Córka Beaty Tyszkiewicz o życiu w Szwajcarii: Bogaci czy biedni – wszyscy mamy takie same widoki

Od kiedy synowie podrośli, udaje mi się czasem pojechać na kilka dni do mamy bez nich. Wtedy jestem sam na sam z moją Polską z dzieciństwa i młodości – mówi mieszkająca od lat w Szwajcarii fotografka Wiktoria Bosc, córka Beaty Tyszkiewicz i przyrodnia siostra Karoliny Wajdy.

Publikacja: 27.09.2024 09:40

Wiktoria Bosc: Za domem zawsze się tęskni, ale inaczej, kiedy stworzyło się już własny.

Wiktoria Bosc: Za domem zawsze się tęskni, ale inaczej, kiedy stworzyło się już własny.

Foto: Archiwum prywatne

Wolisz fotografować kwiaty, czy ludzi?

To są dwa odrębne tematy. Bardzo lubię fotografować ludzi, bo ciekawią mnie spotkania z nimi. Udana sesja jest jak relacja – albo coś zaiskrzy, albo nie. Czasami wcale nie musi. Jeśli natomiast przy dłuższych sesjach ta iskra się między nami zapali, to działa prawie jak narkotyk. Jest coś niezwykle ujmującego i wzruszającego, gdy ma się ludzi przed obiektywem, kiedy widać u nich pewnego rodzaju bezradność ciała, a ich wrażliwość i charakter są wyeksponowane. Czasem próbują je zatuszować, ale zawsze coś im umknie. Mnie, jako fotografowi sprawia niezwykłą przyjemność zagwarantowanie moim modelom wystarczającego komfortu, by mogli się poczuć zupełnie zrelaksowani. W moim przekonaniu liczy się efekt końcowy, a zdjęcia zrobione komuś kto jest spięty nie mają sensu i nie będą udane.

Kwiaty są również niezwykle wdzięcznym tematem, czasami nawet bardziej niż spięci ludzie, niedopuszczający do siebie aparatu i mnie. Śmieję się, że projekt kwiatowy bardziej wybrał mnie, niż ja jego. Kwiaty można sfotografować praktycznie w każdej chwili. Mam małe studio i jeśli jest ono gotowe do pracy, mogę kwiatu poświęcić 15 minut i wrócić do codziennych zajęć. Fotografowanie ludzi zajmuje znacznie więcej czasu. Zdjęcia kwiatów są więc moją odskocznią od portretów, ale uważam je za równie wdzięczne.

Nie fotografujesz pięknych kwiatów, w szczycie swojej formy, ale te, które przemijają.

Ta granica jest bardzo delikatna. Nie chciałam fotografować suszonych kwiatów, bo takich zdjęć wszędzie jest pełno. Suszone kwiaty są piękne, ale mnie nie interesuje koniec. Fascynuje mnie moment, który czasami trwa pół dnia, w których kwiat ze świeżego przeistacza się w półzwiędły. Francuzi nazywają ten stan "faner, czego odpowiednik ciężko jest znaleźć w języku polskim. Nie zwiędły, ale już nie świeży.

Zmęczony?

To brzmi zdecydowanie bardziej elegancko. Mam na myśli kwiaty lekko przetrącone, które wciąż się przekształcają. Potrafią jeszcze zmienić kolor, fakturę płatków i przypominać zupełnie inny kwiat. Im bardziej są dziwaczne, tym bardziej mnie ciekawią.

Jak je pozyskujesz?

Sekretem jest zaprzyjaźnianie się z kwiaciarkami, na których mogę polegać. Mam to szczęście, że w mojej kamienicy działa bardzo elegancka kwiaciarnia, która ma osobny kontener na odpady roślinne. Pewnego dnia, zamiast wyciągać ukradkiem wyrzucone przez nich rośliny, odważyłam się do nich wejść, przedstawić jako artystka i zapytać czy mogliby mi dawać znać, jak będą wyrzucać jakieś ciekawe okazy. Tak też robią, dzięki czemu mam niebanalne kwiaty, których nigdy wcześniej nie widziałam. Od tamtej pory żartuję, że gdyby jakiś specjalista od feng shui przyszedł do mojego domu, toby się załamał, bo w każdym kącie mam śmierć. Trzymam wiele zasuszonych kwiatów, do których – choć regularnie próbuję je wyrzucać - bardzo się przywiązałam. Mam też wiele pudeł z kwiatami których powinnam się pozbyć i czuję, że niedługo przyjdzie pora na ich selekcję.

Czytaj więcej

Polka z Okinawy: Ludzie żyją tu dłużej, bo stosują zasadę "nankurunaisa" czyli...

Czy w Szwajcarii posiadanie kwiatów w domu jest ważnym elementem życia?

