Adwokat działająca na rzecz zwierząt: To one mnie znalazły. Bronię ich, gdy dzieje im się krzywda

Za walkę w obronie praw zwierząt stałam się obiektem niewybrednych ataków w mediach. Ale żaden hejter nie zarzucił mi, że jestem złym prawnikiem – mówi adwokat Katarzyna Topczewska.

Publikacja: 07.02.2024 12:15

Katarzyna Topczewska: Udało mi się doprowadzić do kilku przełomowych wyroków, które stały się głośne

Katarzyna Topczewska: Udało mi się doprowadzić do kilku przełomowych wyroków, które stały się głośne i podniosły w społeczeństwie świadomość praw zwierząt.

Foto: Archiwum prywatne

Nazywają panią adwokatką zwierząt…

Ja wolę o sobie mówić, że jestem adwokatem, bo tak brzmi mój tytuł zawodowy według prawa. Pewnie włożę kij w mrowisko, bo to temat, który wywołuje – zupełnie nie rozumiem dlaczego – ogromne emocje. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że język polski ewoluuje i feminatywy w nazwach zawodów czy stanowisk są coraz bardziej popularne, ale jak dla mnie niektóre odmiany po prostu nie brzmią dobrze, a czasami wręcz śmiesznie. Kobieta na stanowisku wiceministra to przecież nie „sekretarka stanu”. Sędziowie w protokole rozprawy także nie odnotowują, że stawiła się adwokatka, tylko adwokat Katarzyna Topczewska. I wolę żeby tak zostało. Ale, pozostawmy tę kwestię do decyzji każdej kobiety.

Adwokat ma pomagać i bronić czyichś praw, prawda?

Jak najbardziej. Nazwa naszego zawodu wywodzi się od łacińskich słów „ad vocare” czyli „na pomoc”.

Podobno zwierzęta żadnych praw nie mają.

Gdzie pan słyszał taką bzdurę?

Tak twierdzą ci, którzy są pani przeciwnikami w sporach sądowych.

Od strony formalno-prawnej to nieco skomplikowane zagadnienie, ale powiedzmy wprost: takie twierdzenia to właśnie przejaw formalizmu i to skrajnego. Przecież obowiązuje ustawa o ochronie zwierząt, z której jasno wynika, ze zwierzęta powinny żyć bez cierpienia i bólu, a ludziom nie wolno się nad nimi znęcać. Osoby dążące do ultrapoprawności prawno-językowej rzeczywiście tworzą takie retoryczne konstrukcje, czasem na użytek sporów w sądzie. Ale też widać, że rośnie wśród władz i w społeczeństwie świadomość praw zwierząt, tych potocznie i logicznie rozumianych. Walczyłam o to od wielu lat i wciąż walczę.

„Zwierzę nie jest rzeczą. Człowiek jest mu winien poszanowanie, ochronę i opiekę”. Tak mówi ta ustawa. Skąd więc pogląd, że zwierzę nie ma praw?

Bo z punktu widzenia prawa cywilnego zwierzęta rzeczywiście mogą być częścią dobytku ludzi. To są jednak istoty czujące, przyjaciele, czasem wręcz członkowie rodziny. Tak powinno się je traktować, a nie jak każdy inny przedmiot.

Szukała pani swojej niszy na rynku i tak znalazła pani te zwierzaki?

