Terapeutka artystów: Sztuka daje iluzję, że scena wypełni deficyt miłości

Coraz więcej młodych artystów szuka pomocy psychologicznej. To kwestia świadomej decyzji, by zadbać o swoje zdrowie psychiczne i nie pozwolić, by zaburzenia i problemy przejęły kontrolę nad życiem – mówi Justyna Dworczyk, psychoterapeutka i doktor sztuki w dziedzinie sztuk filmowych i teatralnych.

Publikacja: 04.10.2024 16:55

Justyna Dworczyk: Jest dziś absolutnie jasne, że za wszystkie problemy świata nie odpowiadają tylko

Justyna Dworczyk: Jest dziś absolutnie jasne, że za wszystkie problemy świata nie odpowiadają tylko mama i tata.

Foto: Szymon Szcześniak

Czy to prawda, że aż 90 procent młodych artystów pochodzi z rodzin dysfunkcyjnych?

Od razu sprostuję - nie badałam całej populacji młodych artystów, i nie zajmuję się badaniem rodzin dysfunkcyjnych. Przez trzy lata obserwowałam grupę 150 osób, w tym studentów szkół artystycznych i artystów z wieloletnim stażem, które trafiły do terapii. Z moich obserwacji wynika, że 91 procent z tych 150 osób miało w swojej historii coś specyficznego – powtarzające się w swoim życiu zdarzenia, które jako terapeutka mogłam zakwalifikować jako doświadczenie traumy.

Jakie wzorce i jakie historie się powtarzały?

Z jednej strony była to trauma nadmiaru – w domach tych osób było czegoś za dużo: za dużo bodźców, na przykład przemocy, hałasu, alkoholu – czyli zbyt dużo chaosu, zagrożenia, niepewności, z którymi dziecko musiało sobie radzić. Drugi typ to trauma niedoboru – w tych domach czegoś brakowało, najczęściej emocjonalnej obecności, kontaktu, wsparcia, opieki, zrozumienia. Tego, co nazywamy odzwierciedlaniem, czyli dostrzegania dziecka takim, jakie jest – że coś przeżywa, że jest smutne, radosne, ma swoje trudności – a jego opiekunowie mu je nazywają. Dziecko rozwija się, kiedy otoczenie daje mu informacje o nim samym poprzez reakcje na jego przeżycia. W takich przypadkach, kiedy tego brakuje mówimy o traumie relacyjnej, czyli wynikającej z nieprawidłowych interakcji między dzieckiem a dorosłym. Ale żebyśmy nie zrzucili tego wszystkiego na rodziców, czasami opuszczenie emocjonalne dziecka nie wynika z ich intencji. Może się to zdarzyć, gdy rodzic długo choruje, jest hospitalizowany lub umrze. Zaskakujące dla mnie było to, że w wielu przypadkach osoby te doświadczały nagłych strat – nie tylko w formie śmierci, ale również przez to, że rodzic zmieniał partnerów. Na przykład, gdy matka umiera, ojciec próbuje sobie ułożyć życie na nowo, wprowadza w życie dziecka kolejne partnerki, które później znikają. Dziecko, pełne nadziei, otwiera się na nowe osoby, ale jeśli doświadczy kilku takich nagłych strat, bez rozmów i wsparcia, jest to dla niego bardzo traumatyczne doświadczenie.

Jak to się stało, że zaczęła pani badać ten temat i pomagać studentom uczelni artystycznych?

Sprawa jest dość prosta, środowisko artystyczne jest mi bliskie – byłam aktorką, studentką szkoły teatralnej. Kiedy odeszłam z zawodu, moje serce pozostało nadal związane ze sztuką oraz całym jej otoczeniem. Oprócz zwykłego sentymentu, powodem mojego zainteresowania jest wiedza na temat tego, jak przebiega proces uczenia się, czego doświadcza się w szkole i jak rozwija się młody artysta. Tworząc, opiera się na swojej osobistej historii i doświadczeniach. Student aktorstwa, jeśli ma zagrać scenę, w której umiera mu matka – jeszcze bez pełnego wykształcenia – sięga po swoje własne przeżycia. Wprowadza się w pewien stan, w którym uzyskuje dostęp do bardzo trudnych emocji i one odżywają w nim na nowo. Jakby czas, który powinien zagoić te rany, po prostu nie istniał. To tak, jakby wciąż rozdrapywać strup, który się goi, od nowa i od nowa.

