Polka w Arktyce: Gdy pojawią się problemy zdrowotne, trzeba lecieć do innego kraju

Żyjąc w Arktyce, nie wolno popadać w samozadowolenie, bo taka postawa może okazać się zgubna. I tak jak należy z szacunkiem traktować przyrodę i otoczenie, tak też należy zaakceptować tymczasowość i przemijalność - mówi Kamila Oliver, która pracowała mi.in. jako nauczycielka w szkole podstawowej w Tiilerilaaq.

Publikacja: 23.02.2025 13:29

Kamila Oliver: Moim żywiołem jest zima. Widok krajobrazu spowitego białą warstwą śniegu działa na mn

Kamila Oliver: Moim żywiołem jest zima. Widok krajobrazu spowitego białą warstwą śniegu działa na mnie kojąco. Chłonę ten bezgłos i czuję wewnętrzny spokój.

Foto: Adobe Stock

Arktyka to było pani marzenie, czy trafiła tam pani przez przypadek?

Wielkie marzenie. Długo się starałam, żeby tam zamieszkać.

Zdecydowanie bardziej lubię zimno. Moim żywiołem jest zima. Gdy pada śnieg w powietrzu czuć inny zapach. Inaczej się oddycha, inaczej się odczuwa świat. Widok krajobrazu spowitego białą warstwą śniegu działa na mnie kojąco. Chłonę ten bezgłos i czuję wewnętrzny spokój. Nie oznacza to, że idealizuję życie w Arktyce, bo Grenlandia okazała się też wielką szkołą życia.

Nie zamieszkałabym tam, gdyby nie splot mniej lub bardziej przychylnych sytuacji, które napotkałam w moim życiu.

Prawie 10 lat mieszkała pani w RPA...

Po obronieniu doktoratu z fizyki w Trieście we Włoszech, jako świeżo upieczony naukowiec w 1995 roku, przyjęłam propozycję rocznego stażu na uniwersytecie w Kapsztadzie w RPA. Po kilku latach pracy badawczej na uniwersytecie dostałam pracę fizyka w elektrowni jądrowej pod Kapsztadem – pracę bardzo ciekawą i lepiej płatną od pracy na uczelni. Zrezygnowałam więc z kariery akademickiej, a mój pobyt w RPA rozciągnął się na ponad 10 lat.

Kamila Oliver

Kamila Oliver

Foto: Archiwum prywatne

I jak się tam pani żyło?

Na początku byłam wszystkim zachwycona, ale z czasem dokuczał mi klimat i słońce. Było dla mnie za gorąco i zbyt niebezpiecznie, bo w RPA jest wysoka przestępczość. Miałam jednak dobrą pracę, wyszłam za mąż. Po rozwodzie stwierdziłam, że nic mnie tam nie trzyma i przyjęłam propozycję pracy w Niemczech. Też jako fizyk-inżynier nuklearny. Byłam przekonana, że zostanę w Niemczech na stałe. I pewnie by tak było, gdyby nie katastrofa elektrowni jądrowej w Fukushimie, do której doszło w 2011 roku.

W Niemczech politycy podjęli decyzję o wycofaniu się z energetyki jądrowej, zaczęły się masowe zwolnienia. Trzy lata później zostałam bez pracy, a przecież fizyka była moim powołaniem. Czułam się tak, jakbym straciła grunt pod stopami. Nie miałam własnego miejsca, które mogłabym nazwać domem, nie miałam, dokąd wrócić i nie wiedziałam, gdzie zacząć. I wtedy zaczęła się wykluwać wizja innych możliwości i innego sposobu życia.

A może przygody?

No cóż, życie to przecież jedna wielka przygoda. Tak na to patrzę.

Dobijając pięćdziesiątki zadałam sobie pytanie, co chcę robić w swojej drugiej części życia. Było jasne, że muszę z czegoś żyć, ale wiedziałam też, że chcę, a nawet muszę iść za głosem serca. Będąc na zasiłku dla bezrobotnych zrobiłam m.in. licencję instruktora narciarskiego, kurs pierwszej pomocy, patent motorowodny oraz kilka innych szkoleń. Dzięki temu mogłam podjąć prace sezonowe i zacząć się starać o pracę na Grenlandii.

W 2018 roku wreszcie się udało.

Nie było to łatwe, bo Grenlandia nie należy do Unii Europejskiej, ale po dwóch latach starań, wreszcie spełniło się moje marzenie. Dostałam pracę nauczycielki w szkole podstawowej na Grenlandii Wschodniej w małej inuickiej osadzie Tiilerilaaq liczącej około 70 mieszkańców. Większość z nich zajmuje się polowaniem, mieszka w domach bez kanalizacji, bez centralnego ogrzewania i z ograniczonym dostępem do internetu. W szkole w trzech klasach uczyli się uczniowie od 6. do 13. roku życia.

