Polka na obczyźnie: Ewa Gajos o codzienności, rynku pracy i nierównej walce z pająkami w Australii

Ewa Gajos, która 10 lat temu zamieszkała w Australii i jest dyrektorem marketingu w firmie zajmującej się instrumentami medycznymi, podkreśla, że życie na antypodach to nie są wieczne wakacje. O ile Australijczycy są radośni, tolerancyjni i otwarci, o tyle rynek pracy dla osób, które się tu przeprowadzają, jest trudny.

Publikacja: 17.02.2024 09:56

Ewa Gajos: Podobno gdzieś w naszym dużym i dzikim ogrodzie mieszka pyton. Ale nie mam z nim problemu

Ewa Gajos: Podobno gdzieś w naszym dużym i dzikim ogrodzie mieszka pyton. Ale nie mam z nim problemu.

Foto: Archiwum prywatne

G'Day Ewo! Czy tak powinnam się z tobą przywitać?

Ewa Gajos: Mówimy sobie "G'Day, how are ya?" i wszyscy są uśmiechnięci. To dobry początek dnia.

Najbardziej lubię Australijczyków za powiedzenie "no worries", oznaczające "nie martw się". Mam wrażenie, że to nie tylko słowa, ale i styl życia.

To jest bardzo charakterystyczne. Pracuję w korporacji, jestem dyrektorem marketingu. Moje życie na co dzień nie różni się więc specjalnie od tego w Polsce. Pracuję osiem, czasami więcej godzin dziennie. Dzieci chodzą do szkoły i trzeba je tam zawozić, a potem odbierać i przewozić z punktu A do punktu B. Jednak różnica polega na tym, że zupełnie inaczej przebywa się w otoczeniu ludzi, którzy mają pozytywne nastawienie. Czuje się je tutaj na każdym kroku. Czasami wchodzisz do jakiegoś sklepu w Polsce i myślisz: "o, jak tu miło", a w Australii... wszędzie jest miło. To było dla mnie bardzo zaskakujące tuż po przyjeździe. Każdy, kogo spotykasz na swojej ścieżce, kiwa głową i mówi: "hello". Nie znasz człowieka, ale jeśli tylko nawiążesz z nim kontakt wzrokowy, będzie do ciebie pozytywnie nastawiony. Przynajmniej tak jest w mojej dzielnicy w Sydney. Mieszkamy około 45 minut drogi, stojąc w większym korku, od Sydney Opera House. Każdy weekend tutaj przypomina wakacje. To miasto jest pełne przyrody, o którą się dba i nie pozwala się jej zamieniać na osiedla. Większość zabudowań stanowią domy. To zmienia kontekst życia.

Przeprowadziłaś się do Australii w 2014 roku, skąd decyzja o wyborze akurat tego kraju?

Mój partner jest Polakiem, ale mieszka tutaj od prawie dwudziestu lat. Przeprowadził się za pracą do Australii i poczuł, że to jego miejsce na ziemi. Nie planował już nigdy wrócić do Polski, ale jednak tam się poznaliśmy. Powiedział mi bardzo wyraźnie na pierwszej randce, że to jest miejsce jego tymczasowego pobytu. Przyjechał wtedy do kraju z powodów rodzinnych, planował spędzić tu nie więcej niż rok. Moje doświadczenie życiowe podpowiadało mi, że trzeba w życiu podejmować decyzje w zgodzie zesobą, a nie poświęcać się dla kogoś. Więc po pierwszej randce musiałam rozważyć, czy jeśli wyjdzie mi z tym chłopakiem, będę gotowa przeprowadzić się do Australii. Pomyślałam, że choć nie byłam tam nigdy, to przecież pracę znajdę, bo po angielsku mówię, jest trochę daleko, ale w zasadzie czemu nie? Spędziliśmy razem w Polsce więcej czasu, niż zakładany rok, bo urodziło nam się dziecko. Mój partner był już bardzo zmęczony tym, że w maju chodzimy nad Wisłę, jest ciepło i przyjemnie, a potem przychodzi jesień i nie bardzo jest co ze sobą zrobić, nie ma wielu możliwości do uprawiania sportów na świeżym powietrzu, które oboje uwielbiamy. Zimą jeździliśmy na narty, ale przygnębiały go dni, kiedy w Warszawie było szaro i ciemno, a w dodatku wszędzie błoto zamiast śniegu. Wspomina, że zaczął tęsknić za Australią już wtedy, kiedy w kraju nastał październik, ale jakoś wytrzymał jeszcze dwa i pół roku. Teraz sama go rozumiem.

