Gdyby nie łowy na foki, to w osadzie nie byłoby ani jednej osoby. Łowy dostarczają nie tylko mięsa, którym się żywią ludzie i psy, ale także skóry i kości, które się wykorzystuje. To dzięki fokom przeżycie jest tam możliwe.
Słyszałam, że Grenlandczycy są małomówni.
Może i tak, ale są za to bardzo towarzyscy i lubią być razem. W osadzie nie ma pubu ani kina, ale jest za to dom kultury, gdzie odbywają się spotkania i potańcówki. W domu albo w szkole obchodzi się urodziny, organizuje przyjęcia.
Poza tym, jeśli chcemy odwiedzić sąsiadów, nie musimy się zapowiadać z wizytą i zawsze jest się przyjmowanym ciepło i z otwartymi ramionami. Nikt tutaj domów nie zamyka, nawet w nocy, bo może się przecież zdarzyć sytuacja, gdy ktoś będzie szukać pomocy albo schronienia.
W takiej małej wiosce wszyscy się znają i wiedzą o sobie chyba wszystko, zdarzają się więc jakieś nieporozumienia, ale poza tym na co dzień żyje się jak w jednej wielkiej rodzinie.
Jakich przedmiotów uczyła pani w grenlandzkiej szkole? I w jakim języku?
Uczyłam języka angielskiego, prac ręcznych, miałam zajęcia z wychowania fizycznego – w tym jazdy na nartach. Po godzinach dodatkowo prowadziłam warsztaty z malarstwa, a także dzięki zaangażowaniu dyrektora szkoły, znakomitego kajakarza, budowaliśmy z uczniami kajaki. Po raz pierwszy „kajakowałam” właśnie na Grenlandii Wschodniej.
Ja uczyłam dzieci przedmiotów, a one mnie uczyły języka wschodniogrenladzkiego. Gdy zamieszkałam w tym rejonie Grenlandii okazało się, że tutaj mieszkańcy posługują się właśnie językiem wschodniogrenlandzkim, który znacznie różni się od standardu języka grenlandzkiego na zachodnim wybrzeżu Grenlandii i bez jego znajomości nie można się porozumieć. Praktycznie nie ma żadnych kursów ani podręczników do nauki języka wschodniogrenlandzkiego, musiałam więc uczyć się języka na miejscu.
Oficjalnym językiem na wyspie jest właśnie język zachodniogrenlandzki, używa się go w radiu i w telewizji, ale dla dzieci na Grenlandii Wschodniej to jest zupełnie obcy język. Uczniowie, którzy rozpoczynają edukację uczą się trzech języków obcych: duńskiego, angielskiego i zachodniogrenlandzkiego, a w domu posługują się językiem wschodniogrenlandzkim. Praca nauczyciela nie jest tam łatwa.
Muszę się pani przyznać, że moje dzieci zagrały w filmie pt. „Polar Year”. Kiedy przyjechałam do pracy, akurat filmowcy skończyli kręcić zdjęcia, a Duńczyk – nauczyciel w tej szkole i bohater filmu, kończył właśnie swój staż. Poznał tam swoją przyszłą żonę.
Myślę, że ten film zainspirował niejednego turystę, żeby odwiedzić wioskę, nie tak łatwo dostępną nawet jak na warunki grenlandzkie – helikopter kursuje tutaj raz w tygodniu, ale tylko przy dobrej pogodzie, więc kontakt ze światem zewnętrznym jest utrudniony.
To czym przemieszczają się na co dzień?
Zimą psimi zaprzęgami. Skuterami śnieżnymi. Latem, gdy są na to warunki, motorówkami.
Zastanawiam się, jakie nastawienie mają dzieci do edukacji, skoro wiedzą, że w życiu potrzebne im są praktyczne umiejętności. Czy dzieci są dumne z tego, kim są? Czy raczej chcą stamtąd uciekać?
To się zmienia. Poznałam takie osoby, które marzą tylko o tym, żeby wyjechać (przeprowadzają się najczęściej do Danii), ale też takie, które są bardzo dumne ze swojego pochodzenia i bardzo chętnie noszą tradycyjny grenlandzki strój.
Była też pani w Qaanaaq.
Qaanaaq to najbardziej na północ wysunięte miasteczko na Grenlandii, w którym żyje ponad 600 osób. Tam noc polarna trwa ponad 100 dni.
Ogólnie może być tak, że jeśli osada liczy mniej niż 50 osób, to może dojść do przesiedlenia mieszkańców i do zamknięcia osady.
Z czego to wynika?
Ze względów ekonomicznych. Utrzymanie bardzo oddalonej osady może po prostu zbyt dużo kosztować.
Qaanaaq to nie do dotyczy, bo miasteczko to przez lata utrzymuje raczej stałą liczbę mieszkańców. Poza tym niedaleko też w Thule znajduje się amerykańska baza wojskowa.
Jak wyglądała codzienność w Qaanaaq?
Moja znajomość wschodniogrenlandzkiego w ogóle się tam nie przydała, bo mieszkańcy porozumiewają się językiem specyficznym dla tego regionu, trochę podobnym do języka inuktitut, którym posługują się Inuici w Kanadzie.