To zwierzę mnie znalazło, a nie odwrotnie. Gdy miałam dwa lata, moi rodzice budowali dom, a ja jako mały berbeć siedziałam na kupie żwiru i się bawiłam. Nagle siadł obok mnie pies, który się skądś przybłąkał. Pilnował mnie… i tak już został. Przygarnęliśmy go i daliśmy mu imię Cygaś. Byliśmy nierozłączni. To był mój najlepszy przyjaciel, chodził za mną krok w krok. Weterynarz stwierdził, że on też ma około dwóch lat. Mieszkał razem z nami aż do czasu, gdy oboje skończyliśmy 18 lat. Wtedy życie Cygasia, i tak dość długie, dobiegło końca. Było to trudne rozstanie. Od małego kochałam wszystkie zwierzęta. Jeszcze nie było ustawy o ochronie zwierząt, a ja nie byłam prawnikiem, ale już wtedy z moją mamą działałyśmy jak patrol interwencyjny. Gdy widziałyśmy gdzieś w okolicy źle traktowane zwierzęta, metodą perswazji uświadamiałyśmy właścicielom, że psie budy należy ocieplać na zimę, psów nie należy trzymać na łańcuchach, a zwierząt gospodarskich nie należy karmić tym, czego nie dojedzą ludzie. Potem, już jako studentka, działałam w białostockim Towarzystwie Opieki Nad Zwierzętami. Miałam co robić, bo traktowanie zwierząt na podlaskich wsiach było wtedy okropne.

Wówczas już była ustawa o ochronie zwierząt. Na Podlasiu się nie przyjęła?

Nie tylko tam. Ani policja ani urzędnicy często nie mieli świadomości że ustawa obowiązuje i jakie procedury przewiduje. Trzeba było im niemal palcem pokazywać przepisy o tym, że w sytuacji gdy ktoś znęca się nad zwierzęciem, nie tylko można, ale wręcz trzeba mu je odebrać. Bez większego trudu udało mi się zaskarżać decyzje władz samorządowych w tych sprawach, bo urzędnicy po prostu nie mieli zielonego pojęcia, o czym decydują. Zresztą do dziś, choć w znacznie mniejszym stopniu, to zjawisko występuje. Jednak prawna ochrona zwierząt rzeczywiście zaistniała nie tylko na papierze, ale i w praktyce. Mało tego, dziś wielu studentów pisze o tym prace magisterskie, a potem już się tym zajmują zawodowo. Rozwinęło się też orzecznictwo sądowe. Dziś policja i prokuratura na ogół już dobrze wiedzą, czym jest znęcanie się nad zwierzętami. Wymagało to wiele pracy, także mojej…

Katarzyna Topczewska

Katarzyna Topczewska

Archiwum prywatne

Jam to, nie chwaląc się, sprawił – powiedziałby pan Zagłoba.

Nie chcę sobie nadmiernie przypisywać zasług, ale udało mi się doprowadzić do kilku przełomowych wyroków, które stały się głośne i naprawdę podniosły w społeczeństwie świadomość praw zwierząt. Był to na przykład proces osób pracujących w gospodarstwie hodowlanym w Witkowie na Pomorzu Zachodnim. Krowy i świnie pędzono tam na ubój w okrutny sposób, boleśnie bijąc. Udało mi się uzyskać tam wyroki bezwzględnego pozbawienia wolności. Jeszcze do niedawna nie do pomyślenia było, aby taka sprawa w ogóle trafiła na wokandę. Kiedy składałam podobne zawiadomienia kilkanaście lat temu, nawet biegli lekarze weterynarii stwierdzali, że taki rozładunek to nic złego. Wygrałam też proces dotyczący fermy lisów. Zabijano je na oczach tych jeszcze żyjących. Wykazałam, że nad zwierzętami hodowlanymi też można znęcać się psychicznie, a nie tylko fizycznie. To kolejny precedens, który służy teraz innym organizacjom. Dzięki tym i dziesiątkom innych „moich” wyroków w wielu miejscach ubój odbywa się w sposób bardziej humanitarny, a warunki hodowli zwierząt się polepszyły lub fermy zostały zamknięte.

A jednak w 2014 roku zapadł słynny wyrok Trybunału Konstytucyjnego, legalizujący prawo do tzw. uboju rytualnego, dokonywanego niehumanitarnie, bo bez uprzedniego ogłuszania. Co pani o tym sądzi?