Jakie były pani początki na wyspie?

Przed przeprowadzką sporo czytałam, starałam się jak najwięcej dowiedzieć, ale to był jednak dla mnie duży szok kulturowy.

Przyleciałam do mojej małej wioski helikopterem, część bagaży wysłałam już wcześniej, ale i tak sporo pakunków miałam jeszcze ze sobą. Wysiadłam ze śmigłowca, a tam na lądowisku czekała na mnie spycharka.

Po co?

W tamtej chwili pełniła funkcję grenlandzkiej taksówki. A tak na poważnie, to było to całkiem sensowne rozwiązanie. Zamiast dźwigać bagaże, włożyłam swoje rzeczy do łyżki maszyny i ruszyliśmy do grenlandzkiego domu.

Warunki były dość proste i choć wiedziałam, czego mogę się spodziewać, to początki okazały się bardzo trudne.

Czytaj więcej

Tajka w Polsce: Tutaj przymus osiągnięcia sukcesu odbiera mi radość życia

To była dla mnie wielka szkoła życia, która otworzyła mi oczy na różne sytuacje, o których wcześniej nie miałam pojęcia.

Co to były za sytuacje?

Po jakimś czasie przyłączałam się do łowów i zaproszono mnie na ryby. „Fajnie. Dawno nie jadłam dobrej ryby. A tu jeszcze prosto z kutra”- pomyślałam. Byłam w zamian chętna do pomocy. Zakładaliśmy sieci, które opróżnia się co dwa dni. Pamiętam moją pierwszą rybę, ponieważ praktycznie rzucili nią we mnie i pokazali, że mam ją sobie sama ubić i oprawić, a przecież nigdy tego nie robiłam. Na początku byłam w szoku, ale potem byłam w tym tak dobra i uderzałam celnie i z taką siłą, że o mało co dziury w łodzi młotkiem nie wybiłam. To jednak zupełnie inne doświadczenie, kupić zapakowaną rybę czy kawałek mięsa w supermarketach lub na rynku, a inaczej samemu wyjąć ją z wody i potem jeszcze pozbawić ją życia.

Później nauczyłam się oprawiać upolowane foki. Mnie focze mięso nie smakowało z powodu bardzo intensywnego zapachu, ale moi uczniowie, bo szkoła oferowała posiłki, zjadali je ze smakiem. Z drugiej strony na Grenlandii nie ma się wielkiego wyboru. W jedynym sklepiku w wiosce był mały wybór, a o świeżych produktach można było pomarzyć. Zresztą Inuici nie przepadają za serami i jajkami. I to był dla mnie duży problem, bo nie mogłam ich tam dostać.

Tęskniłam za pomidorami, ogórkiem, sałatą, a jednocześnie starałam się spróbować wszystkiego, co było możliwe. Próbowałam zupy z foki, jadłam mięso niedźwiedzia polarnego, kosztowałam gulasz z orki, zostałam zaproszona przez moich grenlandzkich przyjaciół na danie z morsa. To ostatnie to już w Qaanaaq.

Jak smakuje mięso niedźwiedzia polarnego?

Pewnego dnia do naszej wioski podszedł niedźwiedź polarny i ponieważ stanowił zagrożenie dla mieszkańców - został zabity. Byłam tym wstrząśnięta.

Potem każda rodzina dostaje przydział tego mięsa. Ja też dostałam, nieśmiało przyjęłam mniejszy pakunek. Powiedziano mi, że jest całkiem dobry w smaku, tylko zważywszy na ryzyko wystąpienia włośnicy (Trichinella), trzeba go długo gotować. Gotowałam więc parę dobrych godzin. Tak jak mi przykazano.

A jak smakuje? Wszystkie te mięsa są dość specyficzne, bo są to smaki intensywne, przypominające dziczyznę, a przy tym tłuste i z lekkim posmakiem rybnym.

Mięso orki było prawie czarne w kolorze i najbardziej mi smakowało, bo nie jest tak włókniste jak mięso niedźwiedzia polarnego. Z kolei danie z morsa było bardzo dobre, tłuste i pożywne. Serwowano je z jednego garnka, to było coś pomiędzy gęstą zupą a gulaszem, a samo mięso w smaku bardziej delikatne od niedźwiedzia czy orki.

