Reżyserka Maja Kleczewska: Warszawa nie potrzebuje "Wesela"

„Żeby społeczeństwo mogło się rozwijać, musimy przyglądać się swoim demonom – mówi reżyserka teatralna Maja Kleczewska. Inscenizacja „Dziadów“ przyniosła jej sławę artystki wyklętej. Właśnie została uhonorowała Brązowym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.

Publikacja: 25.06.2024 19:16

Maja Kleczewska: Myślę, że do zakończenia wojny powinny obowiązywać sankcje również dotyczące rosyjs

Maja Kleczewska: Myślę, że do zakończenia wojny powinny obowiązywać sankcje również dotyczące rosyjskiej kultury.

Foto: Bartek Barczyk dla Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie.

Bywa, że nie myśli pani o teatrze?

Często myślę o teatrze. Myśląc o nim, myślę o świecie. Teatr powstaje dzięki uważnemu przyglądaniu się rzeczywistości.

Czym teatr jest w pani życiu?

Z jednej strony narzędziem do poznawania świata, z jednej, a z drugiej – do komunikacji z widzem. Teatr reaguje najszybciej na to, co niesie życie. Dwa, trzy miesiące i jest premiera, a film powstaje latami. Teatr jest jak gąbka - wychwytuje niepokoje społeczne, bada rzeczywistość, do pewnego stopnia, bazując na doświadczeniu bieżącym, może antycypować przyszłość. Bywa proroczy.

Bardzo ważne, żeby twórcy teatralni komunikowali się z widownią. Kiedy na spektakl przychodzi publiczność, to jest dla nas chwila próby, czy temat i sposób, w jaki go poruszamy, rezonuje, czy widzowie czują, że dostali odpowiedź na to, co przeczuwali, ale mieli nienazwane. Czy mogą się przejrzeć w teatrze jak w lustrze? Czy rozpoznają siebie?

Pasja. Czy to adekwatne słowo?

Praca w teatrze czy na uczelni to jest przede wszystkim zawód. Pasja niewątpliwie też. Jakiś rodzaj przeznaczenia, konieczności, odpowiedzialności. Teatr jest sztuką, która się intensywnie rozwija i mniej więcej co dekadę zmienia swój język, środki wyrazu. To, co jest awangardą, po dziesięciu latach staje się mainstreamem. Co dziesięć, piętnaście lat przychodzi nowe pokolenie widzów, które oczekuje, żeby teatr mówił ich językiem o sprawach, które ich dotyczą.

A mogłoby się wydawać, że w czasach totalnego przyspieszenia w rozwoju nowych technologii teatr może nie przetrwać.

Musimy myśleć o teatrze również jako przestrzeni testowania nowych technologii. VR, AR, AI, wszelkiego rodzaju nowe technologie, roboty powinny być częścią świata teatralnego. Nie możemy się od tego odciąć, uznać, że tego nie widzimy i będziemy uporczywie trwać w przeszłości. Gdy patrzę na bardzo medialnego robota Sophia, jak udziela wywiadów, wchodzi w interakcje, to myślę, że można by improwizować z Sophią na scenie.

Integrowanie nowych technologii jest ważne, jednak teatr jest przede wszystkim przestrzenią spotkania i wspólnoty. Gdy w pandemii pozamykano teatry, baliśmy się, że stracimy tę wspólnotę. Ale wydaje mi się, że odzyskaliśmy ją powielokroć. Pragnienie wyjścia wieczorem, spotkania się w większym gronie i bycia świadkiem, a nawet współuczestnikiem jakiegoś wydarzenia, okazało się przemożne.

I to, co się wydarzyło w Teatrze Słowackiego przy okazji premiery „Dziadów“ (2021), a potem przy musicalu rewolucyjnym „1989“ (2022), ten entuzjazm..., pokazało dobitnie, że teatr jest aż nadto żywy. Ludzie chcą w nim uczestniczyć i wciąż przychodząc na spektakle, wspólnie celebrować zbiorowy mit.

