Na widelcu w Unii Europejskiej wegańskich kiełbasek już się nie uświadczy. PE zakazał bowiem producentom produktów wegańskich używania nazw „tradycyjnie zarezerwowanych dla mięsa”. Będzie można używać określeń opisowych, jak „substytut mięsa” czy „na bazie roślin”. Cel? Ochrona tradycyjnych nazw mięsnych oraz zapewnienie jasności dla konsumentów, aby nie mylili produktów wegańskich z rzeczywistym mięsem.
Jak odróżnić produkt wegański od mięsnego?
Na diecie w pełni roślinnej jestem od czterech lat. Mięsa nie jem już kilkanaście. Uwierzcie mi – w życiu nie pomyliłam kiełbaski sojowej z wieprzową. Nawet teraz, kiedy chodząc na zakupy, często zapominam okularów, a mój wzrok nie pozwala na swobodne przeczytanie składu.
Czytaj więcej
1 lipca w Szwajcarii weszły w życie przepisy zobowiązujące producentów żywności do etykietowania...
Dlaczego? W większości sklepów są po prostu wegańskie strefy, lodówki i półki oznaczone na zielono lub wyraźne oznaczenia przy cenach. Poza tym, marek produktów wegańskich nie ma zbyt wiele i my, weganie, doskonale je znamy. Z drugiej strony mięsożercy widzą przecież wyraźnie oznaczone produkty: 100 proc. roślinny, bezmięsny lub wielki zielony znak „V” na żółtym tle i z podpisem „vegan”. Producenci wegańskich produktów chwalą się ich roślinnym pochodzeniem, bo chcą przyciągnąć uwagę osób, dla których taki właśnie skład jest ważny.
Nowa rzeczywistość wegan: Koagulowana masa i fermentowany produkt zamiast sera i jogurtu?
Tymczasem Unia Europejska wysłuchała hodowców, którzy chcą mieć pewność, że jeśli ktoś będzie miał ochotę na kiełbaski – to będą one na pewno mięsne. Nie ma to nic wspólnego z wolnością wyboru. Myślę ciepło o producentach moich ulubionych produktów, dla których koszt rebrandingu będzie przecież ogromny. I na pewno niepotrzebny. Myślę o wegańskich roślinnych serach, które – na razie legalne – być może też kiedyś będą musiały się stać „koagulowaną masą białą lub żółtą”. A jogurty – „fermentowanym produktem roślinnym”.