Tak. Tutaj kwiaty są drogie, co uważam za uzasadnione, bo ktoś je musi wyhodować, przetransportować i sprzedać, a to kosztuje. Kiedy widzę jak wyposażonymi tirami przyjeżdżają tulipany z Holandii – mają odpowiednią temperaturę i wilgotność powietrza, to wcale się nie dziwię, że te piękne bukiety są uważane za namiastkę luksusu. Uważam, że każde kwiaty, nawet liście eukaliptusa czy jakieś dzikie trawy, nadają pomieszczeniom zupełnie inny klimat. Często dostaje się je w prezencie. Pierwszego maja, podobnie jak we Francji, jest tutaj Dzień Konwalii. Podarowuje się te kwiaty innym, życząc powodzenia przez kolejny rok. Z tą różnicą, że tutaj jedna gałązka kosztuje 5 franków (ponad 20 złotych – red.). Ja jestem przyzwyczajona do naszych polskich bukietów sprzedawanych na ulicach, zdecydowanie większych. Na znak protestu zasadziłam sobie swoje w ogrodzie.

Od kiedy mieszkasz w Szwajcarii?

Wcześniej mieszkaliśmy w Paryżu. 19 lat temu przeprowadziliśmy się do Lozanny. Mój mąż, który jest Francuzem, dostał propozycję pracy w wydawnictwie Noir sur Blanc. Uznaliśmy, że to fantastyczna okazja, żeby zobaczyć nowe miejsce i nie żałujemy tej decyzji. Tu się urodzili nasi synowie. Jak wyjdą z domu, to zobaczymy, co będzie dalej... Na razie nie planujemy zmian.

Jak poznałaś swojego męża?

To jest bardzo skomplikowana historia, ale jeśli jesteś gotowa, to ci opowiem.

Jestem! Lubię historie o miłości.

Mój mąż jest synem mojej byłej macochy. Po francusku brzmi to jeszcze lepiej, bo moja belle-mère (macocha) jest również moją byłą belle-mère (w znaczeniu: teściowa). Mama mojego męża była trzecią żoną mojego ojca. Nie są już razem, ale jest moją podwójną „belle-mère”. Czyli ja ze swoim mężem nie mamy żadnych więzów krwi, ale mamy wspólnego przyrodniego brata, co jest bardzo urocze.

Twoja mama również rozwodziła się trzy razy, masz przyrodnią siostrę, połapanie się w waszych relacjach rodzinnych nie jest proste...

Trzeba dodawać troszkę oryginalności rodzinie, żeby nie było tak łatwo, że jest tylko mama, tata i dzieci. (śmiech) W naszym przypadku to nie było planowane. Przyznaję, że David bardzo mi się podobał, ale długo nawet nie śmiałam o nim marzyć. Przez kilka lat widywaliśmy się w wakacje w Marsylii na południu Francji, gdzie on bywał u swojej mamy, a ja u mojego ojca. Kiedy między nami zaiskrzyło, byłam na kompletnym rozstaju dróg po zakończonym wcześniej związku, nie mogłam zdecydować, co chcę ze sobą zrobić - jakie podjąć studia, gdzie, ani co dalej. A on wyciągał mnie na wycieczki motocyklowe wybrzeżem Marsylii i bardzo mi się to podobało. Wróciłam do Polski i zorientowałam się, że brakuje mi tego spędzanego wspólnie czasu. Zaproponowałam mu, żeby do mnie przyjechał. Został na rok. I tak to się zaczęło. Byliśmy pewni, że chcemy rozpocząć wspólną drogę przez życie. Przenieśliśmy się do Paryża, jak wspomniałam, a pół roku później do Lozanny. Założyliśmy rodzinę.

I wydałaś polską książkę kucharską.

To książka kulinarna, którą napisałam trochę z tęsknoty za polskimi smakami – mimo że jest tutaj dość duża populacja Polaków, długo nie było polskich sklepów. Ponieważ kuchnia szwajcarska też jest w dużej mierze oparta na prostych składnikach, łatwo było mi znaleźć produkty podobne do naszych. Wpadłam na pomysł stworzenia takiej książki, z której mogliby korzystać Szwajcarzy i Francuzi. Opracowałam przepisy drogie mojemu sercu i zrobiłam do nich zdjęcia. Zależało mi również na wyborze takich dań, które i tutaj mogliby polubić.

Nie jest to łatwe, widziałam podejście Francuzów do ogórków kiszonych, to zdecydowanie nie jest ich smakołyk.

Długo też nie jedli w ogóle buraków, a teraz wręcz się snobują na to warzywo. Mój mąż za to uwielbia kiszone ogórki i barszcz, co jest kolejnym dowodem na to, że jest wart zachodu. Podczas pracy nad książką miałam na balkonie studio fotograficzne, gdyż zależało mi na świetle dziennym do zdjęć i po ugotowaniu każdego dania musiałam je szybko uwiecznić, zanim potrawa straciła swój kolor i strukturę, a potem karmiłam sąsiadów.