Spożycie tych mięs jest raczej rzadkie, nawet wśród ludności lokalnej, bo takie duże łowy nie zdarzają się tak często. Tych potraw nie znajdziemy w menu w restauracji w mieście na Grenlandii, ale zjemy tam ryby, krewetki, mięso renifera, być może woła piżmowego.

Foki natomiast są dużo łatwiej dostępne i stanowią podstawową dietę, mięso przyrządza się w różnej postaci i jest spożywane przez całą rodzinę, dzieci i dorosłych. Zdarza się, że myśliwi zaraz po upolowaniu zwierzęcia spożywają kęs surowej i jeszcze ciepłej wątroby foki. To rarytas. Tak jak już wspominałam, mięso focze jest bardzo intensywne w smaku i zapachu i ma posmak rybi. Można je albo lubić, albo nie. Ja osobiście za nim nie przepadałam.

Jak pani postrzega mieszkańców Grenlandii?

Inuici są bardzo silni, a jednocześnie tacy krusi. Zwłaszcza w zderzeniu ze współczesną cywilizacją. Na małych osadach żyją z polowań, ale mają ogromny szacunek do zabitego zwierzęcia i do tego, co ich otacza. Żyjąc w Arktyce, nie można popadać w samozadowolenie, bo taka postawa może okazać się czymś zgubnym. I tak jak należy z szacunkiem traktować przyrodę i otoczenie, tak też należy zaakceptować tymczasowość i przemijalność.

Nie każde też polowanie kończy się sukcesem. Zdarza się i tak, że myśliwi wracają z niczym. Wtedy Inuici wyciągają z zamrażarki zapasy, psy chodzą głodne, bo karmione są tym, co upolują ludzie. Oczywiście każda wioska ma sklep, ale jedzenie, które oni preferują, jest raczej drogie, ekonomiczniej i taniej jest się żywić tym, co się upoluje.

Gdyby nie łowy na foki, to w osadzie nie byłoby ani jednej osoby. Łowy dostarczają nie tylko mięsa, którym się żywią ludzie i psy, ale także skóry i kości, które się wykorzystuje. To dzięki fokom przeżycie jest tam możliwe.

Słyszałam, że Grenlandczycy są małomówni.

Może i tak, ale są za to bardzo towarzyscy i lubią być razem. W osadzie nie ma pubu ani kina, ale jest za to dom kultury, gdzie odbywają się spotkania i potańcówki. W domu albo w szkole obchodzi się urodziny, organizuje przyjęcia.

Poza tym, jeśli chcemy odwiedzić sąsiadów, nie musimy się zapowiadać z wizytą i zawsze jest się przyjmowanym ciepło i z otwartymi ramionami. Nikt tutaj domów nie zamyka, nawet w nocy, bo może się przecież zdarzyć sytuacja, gdy ktoś będzie szukać pomocy albo schronienia.

Czytaj więcej

Finka w Polsce: Fin zrobi wszystko, żeby tylko sąsiad nie miał lepiej niż on sam

W takiej małej wiosce wszyscy się znają i wiedzą o sobie chyba wszystko, zdarzają się więc jakieś nieporozumienia, ale poza tym na co dzień żyje się jak w jednej wielkiej rodzinie.

Jakich przedmiotów uczyła pani w grenlandzkiej szkole? I w jakim języku?

Uczyłam języka angielskiego, prac ręcznych, miałam zajęcia z wychowania fizycznego – w tym jazdy na nartach. Po godzinach dodatkowo prowadziłam warsztaty z malarstwa, a także dzięki zaangażowaniu dyrektora szkoły, znakomitego kajakarza, budowaliśmy z uczniami kajaki. Po raz pierwszy „kajakowałam” właśnie na Grenlandii Wschodniej.

Ja uczyłam dzieci przedmiotów, a one mnie uczyły języka wschodniogrenladzkiego. Gdy zamieszkałam w tym rejonie Grenlandii okazało się, że tutaj mieszkańcy posługują się właśnie językiem wschodniogrenlandzkim, który znacznie różni się od standardu języka grenlandzkiego na zachodnim wybrzeżu Grenlandii i bez jego znajomości nie można się porozumieć. Praktycznie nie ma żadnych kursów ani podręczników do nauki języka wschodniogrenlandzkiego, musiałam więc uczyć się języka na miejscu.

Oficjalnym językiem na wyspie jest właśnie język zachodniogrenlandzki, używa się go w radiu i w telewizji, ale dla dzieci na Grenlandii Wschodniej to jest zupełnie obcy język. Uczniowie, którzy rozpoczynają edukację uczą się trzech języków obcych: duńskiego, angielskiego i zachodniogrenlandzkiego, a w domu posługują się językiem wschodniogrenlandzkim. Praca nauczyciela nie jest tam łatwa.