Łatwo było ci wyjechać?

Kiedy nasz syn miał siedem miesięcy, dostałam wizę, która pozwalała mi tutaj pracować. Było to ważne, bo chciałam móc od razu odnaleźć się na miejscu. Spakowaliśmy się i przeprowadziliśmy. Polubiłam Australię już w pierwszym tygodniu, kiedy poszłam do sklepu, a ludzie dookoła byli uśmiechnięci.

Jak się odnalazłaś na rynku pracy?

O ile Australijczycy są radośni, tolerancyjni i otwarci, o tyle rynek pracy dla osób, które się tu przeprowadzają, jest trudny. Stanowi duże wyzwanie. Trzeba mieć bardzo dużo samozaparcia, żeby się na nim dobrze zaprezentować. Pod tym względem Australijczycy są podobni do Amerykanów -nie bardzo doceniają europejskie doświadczenie. Dla nich wszystko, co australijskie jest najważniejsze. Było to dla mnie szokiem, że w kilku procesach rekrutacyjnych przegrałam, bo powiedziano mi, że mój konkurent ma przewagę w postaci doświadczenia na australijskim rynku. Pracowałam na kilku rynkach w Europie i wiem, że trzeba się nauczyć specyfiki każdego z nich. Kiedy współpracujesz z Niemcami, musisz się dowiedzieć, jakie jest zaplecze biznesowe w Niemczech — dla nas jest to zupełnie naturalne, a dla Australijczyków niezrozumiałe, bo nie wychodzą z założenia, że rynek to coś, czego można się nauczyć. Kilka razy odpadłam z tego powodu na ostatnim etapie rekrutacji. Wtedy postanowiłam zatrudnić lokalnego doradcę zawodowego. Ta osoba pomogła mi stworzyć CV, bo tutaj ono też inaczej wygląda, przygotowała mnie do rozmów i między innymi dzięki temu po pięciu miesiącach znalazłam pracę zgodną z moimi kwalifikacjami, na tym samym poziomie, na którym pracowałam w Polsce. Nie musiałam się cofać w karierze. Wiem, że moje doświadczenie nie jest jednostkowe. Aby znaleźć zatrudnienie, dużo się trzeba nagimnastykować i korzystać z networkingu. Finalnie pomogło mi to, że przekonałam byłą szefową z Polski, żeby wysłała moje CV bezpośrednio do osoby zarządzającej w Australii, bo pracowały kiedyś w tych samych firmach z oddziałami na całym świecie. Mimo że się nie znały, ta rekomendacja pomogła.

Czytaj więcej

Polka na obczyźnie: Sabina Poulsen jedyna licencjonowana przewodniczka z Polski na Wyspach Owczych

To ciekawe, bo pracujesz w dość wąskiej branży, co powinno ci dawać przewagę nad innymi marketingowcami.

Branża instrumentów medycznych faktycznie jest małym rynkiem. W mojej ostatniej pracy w Polsce współpracowałam z lekarzami weterynarii. Jest tylko kilka biznesów, które są do niej podobne, czyli optometria, czy audiologia - aparaty słuchowe, którymi obecnie się zajmuję. Nie dla wszystkich marketingowców jest to interesująca tematyka. Ale mimo małego rynku musiałam się natrudzić, żeby dostać pracę. Wbrew pozorom dało mi to duże poczucie pewności siebie, bo wiedziałam, że prędzej czy później ją zdobędę. Trzeba było się zaprzeć i powiedzieć sobie: "jak nie teraz, to za chwilę, ale się to wydarzy".

