A jednak spędziła tam pani niecałe 10 lat.
Miałam wrażenie, że jest balans pomiędzy tym, co daję i otrzymuję. W tym balansie mieści się fascynacja miejscami, przyrodą i ludźmi. Teraz z perspektywy macierzyństwa i posiadanej rodziny, wiem, że to scenariusz dla osoby samotnej. Aby kupić pieluchy, w tym najtrudniejszym okresie, trzeba było stać z dzieckiem na ręku w parogodzinnej kolejce, bo tylko fizyczna obecność dziecka gwarantowała ich zakup. Albo dostęp do służby zdrowia - żeby w prywatnej klinice zrobić rtg płuc czy kolana – na wejściu trzeba pokazać, że na karcie kredytowej mamy 1000 dolarów.
To łapówka?
Nie. Pracownicy chcą wiedzieć, że masz jak zapłacić.
Ile kosztuje takie prześwietlenie?
100 dolarów. Dla osoby, która zarabia miesięcznie 10 dolarów jest to zaporowa kwota.
A poród? Ile kosztuje?
Są lekarze, którzy przyjmą poród pro publico bono, ale trzeba zdobyć wszystkie materiały, bo w szpitalu ich nie ma. Jeśli natomiast kobieta decyduje się na poród w publicznej placówce, musi przynieść wszystko: rękawiczki, igły, cały zestaw. To dlatego ci ludzie uciekają i idą przez przełęcz Darien, przemierzają Amerykę Środkową, marzą o tym, żeby dostać się do USA i żeby ich american dream się ziścił.
Czy w wioskach, w których pani pracowała tej przestępczości jest mniej?
Pracowałam w południowej Wenezueli, w jednym z najpiękniejszych parków narodowych na świecie - Parku Narodowym Canaima z emblematycznymi górami stołowymi, noszącymi nazwę tepui. To są jedne z najstarszych gór na świecie z okresu prekambryjskiego, prowadziłam tam swoje badania do doktoratu i spędzałam bardzo dużo czasu z rdzenną ludnością Pemón. To był niesamowity czas. Uwielbiałam te momenty, kiedy wyjeżdżałam w teren na miesiąc, bez zasięgu i kontaktu ze światem zewnętrznym. Mogłam jedynie korzystać z panelu solarnego, żeby naładować baterię do fotopułapek i prowadzić swoje badania.
Wspólne życie z rdzenną ludnością nie było takie proste, ponieważ kobiety nie mówiły po hiszpańsku, a mój przewodnik, myśliwy, który znał ścieżki zwierząt i wiedział, gdzie możemy się przemieszczać, nie odróżniał czasu przeszłego od przyszłego. Planowanie więc badań jutro czy pojutrze i rozmowa o tym, gdzie wczoraj byliśmy była dosyć skomplikowana i przynosiła różne efekty.
Najsmutniejsze dla mnie jest to, że ta wioska zaczęła się zmieniać. W 2009 roku, miejscowi idąc na ryby czy pracując na swoim poletku – nie zamykali swoich chat. Później niestety pojawiła się przestępczość przeniesiona z kopalń złota i diamentów. Zatrudniali się w nich młodzi ludzie, których skusiły szybkie pieniądze. To smutne, jak ten rak wchodzi w społeczeństwo i niszczy nawet taką małą społeczność, jak psuje relacje i wprowadza nieufność. Podczas kolejnej mojej wizyty w wiosce na drzwiach pojawiły się kłódki, ale też zazdrość o lepszy motocykl, telefon czy telewizor, bo w niektórych chatach pojawiły się telewizory na pół ściany, więc te relacje zaczęły się zmieniać.
Kiedy była tam pani po raz ostatni?
Dwa lata temu. Gdy po czterogodzinnym marszu dotarliśmy na miejsce okazało się, że wioski Warapata już nie ma. Ludzie uciekli do Gujany, w inne miejsce, ponieważ tutaj nie mogli wytrwać. Przynieśliśmy na plecach jak zwykle jedzenie, ubrania, leki i nie było nikogo, komu mogłam to zostawić. To jest niestety konsekwencja działań związanych z niekontrolowanym wydobyciem złota, diamentów i innych cennych kruszców.
Było to dla mnie bardzo dotkliwe przeżycie, ponieważ wcześniej oni faktycznie mnie zaakceptowali. Wprawdzie z kobietami nie mogłam się porozumieć, ale wystarczył drobny gest, żebym mogła poczuć się częścią tej społeczności. Kobiety dawały mi kasawę – lokalny chleb, mężczyźni dzielili się ze mną rybami z połowu, a ja zawsze coś im przywoziłam: leki, narzędzia, ubrania dla dzieci, zeszyty. Czułam się tam naprawdę dobrze i zawsze starałam się im pomóc na tyle, na ile byłam w stanie. I to nagle po prostu zniknęło.