Maja Kleczewska

Maja Kleczewska

Bartek Barczyk dla Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie

Pani „Dziady“ wystawione w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie rozdrażniły władzę, wywołały reperkusje i restrykcje wobec teatru, ale też poruszyły opinię publiczną, zmobilizowały szeroko rozumianą opozycję wobec instytucji i urzędników, którzy próbowali ograniczać wolność i wolność sztuki, obudziły solidarność w świecie kultury. Spodziewała się pani takich reakcji?

Mimo wszystko byliśmy zaskoczeni. Nie sądziliśmy, że „Dziady“ w XXI wieku mogą rezonować tak mocno. Spodziewaliśmy się, że to będzie w głównej mierze przeżycie historyczne, a tymczasem okazało się, że przedstawienie wywołuje silne emocje, które dały swój wyraz w recenzjach i awanturze wokół teatru. Z jednej strony nas to zasmuciło, ponieważ skończyło się zawieszeniem dyrektora Krzysztofa Głuchowskiego, na 800 dni, i spowodowało realne zagrożenie, że go stracimy, że rozpadnie się to, co było tak pięknie budowane. Ale z drugiej strony rozpierała nas radość, że teatr oddziałuje, a „Dziady“ tworzą platformę porozumienia. Ten dziewiętnastowieczny dramat to magiczny tekst, zapisany na twardym dysku u każdego z nas już od szkoły podstawowej, utrwalony w średniej... I nagle przywołany. Polacy ten tekst znają na pamięć.

Nawet jeżeli im się wydaje, że nie znają, to znają.

Ten zapis jest i w pamięci, i w układzie nerwowym, i w krwionośnym. I jest przekazywany z pokolenia na pokolenia.

Nie bała się pani, że kultura się jednak nie obroni, a widownia po jakimś czasie zapomni?

Teatr broni się najmocniej. Mocniej niż galerie sztuki na przykład, w których jeden ruch, jak właśnie zmiana dyrekcji, i cały profil galerii się zmienia. W teatrze jest trudniej, bo tu są zespoły. Takiej instytucji łatwo się nie zmiecie z mapy kulturalnej. Jest duży ruch oporu.

Poza tym myśmy czuli, że są z nami widzowie. Zdarzyło się więc to, co najlepszego mogło się stać. Wspólnotowość to istota Teatru Słowackiego. W najtrudniejszym momencie dostaliśmy też wsparcie finansowe od widzów.

W pani narracji nie ma „ja“. Cały czas używa pani pierwszej osoby liczby mnogiej.

W teatrze nie ma „ja”. To ogromny organizm, naczynia połączone, nikt tu nie pracuje sam.

Chociaż w maju, po ośmiuset dniach zakończono wreszcie „procedurę odwołania dyrektora“, nie skończyły się problemy „Słowaka“. I nie kończy się ruch oporu. 18 czerwca zespół teatru zaapelował do nowego zarządu województwa o przedłużenie kadencji dyrektora Krzysztofa Głuchowskiego, która mija z końcem sierpnia. Aktorzy znowu są w zawieszeniu, myślą, że odkładanie decyzji przez władze województwa może oznaczać, że Krzysztofa Głuchowskiego zastąpi dyrektor z nadania. Pod względem artystycznym teatr jest w najlepszej kondycji od dekad, świadczą o tym kolejki do teatralnej kasy i przyznawane nagrody. Jednak zespół nie może spać spokojnie. Dla pani to też psychiczny dyskomfort?

Nie wyobrażam sobie innego scenariusza poza przedłużeniem kadencji Krzysztofowi Głuchowskiemu. Teatr jest w szczytowym momencie właśnie teraz, zespół długo czekał na to, żeby ujawnić swój ogromny potencjał. I wszyscy czujemy, że następne sezony przyniosą wielkie premiery. W takiej chwili nie można zmieniać dyrektora!

