Wakacje to niemal samo dobro, z wyjątkiem momentów, gdy można zginąć. Wtedy nie jest ważne, czy znamy innych ludzi – potrzebujemy ich. Otóż ostatni czerwcowy długi weekend zastał mnie nad jeziorem Niesłysz, które jest piękne. Można je objechać rowerem, telefony łapią zasięg może na połowie trasy, a większość drogi prowadzi przez lasy. Przyroda jest wspaniała, to człowiek nie zawsze zdaje tam egzamin. I nie mówię tylko o zabudowie niezgodnej z prawem wodnym, w której działki dochodzą do samej wody i nie ma obowiązkowego 1,5 m dostępu do linii brzegowej.
Postanowiłam sama objechać jezioro na rowerze. To wycieczka na dwie godziny, trochę drogami, głównie lasem. I gdy zjeżdżałam z górki, nagle rower poślizgnął się na korzeniu i z całą prędkością jazdy, bez chwili hamowania, katapultował mnie w krzaki przy ścieżce. Uderzyłam głową w ziemię i chyba straciłam na moment przytomność. Pamiętam tylko dwa slajdy, patrzę nad drogę – jestem nad kierownicą. Gdy się ocknęłam, bałam się ruszyć, tak bolał mnie kark. Pierwszą przytomną myślą było, że nie zadzwonię po męża, bo nie ma zasięgu. Drugą, że żyję – bo miałam kask. I gdy tak zastanawiałam się co dalej, ciągle wplątana w te krzaki i rower, obok mnie dostojnie przejechał rower... i pojechał dalej.
Mężczyzna w średnim wieku minął w środku lasu kobietę, która ewidentnie potrzebowała pomocy i pojechał dalej. Nie obejrzał się, nie odezwał słowem, choć widzieć mnie musiał.
Chwilę za nim jechała jego partnerka i ona się zatrzymała. To ta pani pomogła mi wstać, sprawdzić rower, pytała, czy zadzwonić po pomoc. Gdyby nie ona, a jednak coś bym sobie tam złamała, może leżałabym w tym lesie do dziś.
Czytaj więcej
Rejon Polski południowo-zachodniej pełen jest zamków, pałaców oraz miejsc związanych z II wojną ś...