Zgodzi się pani z tezą, że trendy takie, jak choćby ostatnie „szon patrole”, podczas których nastoletni chłopcy „tropią” nieodpowiednio ich zdaniem ubrane rówieśniczki i wrzucają do sieci ich zdjęcia, pokazują, że do cyberprzemocy nie potrzeba skomplikowanych narzędzi?
Zgadzam się – „szon patrole” są drastycznym dowodem na to, że do cyberprzemocy nie potrzeba zaawansowanej technologii. Wystarczy smartfon, który każdy z nas nosi w kieszeni, jedno zdjęcie lub nagranie i odpowiednie otagowanie, aby zniszczyć czyjąś reputację i poczucie bezpieczeństwa. Nie jest to incydent wynikający z braku świadomości – jak podkreślano podczas niedawnej konferencji „Epidemia przemocy wobec kobiet w cyberprzestrzeni”, celem takich działań bywa umyślne upokorzenie ofiary i wywołanie efektu wiralowego.
Ten przykład pokazuje również słabość obecnego systemu: prawo działa głównie „po fakcie”. Owszem, poszkodowani mogą składać pozwy o zniesławienie (art. 212 k.k.), powoływać się na naruszenie dóbr osobistych (art. 23–24 k.c.). Jednak procedury są czasochłonne, a w świecie cyfrowym liczy się szybkość reakcji. Dlatego kluczowa jest szybka interwencja platform społecznościowych, co będzie możliwe dzięki unijnemu Aktowi o usługach cyfrowych (DSA). Ale prawo to nie wszystko. Należy także postawić na edukację cyfrową.
Tylko te szkodliwe trendy nie szerzą się dlatego, że ich „twórcy” nie mają świadomości, że rozniosą się po sieci, tylko dlatego, że właśnie taki jest ich cel.
Dlatego edukacja cyfrowa musi jasno pokazywać, że to, co zakazane w świecie rzeczywistym, jest równie niedozwolone w Internecie, a działania online niosą realne konsekwencje prawne i społeczne. Trzeba też podkreślać, że pełna anonimowość w sieci jest coraz trudniejsza – w wielu przypadkach sprawców można ustalić dzięki logom, adresom IP czy danym z platform. Bez takiej zmiany świadomości społecznej nawet najlepsze regulacje nie powstrzymają podobnych zjawisk.