Czyli jedzenie jest bardziej efemerycznym przedmiotem zdjęć niż kwiaty?

Zdecydowanie! Ale dzielenie się nim z ludźmi, którzy są ciekawi nowych smaków jest wielką przyjemnością.

Masz swoje szwajcarskie smakołyki?

Nie jestem fanką podawanego na ciepło sera w fondue ani raclette, ale zdecydowanie mają bardzo dobre sery. Lubię bardzo specjał kantonu Vaud, vacherin mont-d’or, który jest warzony kiedy krowy schodzą z pastwisk, czy tête de moine, co po polsku oznacza głowę mnicha, który kroi się specjalnym nożykiem tak, że powstaje cieniutki jak papier plasterek przypominający grzyb kurkę. Pyszne są suszone mięsa, bardzo wykwintne. Nie jadamy zbyt często dań kuchni szwajcarskiej, choć czuję, że powinnam zgłębić ten temat. Jest tu duże zróżnicowanie regionalne, choćby ze względu na podział kraju na części francusko- i niemieckojęzyczną, czy tę z wpływami włoskimi. Największą zaletą lokalnego jedzenia jest jego jakość. Bez względu na to, co jemy, ma być wysokiej jakości.

Podróżując po różnych częściach Szwajcarii widzisz różnice między nimi?

Czytaj więcej

Polka w Wenezueli: Alimentów nikt tutaj nie płaci. Kobieta zostaje z kilkorgiem dzieci z różnych związków

Przede wszystkim widać je między kantonami protestanckimi i katolickimi. W kierunku Włoch czuje się inną energię, choćby w zachowaniu ludzi. Jest tam wielu obcokrajowców, ludzie są otwarci na innych. W regionach protestanckich jest nieco inaczej, mieszkańcy są bardziej wstrzemięźliwi, choć to na szczęście też już się trochę zmienia dzięki nowemu pokoleniu.

Szwajcaria jest dobrym miejscem do pracy?

Lubię tu pracować, ale to jest zapewne związane ze specyfiką mojej pracy. Wszystkie moje trzy projekty fotograficzne poświęcone kobietom dotkniętym przez nowotwory powstały tutaj i wiążą się z tym miejscem, moim domem, rodziną, dziećmi. 

Zaczęło się od tego, że zachorowała twoja koleżanka.

Tak. Uznałam, że to temat, który warto rozwinąć. Przede wszystkim zmienić spojrzenie na kobietę podczas choroby. W moich oczach ta koleżanka nie była ofiarą, ale kwintesencją zacięcia i walki – była w tym wszystkim niezwykle kobieca. Uważałam, że tego poczucia kobiecości brakuje kobietom, które właśnie przechodzą przez taki trudny moment w życiu. I że należy je mobilizować i dopingować, a nie traktować jako ofiary choroby, bo to nie pomaga. Może i ważne jest, żeby świat zewnętrzny zobaczył, jakim koszmarem jest choroba i walka o zdrowie, natomiast mnie bardziej zależało na pokazaniu bezdyskusyjnej kobiecości i piękna. Skupiam się nad tym, co można dobrego dać, niż co negatywnego powiedzieć.

W Szwajcarii prezentowałaś swoje portrety, w Łodzi zdjęcia kwiatów. Od strony organizacyjnej jakie widziałaś różnice w tworzeniu wystaw w obu krajach?

Największa jest taka, że w Szwajcarii wszystkim zajmowałam się sama, a wystawa w Łodzi była praktycznie w całości zorganizowana przez moją przyjaciółkę i kuratorkę wystawy Agatę Ubysz. W obu krajach są fantastyczni ludzie. Może łatwiej było mi dotrzeć do niektórych miejsc w Polsce, bo bardziej bezpośrednio się ze sobą porozumiewamy. Drukiem zdjęć do mojej wystawy zajęła się Marta Bulińska, która jest pasjonatką i zna się na rzeczy jak mało kto. Nie znałyśmy się, a miałam wrażenie, że po naszej pierwszej rozmowie telefonicznej doskonale wiedziała, jaki chciałam uzyskać efekt końcowy moich prac. Moja siostra natomiast bardzo mi pomogła instalując zdjęcia wraz z Agatą i otwierając wystawę w moim imieniu. 

Zmieniło się twoje wyobrażenie o Szwajcarii od czasu, kiedy w niej zamieszkałaś?