Byłam wtedy aplikantką adwokacką. Zaczęłam drążyć temat, jak to jest, że w XXI wieku jesteśmy zagłębiem uboju rytualnego, podczas gdy przecież ustawa o ochronie zwierząt nakazuje ogłuszanie wszystkich zwierząt przed ubojem. Okazało się, że dzieje się to na podstawie przepisu rozporządzenia, sprzecznego z ustawą. Od razu nagłośniłam temat i napisałam projekty skarg w tej sprawie dla Fundacji Ius Animalia. W rezultacie Prokurator Generalny zaskarżył do TK wadliwy przepis rozporządzenia. Wygraliśmy. Przez rok cieszyliśmy się zakazem uboju rytualnego. Niestety, gmina żydowska złożyła własną skargę i to jej Trybunał przyznał rację. Potem pracowałam przy inicjatywach ustawodawczych mających na celu zdelegalizowanie tych okrutnych praktyk, albo przynajmniej ich ograniczeniu na potrzeby mniejszości żyjących w Polsce. Taki był jeden z celów projektu „piątki dla zwierząt” Prawa i Sprawiedliwości, ale ostatecznie politycy tej partii wycofali się z tego. W rezultacie miliony zwierząt są rocznie zabijane w okrutny sposób, poprzez poderżnięcie gardła w stanie pełnej świadomości. A wszystko to dla biznesu, bo mięso z uboju rytualnego trafia głównie na eksport.

To właśnie wtedy, gdy toczyła się sprawa uboju rytualnego przed TK, zaczęła pani występować w mediach jako ekspertka komentująca zwierzęce paragrafy. Sprytna droga do sławy…

Nigdy nie było moim celem, aby zyskać rozgłos dzięki tym sprawom i zdobyć uznanie na krzywdzie żywych istot. A czy może pan redaktor czasem nie dla sławy został tymczasowym korespondentem z Ukrainy, gdy wybuchła tam wojna?

Skądże znowu. Po prostu dobrze znam język tam używany i na swój sposób chciałem pomóc ludziom broniącym swojego kraju. Tam było moje miejsce.

A moje miejsce jest tam, gdzie się krzywdzi zwierzęta. Czasem jest jak na froncie, bo nieraz mi się zdarzało brać udział w interwencjach w oborach i stajniach przy dwudziestostopniowym mrozie. Bywają też ataki ze strony agresywnych właścicieli zwierząt. Kiedyś podczas protestu na trasie do Morskiego Oka, fiakrzy próbowali nas rozjechać kilkutonowymi wozami. No, ale taki już ze mnie nietypowy adwokat, który czasem zdejmuje togę i idzie w teren, wiec nie narzekam.

To jak było z tymi występami w czasie sporu o ubój rytualny?

Po prostu nie było wówczas zbyt wielu ekspertów prawnych od tych spraw, więc to do mnie przychodzili dziennikarze. Ja się tym interesowałam od dawna, więc miałam coś do powiedzenia. Im dłużej się tymi sprawami zajmuję, tym więcej ciekawych spraw mam na koncie i widzę coraz więcej problemów praktycznych, które trzeba by było uregulować nową ustawą. Dlatego siłą rzeczy pojawiam się stale w mediach. Inna sprawa, że dziś obserwuję wśród niektórych młodszych kolegów i koleżanek zajmujących się ochroną zwierząt nieco instrumentalne traktowanie tego tematu. Wiedzą, że jest medialny i łatwo dzięki niemu zaistnieć publicznie. A jeśli tylko taką mają motywację, to niedobrze.

Da się na tym zarobić?

Nie za bardzo. Dość ograniczone są bowiem budżety organizacji prozwięrzęcych, które reprezentuję przed sądami i urzędami. Nie można im dyktować zwykłych rynkowych stawek za obsługę prawną. Przynajmniej ja tego nie robię, bo uważam, że pieniądze tych organizacji uzyskane z darowizn powinny iść przede wszystkim na opiekę nad zwierzętami. Sprawy takie prowadzę za darmo, albo tylko po kosztach, walcząc o skazanie oprawcy i obciążenie go kosztami mojej pracy i podróży do sądu w innym mieście. Oprócz tego, prowadzę sprawy karne i cywilne i z tego żyję.

Sprawa uboju rytualnego i „piątki dla zwierząt” pokazała, jak silne jest lobby hodowców i eksporterów mięsa do Izraela i krajów muzułmańskich. Jak się walczy przeciwko takim grubym interesom?