Wspomniałaś, że CV różni się od tego wymaganego w naszym kraju, na czym polegają te różnice?

Inna jest struktura tego dokumentu. Inaczej opisuje się swoje doświadczenia. Bardzo zwraca się uwagę na to, co się osiągnęło. Kiedy jesteś asystentką biura, masz obowiązki typu zamawianie artykułów biurowych, ale z tego nic nie wynika. Tutaj wpisujesz, że byłaś odpowiedzialna za zamawianie tych artykułów, co usprawniło działanie biura, bo zapewniłaś ich regularne dostawy. W moim przypadku ważne było to, żebym wpisała, co osiągnęłam na każdym stanowisku i używała do tego kwantyfikatorów tłumaczących, jakie były tego efekty. Ma to sens. Każdy musi opowiedzieć o tym, co osiągnął. Nawet dzieci w szkołach uczą się mówić o swoich osiągnięciach.

Jak wygląda system edukacji?

Rok szkolny jest podzielony na cztery semestry trwające po dziesięć tygodni. Między nimi są trzy dwutygodniowe przerwy i jedna trwająca sześć tygodni, na początku roku – u nas to środek lata. O ile wygląda to na męczące z punktu widzenia pracujących rodziców, którym ciężko jest zagospodarować tyle wolnego czasu dzieciom, dobre jest to, że jednak wszyscy mają przerwy w tym samym czasie. Pracują wtedy z domu lub w trochę innym trybie. Około ósmego, dziewiątego tygodnia nauki dzieci są już zmęczone szkołą, mimo że jest ona na poziomie oczekiwań wobec uczniów zupełnie nieporównywalna do polskiej. Te dwa tygodnie dają im fajny reset, po nich odżywają i chętnie wracają do szkoły. W podstawówce nie ma klasycznych ocen. Są oceny opisowe, które pojawiają się raz na pół roku w formie raportu dla rodzica. Nie oglądam zeszytów dzieci, nie kupuję im podręczników. Wszystko zostaje w szkole, pakuję tylko im rano lunchboxy, wodę do plecaków i wychodzą. Cała nauka odbywa się w szkole. Ufam tej instytucji, faktycznie dzieci się w niej uczą i nie muszę tego sprawdzać. Dzieci mają zadawaną pracę domową, która nie jest obowiązkowa, ale nie częściej niż raz na dwa tygodnie. Są pewne zadania z matematyki, które można wykonywać w aplikacji. Ile ich zrobią, zależy tylko od nich. Ja dzieciom pomagam z przyzwyczajenia, a poza tym wiem, że w szkole średniej zadania i tak ich nie ominą. Zadawane są też czytanki, w zależności na jakim etapie nauki jest dziecko — albo papierowe, albo w aplikacji. Czytanie jest najważniejsze dla nauczycieli. O ile odpuszczają czasami matematykę, na czytanie kładą duży nacisk. Szkoła trwa siedem lat, później dzieci idą na kolejne sześć lat do szkoły średniej. Jest ona tak ciekawie zorganizowana, że jeśli ktoś nie chce zdawać matury, może zdecydować czy będzie uczyć się zawodu, czy przygotowywać do studiów. Wtedy ścieżka edukacji się rozdziela: część uczniów zaczyna kursy zawodowe i nie musi zdawać matury, tylko robić dalej kursy poza szkołą, a druga część przystępuje do egzaminu dojrzałości. Przy czym bycie pracownikiem fizycznym jest całkiem dobrą fuchą, gwarantującą atrakcyjne zarobki.

Wasze dzieci mają dużo zajęć pozalekcyjnych?

Tyle, ile sama im narzucam. Mają gimnastykę, taniec, pływanie, bo ja pochodzę z domu, w którym uprawiało się dużo sportu. Moi rodzice zaprowadzili mnie do Pałacu Kultury, gdzie przez osiem lat tańczyłam w Gawędzie i uprawiałam gimnastykę. Mój partner jest bardzo wysportowaną osobą, dzięki czemu nasz syn jest dobrze sobie radzi w surfingu i jeździe na rowerze górskim, choć mniej w sportach grupowych, które tutaj są dominujące. Jako jedyny z chłopców w klasie nie gra w rugby czy piłkę nożną, wokół których kręci się życie pozaszkolne. Ale nie ma z tego powodu żadnych problemów. Córka chodzi na gimnastykę i taniec. Oboje trenują pływanie, bo jest to umiejętność ratująca życie.