Pod pani adresem posypały się inwektywy. „Zamiast „Dziadów“ powstaje dziadostwo“ - to jedna z opinii, która się pojawiła. Można się od tego odciąć?

Można i trzeba. Każdy, kto pracuje w teatrze, jest narażony na to, że może przeczytać o sobie coś „niemiłego”. Nie warto się tym przejmować. Tym bardziej nie warto przejmować się politykami, którzy udają emocje, żeby oddziaływać na swoich wyborców. Żeby ich prowokować, wzmacniać, żeby mieć „klikalność”. To też jest teatr.

„Arcydzieła opowiada swoimi słowami, bo, jak tłumaczy, wierność autorom bywa niebezpieczna“. Jest pani niewierna?

To bardzo się zmieniło.

Sięga pani po „Dziady“ czy „Wesele“, żeby sprawdzić, czy klasyka jest nadal żywa, czy szuka pani adekwatnego tekstu – medium, żeby zakomunikować coś ważnego o współczesności?

Te procesy działają dwutorowo. Na pewno sprawdzamy, co z klasyki jest dzisiaj żywe. Chociaż trudno nie mieć zaufania do tekstów, które trwają w kulturze niezmiennie od ponad 120 lat. One dotykają tego, co jest dla narodu, dla ludzi niezmienne, co jest dla nich lustrem, bez względu na epokę i okoliczności.

Te teksty trzeba jednak czytać dokładniej. Na przykład w przypadku „Wesela“ istnieją utarte ścieżki interpretacyjne. I nierzadko idzie się po tej wydeptanej, wytyczonej przez innych ścieżce.

Trzeba umieć oddzielić się od tego. W dużym dziele, w dużej literaturze jest zwykle wiele warstw i poziomów. Warto dostać się do każdej z nich i ją zbadać. Jestem pewna, że Mickiewicz i Wyspiański będą ciągle odczytywani na nowo i wystawiani przez kolejne pokolenia.

Reżyserowała pani w wielu ważnych polskich teatrach - w Teatrze Słowackiego w Krakowie, ale też w krakowskim Starym Teatrze, w Teatrze Narodowym, w Teatrze Powszechnym, w Teatrze Żydowskim... Znana jest pani z wrażliwości na zespół i na miejsce. Włącza je pani do swojej wizji. Z czego to wynika?

W warszawskiej szkole teatralnej, na drugim roku studiów Gustaw Holoubek powiedział: „Zrobić dobry spektakl to jest cud. Tyle jest zmiennych, nad którymi nie zapanujecie, a które wpływają na efekt końcowy„. – Odnosił się do „Dziadów“ Kazimierza Dejmka, w których grał Gustawa-Konrada. ”Nie macie na nie wpływu. Ważne, że bierzecie je pod uwagę“. I to stało się dla mnie drogowskazem. To nie jest tak, że dostaję zaproszenie, przychodzę z jakimś tekstem, który wystawiam i koniec. Miejsce, czas, okoliczności, sytuacja polityczna, charakter zespołu i to, czym teatr ma być, czy w marzeniu dyrektora, czy w marzeniu zespołu, czym chcemy, żeby się stał – to wszystko jako reżyserka spektaklu biorę pod uwagę.

„Dziady“ były decyzją repertuarową dyrektora Krzysztofa Głuchowskiego. Takiej propozycji się nie odmawia. Poszłam za jego przeczuciem, że Teatr Słowackiego w tamtym czasie powinien był przyjąć cechy teatru narodowego, czyli miejsca wspólnotowego dla Polaków, w którym spotykamy się w myśleniu o tym, kim jesteśmy, jakie podejmujemy decyzje, w jakim kraju chcemy żyć. Wierzyłam, że „Dziady" są jak gąbka. Chcemy, czy nie, one zawsze są polityczne.

Czytaj więcej

Wielka czwórka. Łódzka Szkoła Filmowa wyjątkowo uhonorowała kobiety

Trzy aktorki grające w „Weselu“ Rachelę – dwie dublury i jedno zastępstwo – to dla reżyserki wyzwanie?