Wyciągają na powierzchnię coś, co zepchnęli wgłąb siebie, aby już do tego nie wracać i o tym zapomnieć?

Może tak być. Natomiast to, czego naprawdę potrzeba, a czego często brakuje, to nałożenie na traumę nowego rozumienia, a nie jej ożywianie. Konieczne jest jej opracowanie i domknięcie. To coś innego niż popularne „odcięcie się” – bo kiedy się od czegoś odcinamy, dokonujemy emocjonalnej amputacji. Amputacja jest zawsze drastyczna i agresywna wobec organizmu, nawet jeśli ratuje życie. My staramy się raczej opracować traumę niż ją powtarzać. To wymaga wielu godzin bardzo precyzyjnych rozmów, specjalnego wykształcenia i doświadczenia w tym zakresie. Osoba, która używa traumatycznych doświadczeń ciągle cofa się do tamtych wydarzeń, przeżywa je na nowo, bez końca. I proszę sobie wyobrazić, że robi to wykonując swoją codzienną pracę, wykonując swój zawód.

Co zrobić, żeby nie przeżywać tego emocjonalnie na nowo?

Tak jak wspomniałam, trzeba wnieść do tego jakąś nową perspektywę. Nowe rozumienie. Ważnym elementem jest poświadczenie, że tej osobie stała się krzywda. Ona musi to usłyszeć – że to, co się wydarzyło, nie powinno było się wydarzyć. Potrzebuje uznania i wartościowania swoich doświadczeń; nazywamy to empatyczną walidacją. Wyjaśnię to sformułowanie. Czasami mamy skłonność, żeby minimalizować czyjeś emocje – na przykład, gdy dziecko płacze, mówimy: „nie ma co płakać”. To nie jest dobra metoda. Wręcz przeciwnie, powinniśmy dołączyć do płaczu, uznając trudność, której to dziecko nie potrafi znieść. Gdy bagatelizujemy jego ból, mówimy: „to tylko małe skaleczenie, nie ma co tak lamentować”, podważamy bardzo intymny i wewnętrzny świat dziecka. Osoby z doświadczeniem traumy często cofają się emocjonalnie do poziomu, na którym ta trauma powstała, bo to jest miejsce utknięcia. Wtedy nie mamy do czynienia z osobą w pełni dorosłą emocjonalnie – wybieramy się z nią w podróż do miejsca, gdzie trauma się zaczęła, pracujemy z osobą „z przeszłości”, uznając jej uczucia , a potem wracamy do teraźniejszości i tu nadajemy znaczenie. To bardzo precyzyjna, „koronkowa” praca. Tymczasem niektórzy artyści mylnie uważają, że można ją przeprowadzić po prostu wchodząc na scenę.

Czytaj więcej

Reżyserka obsady Ewa Brodzka: Szukając bohaterów serialu, zwracam uwagę nie tylko na talent

Często słyszymy, że sztuka może być formą terapii dla ludzi, którzy przeszli traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa. Pisanie, malowanie, taniec, występy na scenie – jak to wygląda w praktyce?