Czytaj więcej

Polka w Gruzji: Tutaj wciąż żywa jest krwawa zemsta

Siłą rzeczy się zmieniło, choćby dzięki relacjom, jakie tu nawiązałam. Najpierw z rodzicami kolegów i koleżanek moich dzieci, później poprzez moją pracę i projekty, które tu wykonuję. Mogę śmiało powiedzieć, że czuję się w Szwajcarii jak w domu.

Będzie waszym ostatnim przystankiem?

Na pewno się tutaj nie zestarzejemy, szybciej we Włoszech albo w Hiszpanii. Ale podczas naszej rozmowy uświadomiłam sobie, że powinniśmy więcej korzystać z uroków miejsca, w którym żyjemy. W Lozannie w zimie można zobaczyć młodzież, która w butach narciarskich wchodzi do pociągu, żeby dojechać do autobusu jadącego na stoki. Niedaleko Lozanny jest taka trasa kolei, gdzie wydaje się, że tory zrównują się z jeziorem, jakby pociąg ślizgał się po wodzie. Uwielbiam Montreux. Tam człowiek zaczyna rozumieć, dlaczego bogaci ludzie na koniec chcą na starość mieszkać w Szwajcarii. Poza sprawami podatkowymi, które nas nie dotyczą...

Jeszcze... (śmiech)

Dobrze, że to dodałaś. (śmiech) Czy bogaci, czy biedni – tutaj widoki mamy takie same. A ten widok się liczy.

Tęsknisz za Polską?

Tęsknota zawsze jest, ale cieszę się, że moja Warszawa ciągle się zmienia. Chodzę po niej swoimi starymi dróżkami, a zawsze przy okazji odkrywam jakieś nowe miejsca i jestem nimi zachwycona. Moje dzieci uwielbiają to miasto, staram się im również pokazywać inne zakątki kraju, jak choćby Bałtyk, nad którym byliśmy w ubiegłym roku. Za domem zawsze się tęskni, ale inaczej, kiedy stworzyło się już własny. Tęsknię za miejscem, gdzie jest moja mama, Karolina, moi przyjaciele, ale tu dzieci mają szkołę, kolegów. Od kiedy chłopcy podrośli, udaje mi się czasem pojechać na kilka dni do mamy i to są takie nasze wykradzione chwile. Wtedy jestem sam na sam z moją Polską z dzieciństwa i młodości.

Wiktoria Bosc

Urodziła się w 1977 roku w Polsce. Jest córką aktorki filmowej Beaty Tyszkiewicz i przyrodnią siostrą Karoliny Wajdy. Fotografią zajęła się w młodym wieku, ze szczególnym zamiłowaniem do portretu. Cykl jej autorstwa „Gdybym była tobą. Gdybyś była mną” został wydany w 2006 roku w wydawnictwie Prószyński. Jej portrety kobiet dotkniętych nowotworem piersi prezentowane były na wystawach w Lozannie i Bernie (Szwajcaria), Firminy (Francja) i Busto Arsizio (Włochy), a zdjęcia z serii „Opowiedz mi o kwiatach, których już nie ma” w Łodzi. Od 2014 roku regularnie współpracuje z Fundacją Jana Michalskiego w Montricher w Szwajcarii, gdzie mieszka.

Wolisz fotografować kwiaty, czy ludzi?

To są dwa odrębne tematy. Bardzo lubię fotografować ludzi, bo ciekawią mnie spotkania z nimi. Udana sesja jest jak relacja – albo coś zaiskrzy, albo nie. Czasami wcale nie musi. Jeśli natomiast przy dłuższych sesjach ta iskra się między nami zapali, to działa prawie jak narkotyk. Jest coś niezwykle ujmującego i wzruszającego, gdy ma się ludzi przed obiektywem, kiedy widać u nich pewnego rodzaju bezradność ciała, a ich wrażliwość i charakter są wyeksponowane. Czasem próbują je zatuszować, ale zawsze coś im umknie. Mnie, jako fotografowi sprawia niezwykłą przyjemność zagwarantowanie moim modelom wystarczającego komfortu, by mogli się poczuć zupełnie zrelaksowani. W moim przekonaniu liczy się efekt końcowy, a zdjęcia zrobione komuś kto jest spięty nie mają sensu i nie będą udane.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wywiad
Cudzoziemka w Polsce. Dr Amrita Jain: Tutaj żyje nam się dużo lepiej i wygodniej
Wywiad
Terapeutka artystów: Sztuka daje iluzję, że scena wypełni deficyt miłości
Wywiad
Reżyserka obsady Ewa Brodzka: Szukając bohaterów serialu, zwracam uwagę nie tylko na talent
Wywiad
Polka w Tajlandii: Tutaj można zmienić imię, jeśli ktoś uzna, że przynosiło mu pecha
Wywiad
Profesor Katarzyna Pisarska o roli kobiet w dyplomacji. "Dorównują mężczyznom"