Dopóki to jest merytoryczna dyskusja w sądzie czy w komisji sejmowej – to nic nadzwyczajnego, przecież adwokat tym właśnie się ma zajmować. Gorzej, gdy przeciwna strona, czując słabość swoich argumentów, uruchamia medialną kampanię nienawiści. Nie będę może cytować wszystkiego, co przeczytałam i usłyszałam na temat mojego wyglądu i życia prywatnego w mediach należących do tych ludzi. Najłagodniejsze określenia to te o blondynie z doczepianymi włosami i rzęsami z norek. Prawdopodobnie stali za tym ludzie powiązani z przestępcami, których wcześniej – krótko mówiąc – wsadziłam do więzienia. Niewątpliwie ktoś te paszkwilanckie komentarze sponsorował. Co ciekawe, nigdy przy tej okazji nikt mi nie zarzucił, ze jestem złym adwokatem. Bo nie mieli żadnych merytorycznych argumentów.

Katarzyna Topczewska

Katarzyna Topczewska

Archiwum prywatne

Jak pani znosiła te komentarze o doczepianych włosach?

Ani włosów, ani rzęs nigdy nie doczepiałam, na szczęście mogę za to podziękować genom (śmiech). Nie będę udawała, że spłynęło to po mnie jak po kaczce. Było gorzko. Nikt nie rodzi się z odpornością na hejt. Jeśli chce się dalej walczyć o słuszne sprawy, a ja wiedziałam, że nie przestanę, to musiałam nauczyć się z tym żyć. No cóż, takie jest ryzyko podejmowania działalności publicznej. Kto nic nie robi, nie jest obiektem krytyki. Ale też odróżniam komentarze naprawdę nienawistne, takie skierowane personalnie do mnie, od tych dotyczących meritum mojej pracy. Niestety, znam koleżanki po fachu, które robią z siebie w internecie męczennice po tym, gdy ktoś je skrytykuje za strategię obrony klienta w sądzie czy za wygłaszane publicznie prawne poglądy.

A czy pani sama nie prowokuje złośliwych komentarzy, pokazując się na Instagramie w skąpym stroju na siłowni albo na plaży?

Nie takie znowu skąpe są te moje stroje (śmiech). W końcu w takich miejscach nie bywa się ubraną po samą szyję. Dotykamy tu jednak ważnego tematu: na ile adwokat może sobie pozwolić w pokazywaniu życia prywatnego. Pokutują stereotypy, wpajane jeszcze gdzieniegdzie aplikantkom, że nie mogą one publikować swoich zdjęć, na których są na plaży ubrane w strój bikini. A przecież adwokat też jest człowiekiem i też ma prawo do prywatnego życia. Nie widzę powodu, aby to nasze normalne codzienne życie ukrywać. Fakt, dość długo zastanawiałam się, czy pokazywać moje pasje sportowe i podróżnicze na Instagramie. Ale doszłam do wniosku, że nie ma nic złego w tym, że pokazujemy, jacy jesteśmy naprawdę, prywatnie. A to akurat bardzo ważne w budowaniu zaufania u swoich odbiorów. To na zaufaniu opiera się wykonywanie mojego zawodu.

Na tymże Instagramie obserwuje panią prawie 39 tysięcy ludzi. Czy to wystarczająco dużo, by znaleźć tam klientów na usługi adwokackie?

Tak, zdarzają się klienci, którzy dowiadują się o mnie ta drogą, choć nie jest to najskuteczniejsze narzędzie promocji. Ci, którzy przychodzą dzięki temu profilowi, wybierają mnie, bo nie stwarzam wrażenia nadętej pani mecenas, tylko właśnie „swojej baby”. Bardzo mnie taki odbiór cieszy, zwłaszcza stwierdzenie, które ciągle słyszę: „adwokat, a taka normalna”. To oznacza, że wielu innych adwokatów swoją postawą buduje dystans. Ja go zdecydowanie skracam. Zresztą wśród tych obserwujących jest sporo osób inteligentnych, z którymi nawiązałam kontakt i którzy inspirują mnie do poszerzania wiedzy. Takie budowanie relacji z ludźmi jest być może skuteczniejsze, niż w przypadku kolegów i koleżanek, którzy na swoich stronach internetowych prezentują wyłącznie prawne treści albo skupiają się wyłącznie na opowiadaniu o zawodowych sukcesach. Hmmm, jak to ostatnie nazwać?