Dzieci w Australii dużo korzystają z telefonów?

Niektóre tak, ale starsze. Widzę, że w Polsce 12-latki są na TikToku i instagramie, tutaj tego nie ma. Dzieci dostają telefony mając 11 — 12 lat, żeby móc dojeżdżać samodzielnie do szkoły. Ale wolno im zakładać profili w mediach społecznościowych, dzięki czemu nie mają pojęcia choćby o istnieniu patostreamerów. Nawet nastolatkowie mają zablokowane dostępy do social mediów, porozumiewają się komunikatorami. W większości szkół nie można mieć przy sobie komórek, jest to zakazane przez władze na poziomie stanowym. Niebawem nie będzie można ich przynosić do szkoły w ogóle.

Szybko po przeprowadzce nawiązałaś nowe przyjaźnie?

Nadal nie mogę powiedzieć, żebym znalazła tutaj prawdziwych przyjaciół. Budowanie przyjaźni odbywało się wtedy, kiedy mieliśmy na to dużo czasu, mogliśmy spędzać z ludźmi czas poza pracą. Mam tu dobrych znajomych, ale nie takich, których mogę porównać choć trochę do przyjaciół z Polski. Z jedną z moich przyjaciółek, która mieszka w Waszyngtonie, nie widziałam się osiem lat, ale rozmawiamy ze sobą co najmniej dwa razy w tygodniu. Nie wydaje mi się, żebym była w stanie znaleźć taką przyjaźń tutaj. To coś, czego mi brakuje — bardzo szczerych babskich pogaduszek osobistych, nie tylko poprzez WhatsApp. Przypuszczam, że to niemożliwe. Znam jednak dziewczyny, które odnalazły grono przyjaciółek na emigracji, ja niestety nie i zapewne wynika to z braku czasu.

Ale prowadzisz społecznie profil na Facebooku "Mamy w Sydney".

Jest to bardzo bezpieczne źródło informacji dla mam, które przyjeżdżają z dziećmi do Sydney i starają się w nim odnaleźć. To nie jest tylko forum o dzieciach, zawiera też rady: jak załatwić konkretne świadczenia, gdzie kupić mąkę i co zrobić, kiedy znajdzie się w danej sytuacji. Można na nim zadać każde pytanie i dostanie się konstruktywną odpowiedź. Miałyśmy kilka przypadków przemocy domowej, kiedy dziewczyny nie wiedziały, do kogo się zwrócić, a udało nam się znaleźć odpowiednie kontakty w ich lokalizacji i to za darmo. Staramy się pomagać tym, którzy próbują się odnaleźć w meandrach australijskich systemów, takich, jak choćby bankowość czy szkolnictwo.

Jak jest być pracującą mamą w Australii?

Posiadanie więcej niż dwójki, a nawet czwórki dzieci bywa tutaj częste, ale niestety system nie sprzyja kobietom i daje się to odczuć. Urlop macierzyński trwa trzy miesiące, zasiłek nie jest wysoki. Możliwość wyboru rocznego macierzyńskiego w Polsce uważam za duży przywilej, z czego często nie zdajemy sobie sprawy. Z drugim dzieckiem spędziłam w domu rok tylko dlatego, że mogliśmy sobie na to pozwolić. Była to bardzo komfortowa sytuacja, ale zdaję sobie sprawę, że nie każdy ma taką możliwość.

Australia jest droga?

