To takie dziurki w ziemi, które odkryłam w naszym ogródku i ktoś mi później wyjaśnił, że to norki pająków. Nazywają się trap door spiders, bo dobrze kamuflują wejścia do tych norek, przez które wpadają do nich ofiary. Pająki są jadowite, polują głównie o zmierzchu i w nocy. Widziałam do tej pory tylko jednego. Mają dość duże rozmiary, ale nie zagrażają ludziom dopóki nie będą grzebać palcami w ich norkach. Pająki nie są moją ulubioną częścią życia w Australii. Przed dziećmi staram się grać twardzielkę, kiedy psikam pająki specjalnym sprayem, a one spadają z łomotem na podłogę. Potem idę się wypłakać do łazienki, takie to dla mnie obrzydliwe. Do domu wchodzą na szczęście niejadowite pająki, ale niestety są bardzo duże i szybko biegają. Trzeba z nimi żyć, coś za coś.
A węże?
Są u nas w dzielnicy. Podobno gdzieś w naszym dużym i dzikim ogrodzie mieszka pyton. Ale nie mam z nim problemu. Wiem, że węże tu są, lubią się wygrzewać na kamieniach, można je spotkać. Jak wejdą do domu, to trzeba zadzwonić do specjalisty, żeby je usunął. Na szczęście nie mam na nie fobii, tak jak na pająki. Nasza dzielnica jest osadzona w buszu, więc to naturalne, że niektóre stworzenia żyją sobie obok. Często odwiedza nas na przykład mały kangur, a właściwie walabia.
Jakie są stereotypy na temat Australii, które cię poruszają?
Na pewno bardzo złożonym tematem jest sytuacja Aborygenów. A oprócz tego ludzie myślą, że Australia to taki kraj, w którym nikt się niczym nie denerwuje, zawsze świeci słońce, ludzie nic nie robią, tylko surfują i żyją jakby byli na wiecznych wakacjach. Pewnie gdybym oglądała swoje zdjęcia na Facebooku, też bym tak myślała, ale my żyjemy normalnie. Błędem jest też zakładanie, że jak przyleci się do Australii na dwa tygodnie, to zdąży się zobaczyć Sydney, polecieć do Perth, zwiedzić trochę terytoriów północnych — to niemożliwe z uwagi na odległości, jakie je dzielą. Do najbliższego dużego miasta jedzie się od nas osiem, dziewięć godzin samochodem.
Jak sobie radzisz z różnicą czasu między Australią i Polską?
W czasie letnim dzwonię do rodziców i koleżanek w drodze do pracy, wtedy u nich jest wieczór. W okresie zimowym odwrotnie - kiedy wychodzę z pracy. Po tylu latach mam już to opanowane. Nikt mi nie przeszkadza, mam 40 minut wolnego czasu, możemy sobie spokojnie pogadać.
Brakuje ci czegoś z ojczyzny?
Polka na obczyźnie: Joanna Sznajder – zarażająca szczęściem wedding planerka z Toskanii
Szczęście jest zaraźliwe – przekonuje Joanna Sznajder, która organizuje śluby i warsztaty kulinarne we włoskiej Toskanii. Mieszka tam z mężem, dla którego wywróciła całe życie do góry nogami, i z dwiema córkami, dla których małżeństwo rodziców jest wzorem relacji. Do tej pory na ślubnym kobiercu postawiła ponad 150 par i ciągle jest gotowa na nowe wyzwania.
Rodziny i przyjaciół. Nie czuję się samotna, ale przychodzą momenty, w których chciałabym pójść z nimi na kolację i po prostu pobyć w otoczeniu osób, które lubię, kocham i znam od lat. Myślę, że od kiedy mamy swoje rodziny, jest na to naturalnie mniej czasu, ale nadal potrzebuję bliskości tych osób. Na pewno nie tęsknię za polskim jedzeniem. Nigdy nie gotowałam po polsku, wolimy kuchnię azjatycką i lekką, więc z tym akurat nie mam problemu. Są tu polskie restauracje, ale nigdy w nich nie byliśmy.
Przejęłaś jakieś australijskie przepisy?
Przejęłam tutejszy sposób życia, polegający na tym, że jak się zaprasza znajomych, to nie trzeba się narobić, przygotowywać jakichś wystawnych dań, tylko albo każdy przynosi coś ze sobą, albo kupuje się mięso, kładzie je na grillu i wszyscy są zadowoleni. Taki działkowy sposób spędzania czasu. Ważniejsze dla ludzi jest samo spotkanie i bycie razem, niż wymyślanie wielodaniowych obiadów. Nikt nie oczekuje, że kiedy przyjdzie z wizytą, to będzie obsługiwany, nawet w święta.
Może dlatego, że Boże Narodzenie spędzacie na plaży?
Tutaj zawsze tak było, a dla nas to oznacza większy luz. W święta ważniejsze jest, żeby się spotkała cała rodzina, niż sposób, w jaki to będzie wyglądało. W drugi dzień świąt często idzie się do znajomych i każdy tam przynosi resztki dań z własnego domu.
Nauczyłaś się od Australijczyków tego luzu?
W Polsce, kiedy idę do sklepu, czuję jakiś wewnętrzny przymus, żeby się dobrze ubrać, zrobić makijaż. Tutaj w sklepie spotkasz ludzi w kapciach i piżamach. Zabrakło im chleba, to po niego wyskoczyli i nikt się nie gapi. Ludzie nie przykładają wagi do ubioru, poza pracą i wyjściem do restauracji. W restauracjach są naprawdę ładnie ubrani, widać, że się starają. Poza tym zazwyczaj chodzą w podkoszulkach i szortach, niezależnie od wieku. Nikt nikogo nie ocenia ze względu na wygląd, wiek, czy kształt ciała -po prostu ubierasz się i wychodzisz z domu.
Używasz slangu?
Tak, to przychodzi naturalnie. Mówię, że coś jest "exy" (expensive - drogie) albo "suss" (suspicious - podejrzane). Kiedy pracujesz z ludźmi, łapiesz to zupełnie nieświadomie i zaczynasz używać.
A denerwuje cię coś w Australijczykach?
Dla wielu z nich wyjazd do Europy jest wielką wyprawą. Są tacy, którzy nigdy nie opuścili swojego kraju. Może dlatego wydaje im się, że Australia jest całym światem, bo nie znają innego.
Macie też niezłą bazę wypadową w inne egzotyczne części świata, korzystacie z tego?
Stąd lata się często do Tajlandii, Wietnamu, Indonezji czy na Bali. Japonia jest popularnym krajem, zwłaszcza w sezonie narciarskim. Niewiele z tego korzystamy, bo dużo podróżowaliśmy wcześniej. Ale faktem jest, że niedawno zaczęliśmy rozmawiać o tym, że trzeba do tego powrócić. Nie byłam jeszcze w Zachodniej Australii, a bardzo bym chciała. Poza tym dzieci są już w dobrym wieku, żeby zacząć podróżować.