Życie Milewicza zgasło nagle…,
chwila zadumy po premierze spektaklu, brawa na stojąco wstrząśniętej publiczności i moje osobiste rozterki: co myśleć, w co wierzył Milewicz w chwili, w której poczuł, że koniec jego misji nastąpi już za kilka sekund?
„Wierzę w człowieka, i w zmianę, tę prawdziwą” - te słowa kończą zainspirowany historią Waldemara Milewicza monodram Sławomira Grzymkowskiego. Waldemar Milewicz wiedział, że ryzykuje. Musiał zakładać, że „to” się może zdarzyć, ale czym innym jest myślenie o śmierci, a czym innym prawdziwy koniec. Z relacji świadków wynika, że akcja zamachowców nie trwała dłużej niż piętnaście minut. Kwadrans to mało i dużo czasu, zależy od punku odniesienia. W piętnaście minut można wypić angielską herbatę i pograć w piłkę podczas szkolnej przerwy. Można też dokonać destrukcji znacznie większej niż ostrzelanie cywilnego samochodu, w którym podróżowała ekipa reporterska. W czasie porównywalnym do czasu trwania szkolnej przerwy Hiroszima – wielkie miasto Japonii — po eksplozji amerykańskiej bomby atomowej w 1945 r. zamieniła się w żar chłonący wszystko co żywe, żar, który roztopił stalowe konstrukcje, skruszył granitowe kamienie i wyzwolił wielką czarną chmurę dymu, nabrzmiałą ciężarem ludzkich dusz. Po kilkunastu minutach wiatr ją rozproszył. Może też uniósł dusze zabitych do krainy szczęścia niebiańskiego.
Próba zrozumienia istoty człowieczeństwa
Wyrazisty, zaangażowany, a zarazem nieostentacyjny monolog aktora wybrzmiewa w pustynnej scenografii. Towarzyszą mu jedynie zmienne odgłosy bębna, które podkreślają wagę wypowiadanych słów. W sugestywnym dźwięku słychać zwiastun tragicznej śmierci, wołanie o pomoc, pytania o sens życia. Surowa scenografia spektaklu sugeruje, że kiedyś w podobnym miejscu stał dom, że żyli w nim ludzie, że po nich zostało tylko kilka użytkowych przedmiotów – okaleczone, przewrócone krzesło, miska na wodę leżąca u stóp niewielkiej wydmy pisaku, zachłanna ciemność, lekko zwilżona strumyczkiem skąpego światła. Wątłe punktowe światło nakierowane na twarz bohatera sceny ujawniało wielkie emocje. Ból mieszał się z nadzieją, chęć życia z bezradnością, grymas złości zakłócał uśmiech, czyżby obecny był też spokój, poczucie panowania nad sytuacją? W jednej ze scen bohater pochyla się nad miską wypełnioną wodą i obmywa twarz, nie umywa rąk (jak to zrobił Piłat) - to moment na słowa uznania dla pani Anny Sroki-Hryń, reżyserki spektaklu. To ona sprawiła, że tekst Wiesławy Sujkowskiej na scenie teatralnej wybrzmiał jeszcze dobitniej. Spektakl nie odnosi się tylko do ostatnich dwudziestu lat życia Milewicza. Jest nawiązaniem do odwiecznych zmagań mędrców, prób zrozumienia istoty człowieczeństwa, stąd cytat z Ewangelii Łukasza apostoła, współautora Biblii Nowego Testamentu: „Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi! Oto przyjdą dni, kiedy mówić będą (...)”.
Współodczuwanie bezsilności, dotykało w sposób bezwzględny i tego nie można ująć inaczej. Po obejrzeniu spektaklu byłam wstrząśnięta. Nadal dręczy mnie szereg pytań. Szczerość za szczerość: wyznaję, że wypowiedzianych na sennie słów „Wierzę w człowieka, i w zmianę, tę prawdziwą”, nie czytam w ten sam sposób. Słowa te są dla mnie próbą wzbudzenia nadziei, apelem o opamiętanie się, ale całość to manifest wobec niespójności człowieczeństwa, jego oskarżenie. Nawet, jeśli osobiste zaangażowanie Waldemara Milewicza, jego postawa, śmiałe relacje z terenu walk, świadczą o dobru ludzkiej natury, to, o czym mówił, ile podawał przykładów złego zachowania człowieka w każdym zakątku świata, wśród ludzi wyznających Boga (bez względu na wyznanie), potwierdza jedynie tezę, że człowiek nosi w sobie pierwiastek zła.