Dokładnie tak, jak pani mówi, ale z jednym bardzo istotnym zastrzeżeniem: to musi mieć „ręce i nogi”. Jeśli chcemy, aby sztuka była formą terapii, żeby mogła pomóc pacjentowi wyrazić emocje i skutecznie opracować traumę, to musi nad tym czuwać ktoś doświadczony. Oczywiście, osoba może sama malować czy komponować, ale jeśli to ma być proces leczenia, to dobrze jest, jeśli później może o tym z kimś porozmawiać. Są różne metody wykorzystywania sztuki w terapii, ale bardziej leczące może być to dla osób, które odbierają sztukę – czyli dla widza, słuchacza, odbiorcy. Sztuka pomaga na wielu poziomach ludziom, którzy przychodzą do teatru, na wystawy, koncerty. Pacjentem jest wtedy widz, nie artysta. Ma pani rację, że artyści w pewien sposób uwalniają swoje nagromadzone emocje, na przykład przez malowanie, czy inne formy tworzenia. Dlatego właśnie wybierają ten zawód. Ale jeśli nie dołożymy do tego takiego elementu, jak „opracowanie poznawcze” – czyli zrozumienia tego, co się wydarzyło, kogo to dotyczy, z czym się kojarzy – to mamy do czynienia jedynie z chwilowym katharsis. Jest to tylko opróżnienie się z emocji w danym momencie, ale nie zmienia się sposób myślenia, nie dochodzi do procesu, w którym osoba żegna się z czymś, konfrontuje z utratą. Potrzebna jest do tego profesjonalna praca. Bez niej mamy jedynie opróżnienie, a skoro tak, to wkrótce nastąpi ponowne wypełnienie, bo nie zaszła zmiana poznawcza w podejściu do swoich traumatycznych doświadczeń.

Prowadzi pani pierwszą w Polsce poradnię dla studentów uczelni artystycznych. Z jakimi psychologicznymi problemami spotyka się pani najczęściej?

Chciałabym rozróżnić – czym innym są problemy, a czym innym zaburzenia. Zaburzenia mają konkretne nazwy, klasyfikacje, brzmią dość medycznie i wcale nie jest łatwo jednoznacznie orzec, że ktoś ma jakieś zaburzenie, nie poddając go solidnym badaniom, rzetelnej diagnozie. Pracujemy raczej z osobą cierpiącą, nie z jej zaburzeniem. Tym niemniej mamy do czynienia z zaburzeniami, owszem. Najczęściej występujące to zaburzenia osobowości, odżywiania, lękowe oraz te związane z nadużywaniem substancji psychoaktywnych. To są bardzo częste przypadki. Jeśli chodzi o problemy, to często dotyczą one osób, które mają trudność w tolerowaniu sytuacji, kiedy coś nie idzie po ich myśli, nie dostają tego, czego potrzebują. Nazywamy to frustracją. Inny problem to samoocena – wiele z tych osób nie ma, stabilnej, adekwatnej samooceny. Nie wypracowały sobie w dzieciństwie obrazu siebie, na którym można by było tę samoocenę oprzeć. Często ta ich samoocena jest zachwiana – albo się przeceniają, albo nie doceniają. To są chyba najczęstsze problemy, które widzę.

Można także dostrzec trudności w relacjach – na przykład, niektórym osobom trudno znaleźć odpowiedni dystans w relacjach z innymi ludźmi. Kiedy nawiązują bliższą, cieplejszą relację, naraz pojawia się u nich lęk, potrzeba zdystansowania się, czasami nawet przerwania tej relacji. Z drugiej strony, gdy tę relację przerywają, czują się bardzo samotne i cierpią z powodu izolacji. A to znów prowadzi do intensywnej, potrzeby bycia blisko z kimś, czasem niestety wszystko jedno z kim, bo ta potrzeba jest tak silna. Zbliżenie się do kogoś ponownie powoduje u nich wzrost lęku przed bliskością, bo nie mają doświadczenia bezpiecznej więzi. To jest często problem zaburzonego stylu przywiązania, który wykształca się w relacjach z pierwszym opiekunem. Jeśli więź z opiekunem była niestabilna, rwana – z powodu braku obecności lub nadmiaru zagrożeń płynących ze strony tych, z którymi mieliśmy czuć się bezpiecznie, dochodzi do utraty zaufania – te osoby mają trudności w późniejszych relacjach.

Jest też problem, który nazywamy „syndromem oszusta”. Osoba ma nieustanne wątpliwości co do swojego talentu, zastanawia się, czy jej sukces to tylko przypadek, albo czuje, że zaraz ktoś odkryje, że nie zasługuje na swoje osiągnięcia.