Tak, ale kiedy odwiedziliśmy Polskę niecałe dwa lata temu, okazało się, że jest w niej niewiele taniej. Jedzenie w Australii jest pewnie jest droższe o 30-40 procent, ale za to zarobki są dużo wyższe. Osoby, które tutaj mieszkają i mają stałą pracę, są w stanie spokojnie się utrzymać. Aczkolwiek w górę poszły stopy kredytowe i odczuwa się kryzys światowy. Kawa kosztuje tyle, co w Warszawie, za mieszkanie blisko centrum trzeba zapłacić 600 — 700 dolarów za tydzień. Dla Australijczyków ten kraj nie jest drogi, raczej tylko dla osób, które  przyjeżdżają zza granicy i porównują ceny do swoich zarobków.

Czytaj więcej

Polka na obczyźnie: Natalia Jaroszewska i jej wygrane życie na Cyprze

Dlaczego wybraliście Sydney?

Mój partner miał tam pracę, ale jest też zapalonym surferem, więc ważne dla nas było zamieszkanie niedaleko plaży. Udało nam się znaleźć dom w odległości czterech minut jazdy samochodem. Pomyśleliśmy, że jak już mamy ponosić cały wysiłek tej emigracji, to mieszkanie w środku miasta nie ma sensu. W centrum Warszawy też jest fajnie, więc nie widziałabym różnicy. Natomiast możliwość mieszkania nad oceanem jest absolutnie niezwykła.

Wspomniałaś, że Sydney ma różne dzielnice, na czym polegają też różnice?

To, gdzie mieszkasz określa kim jesteś. Są w Internecie takie śmieszne mapy podziałów kulturowych Sydney i są one bardzo prawdziwe. Mówi się, że to miasto wielokulturowe, ale poszczególne kultury zajmują inne dzielnice. W naszej mieszkają pracownicy korporacji albo właściciele firm budowlanych i konstrukcyjnych, to bardzo bezpieczna okolica. Zdarza nam się nie zamykać samochodu, a kiedy zostawię okulary przy plaży, za kilka dni znajdę je w tym samym miejscu. Dzieci notorycznie zapominają klapek sprzed wejścia na plażę, gdzie wszyscy je zostawiają, a one zawsze tam są. Kiedy zapomni się zabrać pianki do surfingu, na lokalnym forum ktoś się ogłasza, że ją znalazł i można u niego odebrać. Ale są też dzielnice biedniejsze, w których jest dużo przemocy, toczą się wojny gangów. Nie wszystko więc wygląda pięknie. Słucham hip-hopu, interesuję się tym gatunkiem pod kątem zaangażowania społecznego i politycznego. Często na podstawie muzyki, której słuchamy, tłumaczę dzieciom problemy osób mieszkających w różnych częściach Sydney. Pochodzę z Ursynowa, moimi kolegami byli członkowie zespołu Molesta, więc to moje klimaty.

Pracowałaś też w wytwórni płytowej. Myślałam, że show-biznes jest tak atrakcyjny, że trudno go porzucić na rzecz innej branży, a ty jednak tak zrobiłaś.

Praca w branży muzycznej była moim marzeniem. W liceum organizowałam koncerty death metalowe i punkowe, kupowałam gazetę "Tylko rock", oglądałam w niej zdjęcia z różnych imprez i myślałam, jak jest na nich fajnie. Niebawem rozpoczęłam pracę w klubie Stodoła, gdzie organizowałam koncerty, później pracowałam w agencjach koncertowych, byłam menedżerem artystów, przez jakiś czas Liroya na przykład. Następnie poszłam do pracy w wytwórni Sony Music Poland. Ale to był czas, kiedy muzyka się zmieniała. Ludzie przestawali kupować nośniki, ściągali utwory z Internetu i wszystko wywróciło się do góry nogami. Widziałam moich znajomych, którzy zwolnieni z pracy mieli bardzo duży problem ze znalezieniem nowej. Postanowiłam, że nawet jeśli stracę ten blask i splendor, który na mnie spływa z powodu przebywania z artystami, muszę mieć poczucie bezpieczeństwa. Zatrudniłam się w agencji reklamowej. Tam już zaczęłam się zajmować marketingiem. Wtedy było to dla mnie szokiem, ale kiedy patrzę wstecz, nie widzę już siebie pracującej w środowisku show-biznesowym z dwójką dzieci. Potwierdza to tezę, że na wszystko w życiu jest czas. Wciąż mam znajomości z tamtego okresu, ale nie potrzebuję nic więcej. Praca z muzykami była dla mnie bardzo ważna choćby dlatego, że spełniłam w niej marzenia z młodości. Cały czas kocham muzykę, dużo jej słucham i poznaję nowych artystów, żeby być na bieżąco. Poza tym okazało się, że zmiana profilu zawodowego była zrządzeniem losu. Gdybym nadal pracowała w branży muzycznej, bardzo ciężko byłoby mi tutaj znaleźć pracę, bo to hermetyczne środowisko.