Poza tym żyje się tam dużo trudniej. Noc polarna jest dużo bardziej dotkliwa, nie mogłam się zaaklimatyzować. Poznałam osoby z południa Grenlandii, które też ciężko znosiły północnogrenlandzkie warunki i w rezultacie nie zostały tam dłużej.
A jak pani się tam żyło?
Na początku było mi zimno. Dostałam też jakieś marne zakwaterowanie. Śnieg dostawał się do kuchni, drzwiami i oknami i do tego z nikim nie mogłam się dogadać. Gdy coś się zepsuło, miesiącami musiałam czekać na naprawę prostej rzeczy. Za to w szkole był dobry internet. W końcu, kiedy dostałam propozycję pracy w turystyce, przyjęłam tę ofertę. A teraz mówiąc szczerze, trochę żałuję.
I co pani robi w tej turystyce?
Pracuję na statkach ekspedycyjnych jako członek załogi ekspedycyjnej i przewodniczka. Jednym z moich zadań jest ochrona gości przed niedźwiedziami polarnymi na Spitsbergenie, ogólnie w Arktyce. Parę lat temu nauczyłam posługiwać się bronią, mam uprawnienia oraz pozwolenie na broń. Poza tym wygłaszam wykłady na statku.
Podczas takich ekspedycji odbywają się też wycieczki piesze na lądzie. Turyści ze statku macierzystego pontonami docierają w grupach na ląd i naszym zadaniem jest sprawdzenie terenu, żeby nie doszło do żadnego nieoczekiwanego spotkania z niedźwiedziem polarnym. Jeśli jest tam niedźwiedź, natychmiast opuszczamy teren. Należy pamiętać, że to my jesteśmy tam gośćmi.
Ma pani broń podczas takiej ekspedycji?
Tak, rifle, pięciostrzałowy karabin myśliwski - duży kaliber o dużej mocy. Oczywiście nikt nie chce, aby doszło do takiej sytuacji, w której mogłoby w ogóle dojść do użycia broni. Kilka lat temu podczas wyprawy z turystami na Spitsbergenie śmiertelnie postrzelono zwierzę, co wzbudziło głośne dyskusje, czy w ogóle turystyka ma tam sens. To nie jest oczywiste. Dotyczy to całej Arktyki.
Widziała pani z bliska niedźwiedzia polarnego?
Z daleka kilkakrotnie.
Prawdę powiedziawszy np. ze statku, trudno niedźwiedzia zauważyć. Obserwowany z mostka przez lornetkę i na morzu pokrytym lodem przypomina plamkę majonezu. Turyści wyposażeni w aparaty z potężnymi obiektywami mogli uwiecznić więcej szczegółów. Podczas jednej z wypraw ktoś dostrzegł coś czerwonego na lodzie i okazało się, że niedźwiedź upolował fokę.
Ogólnie powiedziałabym, że obcowanie z samą arktyczną przyrodą jest dla ogromnej większości uczestników przeżyciem samym w sobie, które wywołuje zachwyt, refleksję i pokorę wobec jej piękna i potęgi. Pamiętam, jak podczas jednej z wypraw, kiedy opływaliśmy Spitsbergen (blisko wyspy Kvitoya) mieliśmy okazję zobaczyć duże stado morsów.
Kamila Oliver
Foto: Archiwum prywatne
Chciałaby pani wrócić na Grenlandię?
Myślę, że tak, ale czy na stałe? Trudno powiedzieć. Na Grenlandii jest utrudniony dostęp do dentysty czy lekarza. Gdy pojawią się jakieś problemy zdrowotne, to trzeba lecieć do Islandii, Danii albo do Polski.
Szwecja, w której mieszkam od czterech lat, to obecnie moja lokalizacja i baza.
Ale to też Arktyka. Rzeczywiście jest pani zimnolubna.
Mieszkam na północy kraju, na wsi, do lotniska dojadę w godzinę samochodem. Stąd wyruszam na ekspedycje polarne. Jednocześnie mam tu spokój, z czasem poznałam tu miejscowych ludzi i się już zadomowiłam.
Niedaleko od miejsca, gdzie mieszkam jest Skellefteå, a to miasto uchodzi za „bramę” do Laponii. Często zapuszczam się w tym kierunku, jeszcze bardziej na północ.
Nie myśli pani o powrocie do Polski?
W listopadzie miałam wypadek, podczas którego złamałam kilka żeber. Przyjechałam do Polski w okresie świąteczno-noworocznym na rekonwalescencję, do sanatorium i oczywiście na chwilę do rodziny i znajomych. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem tego, jak bardzo Polska się zmieniła. Byłam na koncertach, w teatrze, na różnych wystawach, no i w sklepach, centrach handlowych. Są ogromne. Jest w nich wszystko, a do tego jeszcze duży przepych. Nie jestem do tego przyzwyczajona. Nie mieszkam w Polsce od ponad 30 lat, więc widzę, jak bardzo się wszystko zmieniło. Ostatnio zauważyłam, że niechętnie stąd wyjeżdżam. Jeszcze chciałabym trochę zostać, a już trzeba wracać.
Niestety Polska stała się też dość droga. Kupno kawalerki w mieście to spory wydatek, a w Szwecji mam własny domek z ogrodem i jak na razie staram się tutaj żyć moim życiem.