Młodzi artyści z problematycznych domów mają większą szansę na sukces?

Ciekawe pytanie. Próbują na nie odpowiedzieć naukowcy i nie otrzymują jednoznacznych odpowiedzi. Spotkałam w swoim życiu osoby, które trafiły do tego zawodu, a nie pochodziły z takich środowisk, o jakich teraz mówimy. Nie mam na to naukowych podstaw, jednak zauważyłam, że w pewnym momencie te osoby często odchodziły z zawodu. Dostarczał im on różnych trudności i przeżyć, które przewyższały zadowolenie i satysfakcję, jakie z niego czerpały. Nie powiedziałabym jednak, że pochodzenie z trudnego środowiska jest decydującym czynnikiem sukcesu. To teza której nie da się obronić.

„Artysta głodny jest bardziej płodny" – śpiewał Kazik Staszewski. Problemy życiowe sprzyjają kreatywności?

Tak, to się akurat zgadza, ale znowu z zastrzeżeniem, że nie każdy. Artysta głodny czasem nie płodzi, tylko umiera. Kreatywności sprzyja pewne rozchwianie. Proces twórczy wymaga, by różne aspekty naszej psychiki rozluźniały się w specyficzny sposób, można to określić jako swobodne błądzenie myślami, poszukiwanie niestandardowych połączeń. Taka łączność z nieświadomością jest wspólna wszystkim twórczym osobom, ale niekiedy najbardziej uderzająca okazuje się u osób z zaburzeniami psychicznymi.

Jednak nie można powiedzieć, że to jest niezbędne – nie trzeba być „szalonym”, by uprawiać sztukę.

A często ulegamy temu stereotypowi, że artysta to ktoś „szalony”, prawda?

To może być stygmatyzujące i niewłaściwe. Natomiast wielu wielkich artystów faktycznie boryka się z trudnościami, które wyróżniają ich funkcjonowanie w rodzinie czy społeczeństwie. To budzi naszą ciekawość, bo ich sposób bycia jest niestandardowy. Ludzie czasem mówią „on jest szalony” albo „dziwny”, ale częściej słyszę: „on jest specyficzny”. Wiemy, że źródłem kreatywności jest mózg. Ma ona fundament biologiczny. Wiemy, że choć pewne formy kreatywności pojawiają się w kontekście zaburzeń umysłowych, nasze zdolności twórcze nie są uwarunkowane chorobą psychiczną. Co więcej, potencjał twórczy występuje u wszystkich. Na różne sposoby i z większą lub mniejszą wprawą warsztatową realizuje go każdy z nas.

Czytaj więcej

Dla własnego dobra każdy czasami powinien być artystą. Ciekawe wyniki badania

Każdy z nas jest unikalny, wyjątkowy. Każdy ma coś.

Tak, każdy z nas ma coś, ale nie każdy ma łatwość w przenikaniu się treści ze świata świadomości i nieświadomości. Kreatywność polega właśnie na tym, na tej korespondencji, gdzie przepływ między tym co świadome i nieświadome jest swobodniejszy. Jako artyści mamy tendencję do tego, że więcej rzeczy w nas „płynie”, myślimy poza schematami, nie zwracamy uwagi na ograniczenia. Kreatywni ludzie chętnie pracują bez rygorów. Na przykład, gdy zlecamy kreatywnym ludziom wymyślenie reklamy, nie mówimy im, jaki mają budżet, bo to by ogranicza ich kreatywność. Artysta powinien być trochę oderwany od ziemi, a musi przecież twardo po niej stąpać – bo urodził dziecko, musi iść do pracy, zapłacić rachunki. Czasem pracuje w innym zawodzie; żeby być artystą, musi zarobić na życie, musi pójść na wywiadówkę do szkoły, zająć się chorym rodzicem, pójść do urzędu. I w tym miejscu pojawia się psychoterapia, która pomaga przenosić się między tymi różnymi rzeczywistościami. Terapia nie zabija kreatywności, lecz konfrontuje człowieka z rzeczywistością. Ludzie boją się, że stracą talent, ale nie można zabić talentu tym, że ktoś zacznie rozumieć pewne rzeczy. To, co widzę w pracy z artystami, to ich obawa, że jeśli będą bardziej „przy ziemi”, będą mieli mniej pracy. Odpowiadam czasem: tak, może być mniej pracy, ale nie dlatego, że braknie talentu, tylko, że ta osoba zaczyna stawiać pewne warunki. Niektórzy mogą mieć mniej pracy, bo uwzględniając rzeczywistość, będą bardziej ostrożni. Nie pozwolą realizatorom jakiegoś przedsięwzięcia na to, aby fruwać pod sufitem bez zabezpieczenia, żeby to było takie niesamowite. Artysta, który chodzi na terapię, zaczyna rozumieć: „Tak, to będzie niesamowite, ale mało niesamowite będą moje nogi w gipsie”. I wtedy mówi: „Chyba jednak nie chcę”. Może usłyszeć: „No to weźmiemy kogoś innego” - i tak się czasem dzieje.