A zmieniając nieco temat, co to są „norki grozy”?

To takie dziurki w ziemi, które odkryłam w naszym ogródku i ktoś mi później wyjaśnił, że to norki pająków. Nazywają się trap door spiders, bo dobrze kamuflują wejścia do tych norek, przez które wpadają do nich ofiary. Pająki są jadowite, polują głównie o zmierzchu i w nocy. Widziałam do tej pory tylko jednego. Mają dość duże rozmiary, ale nie zagrażają ludziom dopóki nie będą grzebać palcami w ich norkach. Pająki nie są moją ulubioną częścią życia w Australii. Przed dziećmi staram się grać twardzielkę, kiedy psikam pająki specjalnym sprayem, a one spadają z łomotem na podłogę. Potem idę się wypłakać do łazienki, takie to dla mnie obrzydliwe. Do domu wchodzą na szczęście niejadowite pająki, ale niestety są bardzo duże i szybko biegają. Trzeba z nimi żyć, coś za coś.

A węże?

Są u nas w dzielnicy. Podobno gdzieś w naszym dużym i dzikim ogrodzie mieszka pyton. Ale nie mam z nim problemu. Wiem, że węże tu są, lubią się wygrzewać na kamieniach, można je spotkać. Jak wejdą do domu, to trzeba zadzwonić do specjalisty, żeby je usunął. Na szczęście nie mam na nie fobii, tak jak na pająki. Nasza dzielnica jest osadzona w buszu, więc to naturalne, że niektóre stworzenia żyją sobie obok. Często odwiedza nas na przykład mały kangur, a właściwie walabia.

Jakie są stereotypy na temat Australii, które cię poruszają?

Na pewno bardzo złożonym tematem jest sytuacja Aborygenów. A oprócz tego ludzie myślą, że Australia to taki kraj, w którym nikt się niczym nie denerwuje, zawsze świeci słońce, ludzie nic nie robią, tylko surfują i żyją jakby byli na wiecznych wakacjach. Pewnie gdybym oglądała swoje zdjęcia na Facebooku, też bym tak myślała, ale my żyjemy normalnie. Błędem jest też zakładanie, że jak przyleci się do Australii na dwa tygodnie, to zdąży się zobaczyć Sydney, polecieć do Perth, zwiedzić trochę terytoriów północnych — to niemożliwe z uwagi na odległości, jakie je dzielą. Do najbliższego dużego miasta jedzie się od nas osiem, dziewięć godzin samochodem.

Jak sobie radzisz z różnicą czasu między Australią i Polską?

W czasie letnim dzwonię do rodziców i koleżanek w drodze do pracy, wtedy u nich jest wieczór. W okresie zimowym odwrotnie - kiedy wychodzę z pracy. Po tylu latach mam już to opanowane. Nikt mi nie przeszkadza, mam 40 minut wolnego czasu, możemy sobie spokojnie pogadać.

Brakuje ci czegoś z ojczyzny?

Czytaj więcej

Polka na obczyźnie: Joanna Sznajder – zarażająca szczęściem wedding planerka z Toskanii

Rodziny i przyjaciół. Nie czuję się samotna, ale przychodzą momenty, w których chciałabym pójść z nimi na kolację i po prostu pobyć w otoczeniu osób, które lubię, kocham i znam od lat. Myślę, że od kiedy mamy swoje rodziny, jest na to naturalnie mniej czasu, ale nadal potrzebuję bliskości tych osób. Na pewno nie tęsknię za polskim jedzeniem. Nigdy nie gotowałam po polsku, wolimy kuchnię azjatycką i lekką, więc z tym akurat nie mam problemu. Są tu polskie restauracje, ale nigdy w nich nie byliśmy.