Muszę się pani przyznać, że moje dzieci zagrały w filmie pt. „Polar Year”. Kiedy przyjechałam do pracy, akurat filmowcy skończyli kręcić zdjęcia, a Duńczyk – nauczyciel w tej szkole i bohater filmu, kończył właśnie swój staż. Poznał tam swoją przyszłą żonę.

Myślę, że ten film zainspirował niejednego turystę, żeby odwiedzić wioskę, nie tak łatwo dostępną nawet jak na warunki grenlandzkie – helikopter kursuje tutaj raz w tygodniu, ale tylko przy dobrej pogodzie, więc kontakt ze światem zewnętrznym jest utrudniony.

To czym przemieszczają się na co dzień?

Zimą psimi zaprzęgami. Skuterami śnieżnymi. Latem, gdy są na to warunki, motorówkami.

Zastanawiam się, jakie nastawienie mają dzieci do edukacji, skoro wiedzą, że w życiu potrzebne im są praktyczne umiejętności. Czy dzieci są dumne z tego, kim są? Czy raczej chcą stamtąd uciekać?

To się zmienia. Poznałam takie osoby, które marzą tylko o tym, żeby wyjechać (przeprowadzają się najczęściej do Danii), ale też takie, które są bardzo dumne ze swojego pochodzenia i bardzo chętnie noszą tradycyjny grenlandzki strój.

Była też pani w Qaanaaq.

Qaanaaq to najbardziej na północ wysunięte miasteczko na Grenlandii, w którym żyje ponad 600 osób. Tam noc polarna trwa ponad 100 dni.

Ogólnie może być tak, że jeśli osada liczy mniej niż 50 osób, to może dojść do przesiedlenia mieszkańców i do zamknięcia osady.

Z czego to wynika?

Ze względów ekonomicznych. Utrzymanie bardzo oddalonej osady może po prostu zbyt dużo kosztować.

Qaanaaq to nie do dotyczy, bo miasteczko to przez lata utrzymuje raczej stałą liczbę mieszkańców. Poza tym niedaleko też w Thule znajduje się amerykańska baza wojskowa.

Jak wyglądała codzienność w Qaanaaq?

Moja znajomość wschodniogrenlandzkiego w ogóle się tam nie przydała, bo mieszkańcy porozumiewają się językiem specyficznym dla tego regionu, trochę podobnym do języka inuktitut, którym posługują się Inuici w Kanadzie.

Poza tym żyje się tam dużo trudniej. Noc polarna jest dużo bardziej dotkliwa, nie mogłam się zaaklimatyzować. Poznałam osoby z południa Grenlandii, które też ciężko znosiły północnogrenlandzkie warunki i w rezultacie nie zostały tam dłużej.

A jak pani się tam żyło?

Na początku było mi zimno. Dostałam też jakieś marne zakwaterowanie. Śnieg dostawał się do kuchni, drzwiami i oknami i do tego z nikim nie mogłam się dogadać. Gdy coś się zepsuło, miesiącami musiałam czekać na naprawę prostej rzeczy. Za to w szkole był dobry internet. W końcu, kiedy dostałam propozycję pracy w turystyce, przyjęłam tę ofertę. A teraz mówiąc szczerze, trochę żałuję.

I co pani robi w tej turystyce?

Pracuję na statkach ekspedycyjnych jako członek załogi ekspedycyjnej i przewodniczka. Jednym z moich zadań jest ochrona gości przed niedźwiedziami polarnymi na Spitsbergenie, ogólnie w Arktyce. Parę lat temu nauczyłam posługiwać się bronią, mam uprawnienia oraz pozwolenie na broń. Poza tym wygłaszam wykłady na statku.

Podczas takich ekspedycji odbywają się też wycieczki piesze na lądzie. Turyści ze statku macierzystego pontonami docierają w grupach na ląd i naszym zadaniem jest sprawdzenie terenu, żeby nie doszło do żadnego nieoczekiwanego spotkania z niedźwiedziem polarnym. Jeśli jest tam niedźwiedź, natychmiast opuszczamy teren. Należy pamiętać, że to my jesteśmy tam gośćmi.

Czytaj więcej

Szwedka w Polsce: Nigdzie indziej nie spotkałam tylu ambitnych osób

Ma pani broń podczas takiej ekspedycji?

