielu Polek nadal wiąże się to z odziedziczonym po naszych babkach i matkach „genem harowaczki” – nie spoczniemy, dopóki każdego dnia nie ogarniemy zarówno spraw zawodowych, jak i domowych. Czy nasze córki przerwą wreszcie ten zaklęty krąg?".

Po ustrojowej transformacji, by zachęcić wówczas takie jak ja młode kobiety do wyścigu o zawodowy sukces, w prasie i telewizji powtarzano slogan o „umiejętnym łączeniu życia zawodowego z domowym szczęściem”. Do czego się to sprowadzało niemal każdego dnia dla wielu z nas? Sen dłuższy niż 5 godzin był rzadkością, wszak zanim wyruszyłyśmy do pracy, to: szykowałyśmy nasze dzieci do przedszkola/szkoły, w drodze powrotnej robiłyśmy zakupy lub załatwiałyśmy sprawy urzędowe.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Kultura
Sasha Waltz. Choreografka, która rozbiera tancerzy, debiutuje w Polsce
Kultura
Artystki na schodach do sławy: czy rzeczywiście Cannes nie kocha kobiet?
Kultura
Jej nowa płyta - jego nowa praca. Taylor Swift z partnerem mają powody do radości
Kultura
Renée Zellweger jako Bridget Jones po raz kolejny zaskoczy widzów!
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Kultura
"Esesmanka". Jak zrozumieć historię zła w kobiecym wydaniu?