Trzy aktorki w jednej roli to potrójna komplikacja. Można to załatwić na dwa sposoby. Przez konflikt, konkurencyjność, porównywanie, walkę. Niektórzy reżyserzy z tego korzystają, choć jak nietrudno się domyślić, jest to bardzo stresujące dla aktorów. Ale można też iść drogą inkluzywności, dać wolność, pozostawić aktorkom swobodę interpretacji. W zespole Teatru Słowackiego są tak dojrzali aktorzy, aktorki, że nie muszę być ich strażnikiem. Robię miejsce temu, co przynoszą. W naszym „Weselu“ są trzy różne Rachele. Według mnie to wzbogaca spektakl. To są właściwie trzy różne spektakle.

Czy psychologia, którą pani studiowała, to był nietrafiony pierwszy wybór czy preludium do reżyserii w PWST w Krakowie?

Chciałam być psychologiem. W trakcie studiów zaczęło się to zmieniać. Pomyślałam, że może są jeszcze inne ścieżki, którymi warto pójść. Wiedza psychologiczna przydaje się w odczytywaniu treści dramatu, pomaga rozpoznać emocje i motywacje postaci. Z takim przygotowaniem łatwiej zrozumieć, czy postać mówi prawdę czy kłamie, ale też łatwiej zrozumieć procesy, które dzieją się między aktorami. Reżyser powinien rozumieć procesy grupowe, odczytywać nastroje, wiedzieć, kiedy grupa jest naprawdę zmęczona i trzeba skończyć próbę, a kiedy jest rozpędzona i możemy pracować bardzo intensywnie. W naszej pracy bardzo ważne jest, by nie naruszać dobrostanu grupy, tylko zrobić wszystko, by ta grupa czuła, że ktoś panuje nad sytuacją i że dokądś zmierzamy.

„Wesele“ wystawiane w Warszawie byłoby inne niż w Krakowie?

Całkowicie inne. Nie użyłabym strojów krakowskich, bo dla Warszawy te stroje nic nie znaczą, byłyby jak z „Cepelii“. W Krakowie na widowni, podczas spektaktu, widzę czasem ludzi ubranych w wyciągnięte ze skrzyń krakowskie stroje dziadków, pradziadków. Oni znają z opowieści rodzinnych te czasy, kiedy w niedzielę do Mariackiego przyjeżdżał korowód z Bronowic. To jest ich doświadczenie.

Dla widowni warszawskiej trzeba by było szukać kompletnie innego rekwizytu, innego języka.

Co ciekawe, 123 lata temu, tuż po premierze „Wesela“ ktoś zaproponował Wyspiańskiemu, żeby wystawił „Wesele“ w Warszawie, co ten skwitował: „Warszawa nie potrzebuje „Wesela“.

Co poeta miał na myśli?

To, że Warszawa nie była uśpiona tak jak Galicja. Pod zaborem rosyjskim nie było komfortu. Niezwykłe, że jednak przyjechali z Warszawy do Krakowa jacyś niepokorni, przepisali tekst dramatu i wystawiali „Wesele“ w kamienicy przy ul. Kruczej, w salonie, po kryjomu. A gdy przychodziły kontrole, to udawali, że to jest przyjęcie i popijali herbatę, po czym odkładali filiżanki i grali dalej. Taka była tęsknota za „Weselem“ w Warszawie.

A gdy już pozwolono wystawiać „Wesele“ w Warszawie, to chłopi byli bez kos. W Warszawie tradycją są kije. Władze bały się kos.

Jedna z finalnych scen „Wesela“ – animowany obraz, wizja płonącego Krakowa. Wstrząsające.

Płonącej Warszawy bym nie robiła. Wszyscy widzieliśmy filmy czy zdjęcia, wiemy, jak wygląda, gdy się pali. Ale płonący Kraków? To jest nie do wyobrażenia.

Widownia była w szoku. Znowu wytrącono ją tego quasi-komfortu. Taki był zamysł?