Tak, rifle, pięciostrzałowy karabin myśliwski - duży kaliber o dużej mocy. Oczywiście nikt nie chce, aby doszło do takiej sytuacji, w której mogłoby w ogóle dojść do użycia broni. Kilka lat temu podczas wyprawy z turystami na Spitsbergenie śmiertelnie postrzelono zwierzę, co wzbudziło głośne dyskusje, czy w ogóle turystyka ma tam sens. To nie jest oczywiste. Dotyczy to całej Arktyki.

Widziała pani z bliska niedźwiedzia polarnego?

Z daleka kilkakrotnie.

Prawdę powiedziawszy np. ze statku, trudno niedźwiedzia zauważyć. Obserwowany z mostka przez lornetkę i na morzu pokrytym lodem przypomina plamkę majonezu. Turyści wyposażeni w aparaty z potężnymi obiektywami mogli uwiecznić więcej szczegółów. Podczas jednej z wypraw ktoś dostrzegł coś czerwonego na lodzie i okazało się, że niedźwiedź upolował fokę.

Ogólnie powiedziałabym, że obcowanie z samą arktyczną przyrodą jest dla ogromnej większości uczestników przeżyciem samym w sobie, które wywołuje zachwyt, refleksję i pokorę wobec jej piękna i potęgi. Pamiętam, jak podczas jednej z wypraw, kiedy opływaliśmy Spitsbergen (blisko wyspy Kvitoya) mieliśmy okazję zobaczyć duże stado morsów.

Kamila Oliver

Kamila Oliver

Foto: Archiwum prywatne

Chciałaby pani wrócić na Grenlandię?

Myślę, że tak, ale czy na stałe? Trudno powiedzieć. Na Grenlandii jest utrudniony dostęp do dentysty czy lekarza. Gdy pojawią się jakieś problemy zdrowotne, to trzeba lecieć do Islandii, Danii albo do Polski.

Szwecja, w której mieszkam od czterech lat, to obecnie moja lokalizacja i baza.

Ale to też Arktyka. Rzeczywiście jest pani zimnolubna.

Mieszkam na północy kraju, na wsi, do lotniska dojadę w godzinę samochodem. Stąd wyruszam na ekspedycje polarne. Jednocześnie mam tu spokój, z czasem poznałam tu miejscowych ludzi i się już zadomowiłam.

Niedaleko od miejsca, gdzie mieszkam jest Skellefteå, a to miasto uchodzi za „bramę” do Laponii. Często zapuszczam się w tym kierunku, jeszcze bardziej na północ.

Czytaj więcej

Brazylijka w Polsce: Urzędnicy wobec obcokrajowców są nieżyczliwi i obojętni

Nie myśli pani o powrocie do Polski?

W listopadzie miałam wypadek, podczas którego złamałam kilka żeber. Przyjechałam do Polski w okresie świąteczno-noworocznym na rekonwalescencję, do sanatorium i oczywiście na chwilę do rodziny i znajomych. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem tego, jak bardzo Polska się zmieniła. Byłam na koncertach, w teatrze, na różnych wystawach, no i w sklepach, centrach handlowych. Są ogromne. Jest w nich wszystko, a do tego jeszcze duży przepych. Nie jestem do tego przyzwyczajona. Nie mieszkam w Polsce od ponad 30 lat, więc widzę, jak bardzo się wszystko zmieniło. Ostatnio zauważyłam, że niechętnie stąd wyjeżdżam. Jeszcze chciałabym trochę zostać, a już trzeba wracać.

Niestety Polska stała się też dość droga. Kupno kawalerki w mieście to spory wydatek, a w Szwecji mam własny domek z ogrodem i jak na razie staram się tutaj żyć moim życiem.

Arktyka to było pani marzenie, czy trafiła tam pani przez przypadek?

Wielkie marzenie. Długo się starałam, żeby tam zamieszkać.

Pozostało jeszcze 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
CUDZOZIEMKA W RP
Tajka w Polsce: Tutaj przymus osiągnięcia sukcesu odbiera mi radość życia
Wywiad
Kierowca rajdowy Gosia Prus: W motorsporcie trzeba mieć dwie rzeczy - budżet i odwagę
Wywiad
Farmaceutka zrezygnowała z kariery, by zmieniać życie dzieci muzyką. "Dzieją się piękne rzeczy"
POLKA NA OBCZYŹNIE
Polka w Ameryce: Mit o amerykańskim śnie to już przeszłość
CUDZOZIEMKA W POLSCE
Brazylijka w Polsce: Urzędnicy wobec obcokrajowców są nieżyczliwi i obojętni