Gdy słyszy pani „Jerzy Stuhr“, to jakie są pani pierwsze myśli?
Dominika Bednarczyk-Krzyżowska: Wola życia. Witalność. Niezłomność. I to zarówno, jeżeli chodzi o niego jako człowieka, ale też o rodzaj postaci, jakie budował na scenie czy w filmie. To brzmi paradoksalnie w tych okolicznościach, jednak właśnie tak zawsze postrzegałam Jerzego Stuhra. Szczególnie przez ostatnie 12 lat, gdy zmagał się z chorobą nowotworową. Życie go mocno doświadczało – nowotwór krtani, ale też dwa zawały serca, udar mózgu. Jednak przez to wszystko przebijała się nieprzeciętna miłość do tego życia.
Jestem przekonana, że byłoby mu trudniej na tej drodze, gdyby nie troska jego żony, pani Barbary, która zawsze stała obok. Nie znam jej osobiście, ale wiem, że była napędem, motywowała do dbania o zdrowie na różne sposoby, szukała nowych dróg leczenia, nie pozwoliła się poddać. To było widać. Dla mnie byli nierozłączni.
Kim Jerzy Stuhr był dla pani?
Kimś bardzo ważnym. Mam poczucie, że jego obecność na egzaminie wstępnym do Szkoły Teatralnej (PWST) w Krakowie dużo dała w ostatecznej ocenie mojej osoby. Wiem, jak bardzo był za mną. Widział mnie wcześniej w spektaklu „Romeo i Julia“ (1992), w reżyserii Krzysztofa Orzechowskiego w Teatrze Ludowym. Zagrałam z profesjonalnymi aktorami, chociaż byłam jeszcze licealistką. Pan Jerzy przyszedł do mnie do garderoby, z synem Maćkiem, żeby mi pogratulować. Byłam oszołomiona. Zapytał, czy będę zdawała do szkoły aktorskiej. Byłam już po nieudanej próbie rok wcześniej, ale odpowiedziałam, że oczywiście. A potem przyszedł na mój egzamin.