Z quasi-komfortu i poczucia bezpieczeństwa. Nie wyobrażamy sobie straty Krakowa. Nawet nie umiemy sobie wyobrazić, że „Wawel“, „Rynek“, „Mariacki“, „Sukiennice“ mogłyby być zbombardowane.

Obserwuje pani, co się dzieje, wyłuskuje nadużycia, niedoskonałości, pułapki, zło – koncentruje uwagę na sprawach najdotkliwszych. Wyostrza pani rzeczywistość, wstrząsa światem. Dziennikarze, uprawiający bieżącą publicystykę, nasłuchują tego samego, tylko nie robią z tego sztuki. I bywa, że się wypalają. Pani zachowuje pogodę ducha. Złudzenie?

Uczestniczę w tajemniczym zjawisku. Sekretnym. Gdy do teatru przychodzą widzowie, to następuje wymiana. Niezwykle energetyczny moment braw dużo zmienia. Zdarza się, że aktorzy są zmęczeni przed spektaklem, ale gdy wchodzą na scenę coś się wyzwala między nimi a widownią, widownia daje energię aktorom. Rzeczywiście, byłoby to wielkim ciężarem, gdyby grać dla pustej widowni. Obserwując aktorów, rozumiem, że jestem beneficjentem tego samego procesu. Wtedy widzę, że to ma sens.

Inna bardzo mocna finalna scena w „Weselu“: Chochoł, w którego niemą postać wciela się współpracująca stale z panią tancerka i choreografka Kaya Kołodziejczyk, wyrywa sobie serce i ciska nim o ziemię. Jeden z krytyków napisał, że to zagadka, ale to przecież scena dobitnie pokazująca, że chcemy się na zawsze odciąć od swojej narodowej mentalności, która odpowiada za brak porozumienia, słomiany zapał, niezdolność do działania.

Oczywiście. Tak to zapisał Wyspiański. I tym się naraził opinii publicznej w swoim czasie. Wyspiański inspirował się twórczością Mickiewicza, podobnie jak Mickiewicz chciał zrozumieć Polskę i Polaków. Piętno narodowe, skazę? A może to jest genem, który w każdym kolejnym pokoleniu dochodzi do głosu?

A krwawa scena z Chochołem symbolizuje potrzebę przerwania tego skryptu?

My go ciągle powtarzamy. Nawet rozumiemy, że powtarzamy, i może już czas, żeby przez przerobienie tego skryptu móc z niego wyjść.

W pani interpretacjach dramatów narodowych jest dużo energii kobiet. Chochoł jest kobietą, Widmo Wernyhory jest kobietą, Konrad jest kobietą. Dlaczego?

Bo kobiety są teraz bardzo widoczne. Sedno społecznego buntu, sprzeciw wobec każdej władzy, obrona najsłabszych są teraz po stronie kobiet. Nawet gdy patrzę na granicę polsko-białoruską, to wśród aktywistów ratujących życie i zdrowie ludzi widzę twarze kobiet. Masowe protesty w Białorusi – to też kobiety.

Stłumione bezwzględnie przez rosłych „omonowców“.

Ale te kobiety miały odwagę, żeby wyjść na ulice. Marsze kobiet w Polsce miały niekwestionowany wpływ na bieg ostatnich wydarzeń. Walka o prawa człowieka ma twarz kobiet. Kobiety biorą sprawy w swoje ręce, bo widzą, że duża polityka dalej jest reżyserowana przez mężczyzn. Główne figury na szachownicy są w rękach mężczyzn 70+, Putin, Netanjahu, Biden To są wiekowi panowie, ale mają w sobie wielką drapieżność. Cały świat ponosi konsekwencje ich działań.

Ale Konrad kobietą?

Kluczowa jest odpowiedź na pytanie, o co walczy Konrad. Pomyślałam o Dominice Bednarczyk, również dlatego, że ją znam. Wiem, jaki ma światopogląd, na jakich protestach była. Wiem, że wolność jest dla niej wartością. Czytam Wielką Improwizację również jako głos protestu czy rozpaczy w imieniu tych, którym go odebrano.

