Rośnie popularność niby nowego ruchu „tradwife”, czyli nowoczesnej wersji nieistniejącej w zasadzie nigdy rzeczywistości, w której kobiety rezygnowały ze swojego życia, by zamknąć się w domu i w eleganckich sukienkach piec ciastka, dbać o dzieci i gotować obiady. Hiperrealność tego ruchu polega na tym, że panie tradwify są elegancko ubrane do prac domowych, co przypomina reklamę proszku do prania i rezygnują nawet z gotowych płatków śniadaniowych, tylko robią swoje.
Ale w rzeczywistości pięknie ubrane celebrytki, które promują pozostanie w domu, nieźle zarabiają na swoich filmach i one same wcale się od pieniędzy nie odcinają, choć doradzają to innym. Moją ulubioną fikcją jest chyba film na Instagramie, w którym influencerka z ośmiorgiem dzieci (ballerinafarm ma 10 mln obserwujących) doi kozę w eleganckiej sukience. To się raczej w życiu nie zdarza. Moje doświadczenie domowe mówi mi, że albo jesteśmy elegancko ubrane i w makijażu, albo gotujemy obiad obklejone dziećmi, bo gotowanie obiadu w towarzystwie dzieci szybko wyklucza elegancję. Pora jednak powiedzieć takiej sytuacji trzeźwe sprawdzam – na głębszym poziomie refleksji.
Czytaj więcej
Odrzucają rewolucję seksualną, feminizm i równouprawnienie. Na świecie przybywa kobiet, które rez...
Tradwife: to nowy trend czy stary problem?
Ruch kobiet zostających w domu z dziećmi nie jest nowy. Przeciwnie, nowa jest rzeczywistość, w której kobiety nie są finansowo uzależnione od mężczyzn. Choć najstarszy uniwersytet w Europie powstał w Bolonii w 1088 roku, działa więc od blisko tysiąca lat, to w Polsce kobiety mogą studiować od 100 lat. I tak samo długo mają prawa wyborcze. Nawet jeszcze Maria Skłodowska-Curie musiała wyjechać do Francji, żeby pójść na uniwersytet, bo w Polsce pod zaborem rosyjskim kobiety nie były wpuszczane na uczelnie. Podobnie w innych zaborach. Nie wpuszczano ich na naszą perlę w koronie, Uniwersytet Jagielloński. Jak widać, Rosja szerzy najgorsze standardy życia nie od dziś, ale pytanie brzmi – po co nam studia? Żeby mieć zawód i źródło utrzymania, niezależnie od posiadania męża. Wcześniej kobiety zazwyczaj musiały być w domu. Jeśli gdzieś pracowały poza domem, to fizycznie, bo nie były dopuszczane do nauki czy wyższych kompetencji. To jest wielkie osiągnięcie XX wieku – prawo do samostanowienia kobiet, bezpieczeństwo finansowe.
Ja wiem, że w czasach epidemii samotności myśl, że można mieć oparcie w mężu, także finansowe, jest ludzkim i zrozumiałym marzeniem. Po tym skomplikowanym świecie lepiej iść z dobrym towarzyszem. Ale ruch tradwife zakłada, że żona zostaje w domu, a rodzinę utrzymuje mąż. Przeciętne miesięczne wynagrodzenie brutto wyniosło w maju 2025 roku 8670,51 zł brutto. Niemało, ale dla rodziny z jednym czy dwojgiem dzieci to skazanie na biedę. Idźmy dalej, w ubiegłym roku w Polsce ludzie zawarli 136 tysięcy małżeństw (wszystkiego dobrego na nowej drodze życia!), natomiast rozwodów było – aż 57 tys. Te dane zarówno przerażają, jak i pozwalają zweryfikować marzenia. Ale wyobraźmy sobie, że dziewczyna bierze szczęście w dniu ślubu za dobrą kartę i inspiruje się amerykańskimi trendami w mediach społecznościowych – co mogłoby pójść nie tak? Zostaje w domu, ale choć świadczy w domu nieodpłatną fizyczną pracę, to jest pozbawiona podstawowych zalet pracy zawodowej – nie dostaje pensji, składek emerytalnych, nie ma szans na awans (chyba że na teściową, babcię lub byłą żonę), nie rozwija kompetencji zawodowych, które pozwalają zwiększać zarobki, a czas działa na jej niekorzyść, a nie poprawia jej notowania czy urodę.