Bohaterka tej historii od kilkunastu lat mieszkała ze swoim narzeczonym. O ślubie co prawa nigdy nie rozmawiali, zgodnie z wyznawaną przez wielu maksymą „po co nam jakiś papierek”, ale określenie „narzeczony” pasowało do łysiejącego już nieco faceta z brzuszkiem lepiej, niż „chłopak”. Ów narzeczony w pewnym momencie postanowił jednak brzuszek zgubić, a natchnieniem była pewna młoda blondynka. Gdy natchnienie przerodziło się w coś więcej, moja fryzjerka została poproszona o wyprowadzkę. Tak się bowiem złożyło, że mieszkanie było narzeczonego.
Gdy zaczęli się spotykać ponad dekadę temu, ona swoje tymczasowe lokum wynajmowała, on właśnie odziedziczył 2-pokojową kawalerkę po babci. Zrujnowaną, więc remont sporo kosztował. Sfinansowała go moja znajoma, to był jej wkład we wspólną przyszłość (wyłożyła wszystkie oszczędności gromadzone z myślą o zaciągnięciu kredytu). Jej rodzice zapłacili za wyposażenie kuchni, nieco krzywiąc się, że jedynaczka postanowiła żyć na kocią łapę, ale przecież szczęście dziecka jest najważniejsze.
Później jeszcze trzeba było nabyć choćby elektronikę, nowe meble, naczynia i wszystko to, co sprawia, że mieszka się komfortowo. Na kolejne zakupy partnerzy składali się na bieżąco, mniej więcej po połowie.
I wszystko to w mieszkaniu mężczyzny zostało. Znajoma grzecznie poprosiła o zwrot niektórych sprzętów lub choćby części nakładów na nie. Usłyszała mniej grzeczne „nie”.