Konrad Dominiki Bednarczyk nie ma w sobie nic z herosa. Porusza się o kulach.

Ale jej głos pójdzie z pokoleń w pokolenia, bo nie walczy o siebie, tylko próbuje budować coś ponad partykularnymi interesami, ponad podziałami. Konrad ponosi klęskę. Pokazuje swoją bezradność. Walczy, ale wie, że : „Samotność – cóż po ludziach, czym śpiewak dla ludzi? Gdzie człowiek, co z mej pieśni całą myśl wysłucha...“. Czy ludzie potrzebują poety?

Na przykład patrząc z perspektywy praw kobiet w Polsce - czy kobieta ma prawo decydować o swoim ciele? Jest XXI wiek i dalej nie jest to jasne.

16 października wydawało się jaśniejsze.

W czerwcu już się takie nie wydaje.

Wystawiła pani „Dziady“ w Ukrainie.

Tam Konrad jest mężczyzną. Jest jednym z żołnierzy z okopów. Kobiety w Ukrainie nie są Konradami. Zajmują się dziećmi, uciekają z tymi dziećmi, są wśród nas. Opłakują mężów, synów, braci, ojców. Ten, który walczy, to jest facet.

Czytaj więcej

"Przemoc i gwałt są największą bronią Rosjan". Nowy spektakl w Teatrze Powszechnym

Czy to Teatr Słowackiego zorganizował zbiórkę pieniędzy na realizację ukraińskiej wersji „Dziadów”?

Teatr Słowackiego współprodukował ukraiński spektakl, wspierał nas finansowo i emocjonalnie. Potrzebowaliśmy na przykład kosmetyków, drobnych rzeczy do charakteryzacji, potrzebowaliśmy jednak przede wszystkim partnera, który będzie gotów zaprosić ukraińskie „Dziady” do Polski. Za co jestem bardzo wdzięczna.

Dlaczego właściwie pani tam pojechała?

Nie mogłam nie pojechać. „Przyjedź choćby jutro“ – takie dostałam zaproszenie z teatru w Iwano-Frankiwsku.

Zaprosił mnie dyrektor Rostislav Derzhypilsky i Roman Łucki, aktor z którym pracowałam w Poznaniu, grał Hamleta. Byliśmy zżyci po tym spektaklu, często rozmawialiśmy przez telefon. Wiedziałam, że teatr przestał działać po wybuchu pełnoskalowej wojny, że zespół zaangażował się w pomoc żołnierzom na froncie. A potem zdecydowali, że muszą grać, żyć, próbować wrócić do normalności. I to było coś, jak odzyskanie wpływu na rzeczywistość. Okazało się, że ludzie wieczorem chcą wyjść do teatru. Teatry w Kijowie są pełne, we Lwowie też. To jest gest wolności.

W Ukrainie ludzie kultury, choć nie tylko, piszą poezję na potęgę, również na linii frontu, w okopach. W Polsce ukazała się niedawno antologia „Wojna 2022“.

Myślę, że eksplozja kultury ukraińskiej jeszcze przyjdzie, natychmiast po wojnie. Ludzie zaczną tworzyć ze zdwojoną siłą. Ukraina będzie musiała poradzić sobie z nazwaniem traumy. To może się dokonać tylko przez sztukę. Literatura, poezja, teatr i film. Oni będą musieli nazwać to, co się stało.

To ta wojna się skończy?

Musi. Każda wojna się kiedyś kończy. Przyjdzie dzień, że się skończy. Nie wiemy, kiedy. Wojna Trojańska też się skończyła. Ale cierpienie domaga się reprezentacji. Ono jest tak wielkie, że nie może zostać przemilczane.

Noszę w sercu pani Wernyhorę, którego grała kobieta. Śpiewała ukraińską rozdzierająco piękną pieśń żałobną, którą wykonuje się lub odtwarza podczas pogrzebów poległych żołnierzy.