Psychologowie czasem żartują, że w życiu mamy dwa problemy: mama i tata. Nie ma idealnych rodzin, wszyscy mamy problemy, więc czym jest rodzina dysfunkcyjna?

Rodzina dysfunkcyjna to złożony i oddzielny temat. A jeśli chodzi o problemy to niezwykle istotny jest czynnik genetyczny – warto o tym wspomnieć. Jest dziś absolutnie jasne, że za wszystkie problemy świata nie odpowiadają tylko mama i tata. Oczywiście, środowisko, w którym wzrasta młody człowiek, ma ogromne znaczenie, ale do powstania istotnych problemów potrzeba czegoś więcej – genetycznych uwarunkowań, które mogą być przez to środowisko zarówno wzmocnione, jak i neutralizowane. Czasami trudne środowisko równoważone jest czymś, co nazywamy rezyliencją, czyli wrodzoną zdolnością psychiczną do radzenia sobie z trudnościami. Mówimy wtedy o czymś w rodzaju plastyczności. Nie dochodzi do traumy, bo nie ma „przerwania”, nasza psychika nadszarpywana - odkształca się do pierwotnej formy, ale nie jest uszkodzona. Taka osoba, z wysoką rezyliencją mimo trudnego środowiska, potrafi znaleźć sposób na poradzenie sobie z sytuacją – na przykład, dzięki wsparciu kogoś z otoczenia. To może być fajna nauczycielka polskiego. Dziecko będzie konsekwentnie szukać wsparcia, zbliżać się do osób, które mu pomogą. Takie dziecko ma jakieś intuicyjne rozeznanie, kto może tej pomocy udzielić, a kto nie. Ono się zbliża do właściwych osób. Dlatego środowisko ma wielki wpływ na rozwój psychofizyczny człowieka. Jeśli genetycznie jesteśmy słabiej wyposażeni, a środowisko jest trudne, to taka niefortunna kompilacja może nas zniszczyć. Jednak jeśli mamy lepsze predyspozycje, lepsze genetyczne wyposażenie, nawet trudne środowisko nie zdoła nas złamać, będziemy poszukiwali wyjścia.

Pracując z młodymi ludźmi i artystami z rodzin dysfunkcyjnych, odkryła pani, co tak naprawdę kryje się za ich potrzebą tworzenia?