Przejęłaś jakieś australijskie przepisy?

Przejęłam tutejszy sposób życia, polegający na tym, że jak się zaprasza znajomych, to nie trzeba się narobić, przygotowywać jakichś wystawnych dań, tylko albo każdy przynosi coś ze sobą, albo kupuje się mięso, kładzie je na grillu i wszyscy są zadowoleni. Taki działkowy sposób spędzania czasu. Ważniejsze dla ludzi jest samo spotkanie i bycie razem, niż wymyślanie wielodaniowych obiadów. Nikt nie oczekuje, że kiedy przyjdzie z wizytą, to będzie obsługiwany, nawet w święta.

Może dlatego, że Boże Narodzenie spędzacie na plaży?

Tutaj zawsze tak było, a dla nas to oznacza większy luz. W święta ważniejsze jest, żeby się spotkała cała rodzina, niż sposób, w jaki to będzie wyglądało. W drugi dzień świąt często idzie się do znajomych i każdy tam przynosi resztki dań z własnego domu.

Nauczyłaś się od Australijczyków tego luzu?

W Polsce, kiedy idę do sklepu, czuję jakiś wewnętrzny przymus, żeby się dobrze ubrać, zrobić makijaż. Tutaj w sklepie spotkasz ludzi w kapciach i piżamach. Zabrakło im chleba, to po niego wyskoczyli i nikt się nie gapi. Ludzie nie przykładają wagi do ubioru, poza pracą i wyjściem do restauracji. W restauracjach są naprawdę ładnie ubrani, widać, że się starają. Poza tym zazwyczaj chodzą w podkoszulkach i szortach, niezależnie od wieku. Nikt nikogo nie ocenia ze względu na wygląd, wiek, czy kształt ciała -po prostu ubierasz się i wychodzisz z domu.

Używasz slangu?

Tak, to przychodzi naturalnie. Mówię, że coś jest "exy" (expensive - drogie) albo "suss" (suspicious - podejrzane). Kiedy pracujesz z ludźmi, łapiesz to zupełnie nieświadomie i zaczynasz używać.

A denerwuje cię coś w Australijczykach?

Dla wielu z nich wyjazd do Europy jest wielką wyprawą. Są tacy, którzy nigdy nie opuścili swojego kraju. Może dlatego wydaje im się, że Australia jest całym światem, bo nie znają innego.

Macie też niezłą bazę wypadową w inne egzotyczne części świata, korzystacie z tego?

Stąd lata się często do Tajlandii, Wietnamu, Indonezji czy na Bali. Japonia jest popularnym krajem, zwłaszcza w sezonie narciarskim. Niewiele z tego korzystamy, bo dużo podróżowaliśmy wcześniej. Ale faktem jest, że niedawno zaczęliśmy rozmawiać o tym, że trzeba do tego powrócić. Nie byłam jeszcze w Zachodniej Australii, a bardzo bym chciała. Poza tym dzieci są już w dobrym wieku, żeby zacząć podróżować.

G'Day Ewo! Czy tak powinnam się z tobą przywitać?

Ewa Gajos: Mówimy sobie "G'Day, how are ya?" i wszyscy są uśmiechnięci. To dobry początek dnia.

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wywiad
Dr n. med. Justyna Dąbrowska-Bień: Mężczyźni nie chcą przekazywać swojej wiedzy kobietom chirurgom
Wywiad
Maria Deskur: Społeczeństwo, które czyta, jest bardziej stabilne emocjonalnie i psychicznie
Wywiad
Karolina Pilarczyk: Panowie mają problem z przegrywaniem z kobietą w motosportach
Wywiad
Losy kobiety zesłanej na Syberię w książce "Ludzie z kości" Pauli Lichtarowicz
Wywiad
Jak rozmawiać z dziećmi o raku? Psychoonkolog o sytuacji księżnej Kate