W Wernyhorę wciela się Anna Syrbu, ukraińska aktorka, która wystąpiła także w „Dziadach“. Inna znajoma Ukrainka, która pracuje przy układaniu ciał poległych żołnierzy, opowiadała mi o plecakach, ułożonych z boku pod ścianą, w których dzwonią telefony, dzwonią aż się wyładują baterie. Kobiety układają ciała poległych i śpiewają tę pieśń.

A przecież nie wszyscy nadają się na front, niektórych – jakkolwiek niesprawiedliwie by to zabrzmiało – chciałoby się też oszczędzić. Zgłoszony przez Polskę kandydat do literackiego Nobla Sierhij Żadan ogłosił, że idzie na front, bo uznał, że wszystko, co mógł zrobić innego, w cywilu, już zrobił, broniąc Charkowa przed najeźdźcą. Nie słuchał tych, którzy próbowali go zatrzymać.

Dyrektor teatru w Iwano-Frankiwsku deklaruje, że nie puści, nie odda żadnego aktora. Ale „jak będzie trzeba, to pójdziemy wszyscy razem“, mówi.

Duch wolności nie do zabicia. Ale też poczucie winy.

Wielki ciężar. Wielu aktorów mówi: „Powinniśmy być w okopach“. Ja im odpowiadam: „Teatr to są wasze okopy, tu jest wasz front. Tu walczycie.”

Pani spektakle to też front. Za każdym razem o coś się w nich walczy.

Ukraińskie „Dziady“ to dla mnie front. Pokazują, jak teatr może walczyć. Dlatego bardzo chciałam, żeby były pokazywane w różnych krajach w Europie.

Eseistka Oksana Zabużko napisała, że zwyciężają ci, którzy lepiej opowiedzą swoją historię. Przed 2022 rokiem świat znał tylko rosyjską narrację. Czy pani opowiada się za wykluczeniem repertuaru rosyjskiego na czas wojny?

Myślę, że do zakończenia wojny powinny obowiązywać sankcje również dotyczące rosyjskiej kultury. Właśnie po to, żeby dać miejsce kulturze ukraińskiej. Sami Ukraińcy muszą zrozumieć, że mają swoje tłumaczenia Szekspira, Dantego, że mogą grać światową literaturę i mówić po ukraińsku ze sceny.

Skoro jesteśmy przy języku... Wielka Improwizacja była pełna żeńskich końcówek. Słabnie opór przed feminatywami?

Język bardzo zmienia rzeczywistość. Uważam, że musimy tej połowie świata dać przestrzeń.

Od wielu lat i przedstawień pani właśnie to robi.

Tak mi się wydaje. Często moimi bohaterkami były kobiety. Interesowałam się kobietami, tym, co jest ukryte, o czym się nie mówi. Im bardziej coś jest wyparte, to tym bardziej warto dać temu miejsce na scenie.

My ludzie w większości wypieramy to, co jest niewygodne, ambiwalentne, co wzbudza dysonans poznawczy. Społeczeństwo ma tendencję do usuwania tego, ale teatr jest przestrzenią konfrontacji. A jednocześnie jest miejscem bezpiecznym. W teatrze możemy przyglądać się temu, co nas uwiera.

Na co dzień ludzie opędzają się od tych trudnych kwestii jak od much, chcieliby, żeby było gładko, żeby były proste, tanie recepty, żeby rzeczywistość była biało-czarna.

Bo to jest wygodne. Poczucie dysonansu poznawczego wprowadza dyskomfort. Każda ambiwalencja wprowadza napięcie i człowiek odruchowo się przed tym broni.

Pragniemy ulgi.

Żeby społeczeństwo mogło się rozwijać, żeby był progres, żeby demokracja dojrzewała, musimy przyglądać się swoim demonom. Inaczej się nie da.

Tak samo jak w czasach Mickiewicza i Wyspiańskiego?