Nie wiem, co dokładnie kryje się za ich potrzebą tworzenia, i nie wiem, czy tak bym to nazwała. Być może bardziej chodzi o ich potrzebę istnienia w świecie, w którym obecna jest sztuka, w którym są jej odbiorcy i inni nadawcy, czyli inni artyści. Myślę, że to, co ich łączy to jest podstawowa potrzeba – potrzeba miłości. Bycie na środku sceny, każdej sceny, artystycznej, nawet tej politycznej, daje w wyobrażeniach tego, który na niej stoi pewną obietnicę miłości. Ale to nie jest miłość, ale rodzaj iluzji, że ten deficyt w obszarze miłości – gdzie człowiek nie czuje się bezpieczny – może być uzupełniony na scenie. Sztuka daje pewną iluzję, że scena może ten brak wypełnić, ale to trwa bardzo krótko. Brawa szybko cichną, nadchodzi noc, a wraz z nowym dniem przychodzą nowe dzieła, nowe osoby. Większość osób, z którymi pracowałam, podążała za tą potrzebą bycia wreszcie zobaczonym. To marzenie, że oczy będą zwrócone na mnie, że ktoś w teatrze odłoży wreszcie ten telefon, włączy tryb samolotowy i skupi się tylko na mnie. A potem porozmawia o mnie, napisze o mnie. To daje chwilowe poczucie ważności. Terapia pomaga zrozumieć, że ten deficyt miłości jest nie do wypełnienia i raczej trzeba go opłakać. To potrzeba, która pochodzi z bardzo wczesnych etapów życia i nie da się jej wtórnie zaspokoić. Jeśli artysta będzie to wiedział, stanie się mniej zależny od tego, jaką otrzyma recenzję. Recenzja jest ważna, ale nie powinna decydować o tym, czy jutro wstanie, zaprowadzi dziecko do szkoły, czy raczej się położy i weźmie kilka tabletek uspokajających, bo recenzja go przygniotła i nie jest w stanie funkcjonować. Terapia pomaga wykształcić wewnętrzny kręgosłup, na którym można się oprzeć, zamiast polegać na zewnętrznym rusztowaniu.

Co dla pani jest najważniejsze w tej terapeutycznej pracy? Relacja z pacjentem, wyniki terapii, czy może coś jeszcze innego?

Wybrałam taki sposób pracy, gdzie relacja jest kluczowa. Pracuję w sposób psychodynamiczny, co oznacza, że oprócz życia zewnętrznego pacjenta, bardzo ważne jest jego bogate życie wewnętrzne. Terapeuta jest osobą, na którą pacjent może, a nawet powinien, projektować różne uczucia, aby w bezpiecznych warunkach opracować emocje, które przypominają te, jakie miał w relacji z innymi ważnymi dorosłymi. To jest takie spotkanie na innych warunkach – nie jesteśmy kolegami ani przyjaciółmi, ale decydujemy się na wspólną pracę. Możemy o tych emocjach rozmawiać, możemy je razem przeżywać, a relacja staje się wtedy znakomitym fundamentem, przestrzenią, w której to staje się możliwe. Dlatego dla mnie najistotniejsze w terapii jest czujne, uważne uwzględnienie tej relacji.

Rośnie zapotrzebowanie na wsparcie psychologiczne wśród młodych ludzi?

Tak, to jest niezaprzeczalnie zauważalne. Pamiętam, jak zakładałam swoją pierwszą poradnię uczelnianą; to było w 2015 albo 2016 roku. Siedziałam w gabinecie, ale przez kilka tygodni nikt nie przychodził. Gabinet był otwarty, wszyscy wiedzieli, że tam jestem, ale nikt się nie pojawiał. Nie zrezygnowałam. Chciałam dać ludziom przestrzeń i przyzwyczaić ich do tego, że jestem dostępna. Wiedziałam, że to musi w końcu „zaskoczyć”, choć dziewięć lat temu nie było to takie oczywiste. Natomiast w drugim semestrze już ustawiła się ogromna kolejka. Nie byłam w stanie przyjąć wszystkich osób, które chciały skorzystać z pomocy. W momencie, kiedy przez jakiś czas tej pomocy zabrakło, studenci zaczęli szukać wsparcia w prywatnych ośrodkach i znajdowali na to fundusze. Nie korzystali już z pomocy tylko dlatego, że była dostępna – świadomie przeznaczali istotną część swojego budżetu na dbanie o zdrowie psychiczne. Część z nich zdawała sobie sprawę, że dłużej nie dadzą rady tak funkcjonować – myślę tutaj o problemach z jedzeniem, substancjami psychoaktywnymi, agresją, frustracją, samookaleczeniami. Teraz coraz bardziej normalne staje się to, że w szkołach artystycznych są miejsca, gdzie student może zwrócić się o wsparcie.

