Jak wyglądał piątkowy wieczór Marrakeszu? Czy coś zapowiadało tragiczne wydarzenia?
Katarzyna Ławrynowicz: Absolutnie nic. Było po 23.00, kiedy to wszystko się zaczęło. Dzieci bawiły się jeszcze na zewnątrz. W dzielnicy, w której mieszkam, panował spokój. Wyszłam do ogrodu, żeby zawołać już córkę do domu i kiedy wróciłam do środka, poczułam pierwsze delikatne wstrząsy - coś podobnego do tego, co czasami czuje się, gdy w pobliżu przejeżdża ciężarówka. Nie wiedziałam, co się dzieje, ale instynktownie wybiegłam z domu i zabrałam Leilę na pobliski plac. Byłam jedną z pierwszych osób, które tak zareagowały na to, co się działo. Dookoła nas zgromadziły się inne dzieci.
Czy reszta pani rodziny była bezpieczna?
Nikomu z moich bliskich nic się nie stało, ale wokół jest wielu ludzi, którzy kogoś stracili. Najwięcej ofiar jest w górach - często to bliżsi i dalsi krewni mieszkańców Marrakeszu.
Jak szybko ludzie zorientowali się, co się stało?