Cały czas. Work in progress. Nie ma końca. Każda społeczność w swoim tempie, w swoim rytmie zmienia się i zaczyna rozumieć coraz więcej, i próbuje zapewnić następnemu pokoleniu lepsze życie.

„Zapewnić lepsze życie następnemu pokoleniu“. Wcale nieczęsto uruchamiamy taką perspektywę. Ostatnio usłyszałam: „Po co mam oszczędzać wodę? Ja nie mam dzieci“.

Najważniejsze, żeby mi teraz było dobrze. Niestety. Martwi mnie, gdy słyszę od młodych ludzi, moich studentów: „Dla nas to już nie ma przyszłości“, „Koniec z tą planetą“, „Nam się nie chce żyć“. Co oni mówią?!, myślę sobie. To jest tragiczne, że dostali taki przekaz.

Czytaj więcej

Teraz nie wolno nam zamknąć się w prywatności. Agnieszka Holland o tym, co ważne w życiu i sztuce

Przecież trzeba wstrząsać światem.

Światem trzeba wstrząsać, ale nie można obciążać młodego pokolenia, bo pogrąży się w nihilizmie. Pytam studenta reżyserii: „O czym robisz scenę?“, a on odpowiada: „O końcu świata“. Pytam drugiego – „Ja też o końcu świata“. „Macie taki temat zadany?“. „Nie, ale o czym my teraz mamy robić spektakle?“. Tak mocno są przesiąknięci pesymizmem, poczuciem braku wpływu na rzeczywistość i brakiem perspektyw.

Czy można się przed tym obronić?

Pokazując to na scenie, odreagowują lęki, oswajają, nazywają, przechodzą bardzo ważny proces. Sztuka jest wspaniałym narzędziem, dzięki któremu młodzi ludzie mogą przyglądać się niepokojom swojego pokolenia. A my możemy zrozumieć, jak oni się czują.

Była pani dziekanem Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza w Warszawie. Czy w tej niedużej grupie studentów, którą pani prowadziła, bo to jednak jest ekskluzywna grupa reżyserska, jest więcej energii męskiej, czy kobiecej?

Różnie. Zależy od rocznika. Bywają roczniki żeńskie, bywają mieszane i męskie. To jest nieprzewidywalne.

Jaki ma pani dla nich główny przekaz?

Nigdy nie rezygnujcie z marzeń.

Maja Kleczewska

Studiowała psychologię na Uniwersytecie Warszawskim i reżyserię w Akademii Teatralnej w Warszawie, gdzie obecnie pracuje jako wykładowca na kierunku reżyserii. Absolwentka krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych. Debiutowała spektaklem „Jordan” A. Reynolds i M. Buffini w 2001 roku w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Zawodowo związana z teatrami w Krakowie, Warszawie, Hamburgu, Lublanie, Poznaniu, Opolu, Bydgoszczy, Wałbrzychu. Jej spektakle były pokazywane na wielu zagranicznych festiwalach. Laureatka licznych nagród przyznanych wybitnym twórcom teatralnym. 

Bywa, że nie myśli pani o teatrze?

Często myślę o teatrze. Myśląc o nim, myślę o świecie. Teatr powstaje dzięki uważnemu przyglądaniu się rzeczywistości.

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wywiad
Pisarka Małgorzata Oliwia Sobczak stworzyła "Kolory zła: Czerwień". Mówi, że to terapia
Wywiad
Polka w Monako Dominika Eisenberg: Niedziela jest dniem na rozmawianie o wszystkim, tylko nie o pracy
Wywiad
Proktolog prof. Małgorzata Kołodziejczak: Procedury utrudniają pomaganie kobietom
Wywiad
Lekarka i himalaistka Magdalena Arcimowicz: Życie jest po to, aby cieszyć się każdą jego chwilą
Wywiad
Alina Mleczko: Rynek muzyczny zdominowany jest przez mężczyzn. Jeśli przez chwilę się zawaham, zginę jako artystka