Kolejki w Wenezueli
Archiwum prywatne
Jak udało się pani zdobyć ich zaufanie?
To nie było takie proste. Nie dość, że pojawiła się jakaś biała dziewczyna, to jeszcze rozwieszała dziwny sprzęt [fotopułapki – przypis red.]. Wydawało im się to podejrzane. Niektórzy myśleli, że przy użyciu tego sprzętu chcę szukać złota.
Moim zadaniem było wyjaśnienie im, po co do nich przybyłam. Stało się to dużo łatwiejsze, kiedy miałam już pierwsze rezultaty sesji fotopułapkowej. Wtedy mogłam pokazać im pierwsze zdjęcia i materiały wideo, na których mogli zobaczyć ocelota olbrzymiego, który przechadzał się 100 metrów od ich chaty. Po tym – co było dla mnie zdumiewające – nastąpiła zupełna zmiana postawy wobec mnie, moich badań i wobec tego, co próbuję zrobić. To było dla mnie fascynujące, że niemal natychmiast zostałam zaakceptowana, a później nawet stawano w mojej obronie.
Tym większy odczuwam żal, że wioska zniknęła i straciłam kontakt z jej mieszkańcami.
Dlatego podjęła pani decyzję o powrocie do Polski?
Powody gromadziły się przez miesiące, kolejne blackouty, brak wody, trudności w zdobywaniu finansowania i pozwoleń na pracę badawczą. Większość kraju zasilana jest prądem z hydroelektrowni i przeważnie w porze suchej, gdy dochodzi do pożarów na trakcjach, prąd nie dociera do odległych części Wenezueli więc ludzie zostają bez energii. W 2019 roku po skończeniu doktoratu, patrząc po raz kolejny na zgaszony komputer, poprosiłam mojego przyjaciela, żeby kupił mi bilet w jedną stronę. Przyleciałam do Polski, nie wiedząc właściwie co będzie dalej. Okazało się, że dostałam pracę na Uniwersytecie Łódzkim, na Wydziale Biologii i Ochrony Środowiska, która właśnie otwierała linię badawczą dotyczącą obszarów tropikalnych. Rozpoczęłam pracę w marcu 2020 roku, czyli wtedy, kiedy wybuchła pandemia i wszystkie wyjazdy zostały wstrzymane.
Wenezuela zmaga się nie tylko z brakami w dostawie prądu.
Często zdarza się, że nie ma wody. Myślę, że to jest nawet większy problem niż brak prądu. To prawdziwy paraliż. Nie można wyjść w teren, bo po powrocie nie można ani się umyć, ani ugotować czegoś do zjedzenia.
Brak wody wynika stąd, że zbiorniki nie są odpowiednio utrzymywane i zabezpieczane. W Wenezueli nie ma sprawnie funkcjonującej gospodarki wodnej, tzn. utrzymywanych i dofinansowanych wodociągów.
Zamierza pani wrócić do Wenezueli?
Pojawiam się tam dwa razy w roku na dwa miesiące, żeby kontynuować badania i wciąż staram się znaleźć na nie finansowanie. Wymyślam różne rzeczy, jak wspomniany warsztat czekoladowy – co nie jest bezpośrednio moim tematem badawczym tylko środkiem, który ma pomóc znaleźć alternatywę zarobkową dla polowań na zagrożone gatunki, nad którymi pracuję. W podobny sposób pracuje się nad ochroną przyrody, pomagając najpierw ludziom.
Jestem też mamą, więc moja sytuacja się zmieniła i decyzje podejmuję bardziej rozważnie, niemniej nie mogę się doczekać momentu, kiedy będę mogła wrócić do Wenezueli.
Póki co jestem w Białowieży. Nie chcę mówić że, wpadłam z deszczu pod rynnę, ale to wciąż jest dla mnie zaskakujące, że idę do sklepu, kupuję masło i spotykam żołnierzy z długą bronią.
Dr Izabela Stachowicz
Adiunkt w Katedrze Geobotaniki i Ekologii Roślin Uniwersytetu Łódzkiego i postdoktorantka w Instituto Venezolano de Investigaciones Cientificas w Wenezueli. Zajmuje się zagrożonymi gatunkami, m.in. tapirem amerykańskim.
Kolejny wywiad z cyklu „Polka na obczyźnie” już wkrótce.