To zwierzę mnie znalazło, a nie odwrotnie. Gdy miałam dwa lata, moi rodzice budowali dom, a ja jako mały berbeć siedziałam na kupie żwiru i się bawiłam. Nagle siadł obok mnie pies, który się skądś przybłąkał. Pilnował mnie… i tak już został. Przygarnęliśmy go i daliśmy mu imię Cygaś. Byliśmy nierozłączni. To był mój najlepszy przyjaciel, chodził za mną krok w krok. Weterynarz stwierdził, że on też ma około dwóch lat. Mieszkał razem z nami aż do czasu, gdy oboje skończyliśmy 18 lat. Wtedy życie Cygasia, i tak dość długie, dobiegło końca. Było to trudne rozstanie. Od małego kochałam wszystkie zwierzęta. Jeszcze nie było ustawy o ochronie zwierząt, a ja nie byłam prawnikiem, ale już wtedy z moją mamą działałyśmy jak patrol interwencyjny. Gdy widziałyśmy gdzieś w okolicy źle traktowane zwierzęta, metodą perswazji uświadamiałyśmy właścicielom, że psie budy należy ocieplać na zimę, psów nie należy trzymać na łańcuchach, a zwierząt gospodarskich nie należy karmić tym, czego nie dojedzą ludzie. Potem, już jako studentka, działałam w białostockim Towarzystwie Opieki Nad Zwierzętami. Miałam co robić, bo traktowanie zwierząt na podlaskich wsiach było wtedy okropne.
Wówczas już była ustawa o ochronie zwierząt. Na Podlasiu się nie przyjęła?
Nie tylko tam. Ani policja ani urzędnicy często nie mieli świadomości że ustawa obowiązuje i jakie procedury przewiduje. Trzeba było im niemal palcem pokazywać przepisy o tym, że w sytuacji gdy ktoś znęca się nad zwierzęciem, nie tylko można, ale wręcz trzeba mu je odebrać. Bez większego trudu udało mi się zaskarżać decyzje władz samorządowych w tych sprawach, bo urzędnicy po prostu nie mieli zielonego pojęcia, o czym decydują. Zresztą do dziś, choć w znacznie mniejszym stopniu, to zjawisko występuje. Jednak prawna ochrona zwierząt rzeczywiście zaistniała nie tylko na papierze, ale i w praktyce. Mało tego, dziś wielu studentów pisze o tym prace magisterskie, a potem już się tym zajmują zawodowo. Rozwinęło się też orzecznictwo sądowe. Dziś policja i prokuratura na ogół już dobrze wiedzą, czym jest znęcanie się nad zwierzętami. Wymagało to wiele pracy, także mojej…
Katarzyna Topczewska
Foto: Archiwum prywatne
Jam to, nie chwaląc się, sprawił – powiedziałby pan Zagłoba.
Nie chcę sobie nadmiernie przypisywać zasług, ale udało mi się doprowadzić do kilku przełomowych wyroków, które stały się głośne i naprawdę podniosły w społeczeństwie świadomość praw zwierząt. Był to na przykład proces osób pracujących w gospodarstwie hodowlanym w Witkowie na Pomorzu Zachodnim. Krowy i świnie pędzono tam na ubój w okrutny sposób, boleśnie bijąc. Udało mi się uzyskać tam wyroki bezwzględnego pozbawienia wolności. Jeszcze do niedawna nie do pomyślenia było, aby taka sprawa w ogóle trafiła na wokandę. Kiedy składałam podobne zawiadomienia kilkanaście lat temu, nawet biegli lekarze weterynarii stwierdzali, że taki rozładunek to nic złego. Wygrałam też proces dotyczący fermy lisów. Zabijano je na oczach tych jeszcze żyjących. Wykazałam, że nad zwierzętami hodowlanymi też można znęcać się psychicznie, a nie tylko fizycznie. To kolejny precedens, który służy teraz innym organizacjom. Dzięki tym i dziesiątkom innych „moich” wyroków w wielu miejscach ubój odbywa się w sposób bardziej humanitarny, a warunki hodowli zwierząt się polepszyły lub fermy zostały zamknięte.