Mówi pani o pladze zawodowego narcyzmu na portalu LinkedIn?

Też, choć w ogóle media społecznościowe bywają używane dla zaspokojenia próżności.

Pani też by można taką próżność zarzucić, spoglądając na obrazki, na których się pani pręży na siłowni.

Ja nie ćwiczę, żeby się pokazać, tylko dla własnego zdrowia. A filmy i zdjęcia zamieszczam nie dla pochwał i lajków, tylko aby motywować innych. Na co dzień w pracy chłonę dramaty ludzkie i zwierzęce. Muszę mieć kawałek własnej przestrzeni dla odreagowania. Sport bardzo mi pomaga. Gdy pokazałam kilka pierwszych filmików z tej siłowni, aplikantki zaczęły mi dziękować, że odczarowuję ten zawód i pokazuję, że kobieta prawnik może pokazywać zadbane ciało podczas normalnych czynności takich jak trening. Inne kobiety dziękowały za to, że zmotywowałam je do aktywności fizycznej. Skoro moimi ćwiczeniami daję coś dobrego innym, będę to robić dalej.

A czy samorząd adwokacki nie ma do pani etycznych pretensji o ten Instagram?

Jakoś nie, najwyraźniej nie ma powodu. Chyba władze samorządowe podchodzą do tego racjonalnie, że nie są to treści erotyczne, tylko pokazywanie normalnego codziennego życia.

Przejdźmy od piękna do brzydoty. Który sąd w Polsce jest najbrzydszy?

(śmiech) Rzeczywiście mam takie osobliwe hobby. Sporo jeżdżę po całym kraju i fotografuję sądy mieszczące się w szkaradnych budynkach. Na mojej liście przebojów na pierwszym miejscu jest wydział rodzinny sądu w mieście Lipsko na południowym Mazowszu. To dwa ponure parterowe baraki. Na pierwszy rzut oka trudno podejrzewać, że to siedziba wymiaru sprawiedliwości. Okropnie wyglądają też sądy w Legionowie pod Warszawą i w Brzezinach w Łódzkiem.

Czy poziom orzecznictwa odpowiada tam architekturze?

Na szczęście nie zawsze. Ani ludzi ani sądów nie warto oceniać po zewnętrznym wyglądzie.

Nazywają panią adwokatką zwierząt…

Ja wolę o sobie mówić, że jestem adwokatem, bo tak brzmi mój tytuł zawodowy według prawa. Pewnie włożę kij w mrowisko, bo to temat, który wywołuje – zupełnie nie rozumiem dlaczego – ogromne emocje. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że język polski ewoluuje i feminatywy w nazwach zawodów czy stanowisk są coraz bardziej popularne, ale jak dla mnie niektóre odmiany po prostu nie brzmią dobrze, a czasami wręcz śmiesznie. Kobieta na stanowisku wiceministra to przecież nie „sekretarka stanu”. Sędziowie w protokole rozprawy także nie odnotowują, że stawiła się adwokatka, tylko adwokat Katarzyna Topczewska. I wolę żeby tak zostało. Ale, pozostawmy tę kwestię do decyzji każdej kobiety.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Prawo
Potwierdzono wyciek wrażliwych danych księżnej Kate. Co będzie się działo w sprawie?
Prawo
Co wolno na balkonie, a za co można dostać mandat lub pozew?
Prawo
Prawnicze liderki: trzeba walczyć ze schematami płci. I z własnymi oporami
Prawo
Prawniczka rodziła na sali sądowej. Pilnie potrzeba zmiany regulacji
Prawo
Sharenting pod prawniczą lupą. Adwokat obala mit, że to tylko nieszkodliwa moda