Czytaj więcej

Gabriela Muskała: Hartowanie poprzez krytykę nie ma dla mnie racji bytu

Artystyczne środowisko sprzyja, czy utrudnia zdrowienie?

Nie da się odpowiedzieć jednoznacznie „tak” lub „nie”. Odpowiedziałabym, że powinno sprzyjać, bo ludzie mogą się wspierać, rozumieć nawzajem, być blisko siebie. Kiedy komuś się „osuwa się nóżka”, to kto lepiej go zrozumie, jeśli nie ten, który jest w środku i przeżywa podobne emocje? Jednocześnie, bez zrozumienia swoich zaburzeń, traum i przeszłości, artystyczne środowisko może nie sprzyjać zdrowieniu. W tym środowisku brakuje stabilności – jest dużo ruchu, zmiennych, nieprzewidywalności, przypadków, konkurencji i ciągłego oceniania. Nikt nie lubi być nieustannie oceniany, a artysta cały czas jest na to skazany – patrzą na niego, na jego dzieło, oceniają, nierzadko bardzo surowo, szczególnie jeśli od tej konkretnej osoby spodziewają się, że powinna zrobić coś jeszcze lepszego niż poprzednio. Ciężko notorycznie przekraczać swoje własne osiągnięcia, a publiczność tego wymaga. To jest bardzo trudne, nawet dla osoby zdrowej, a co dopiero dla kogoś z trudną historią albo kogoś, kto genetycznie jest mniej odporny.

Zdarza się pani czuć bezsilność? Jak sobie pani radzi z emocjonalnym ciężarem pracując z osobami, które noszą w sobie głębokie traumy?

Znane jest nam, specjalistom, zjawisko wtórnej traumatyzacji terapeutów, lekarzy, psychologów. Mamy konkretny system ochrony naszej kondycji psychofizycznej. Najczęściej pracujemy w zespołach, czy to w placówkach takich jak szpitale, czy w prywatnych ośrodkach. Korzystamy z interwizji koleżeńskich oraz superwizji, gdzie wspólnie dyskutujemy, rozkładamy trudności na więcej umysłów i serc, żeby nie doświadczać osamotnienia. Uczucie bezradności jest częste w tej pracy i czasem przynosi ulgę, przypomina mi o najważniejszym - że moja praca nie polega na tym, aby przyjmować na siebie cierpienie innych. To byłoby niedorzeczne. Ja mam pomagać im, aby mogli inaczej niż dotychczas żyć z historią, jaką w sobie noszą.

Bezradność podpowiada mi, że jestem istotą ludzką, która posiada swoje ograniczenia. To bywa oprzytomniające dla mnie i modelujące dla moich pacjentów. Bezradność, jako zjawisko naturalne dla człowieka, obecna jest w relacji terapeutycznej, nierzadko staje się istotnym czynnikiem leczącym.

Czy to prawda, że aż 90 procent młodych artystów pochodzi z rodzin dysfunkcyjnych?

Od razu sprostuję - nie badałam całej populacji młodych artystów, i nie zajmuję się badaniem rodzin dysfunkcyjnych. Przez trzy lata obserwowałam grupę 150 osób, w tym studentów szkół artystycznych i artystów z wieloletnim stażem, które trafiły do terapii. Z moich obserwacji wynika, że 91 procent z tych 150 osób miało w swojej historii coś specyficznego – powtarzające się w swoim życiu zdarzenia, które jako terapeutka mogłam zakwalifikować jako doświadczenie traumy.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wywiad
Reżyserka obsady Ewa Brodzka: Szukając bohaterów serialu, zwracam uwagę nie tylko na talent
Wywiad
Polka w Tajlandii: Tutaj można zmienić imię, jeśli ktoś uzna, że przynosiło mu pecha
Wywiad
Córka Beaty Tyszkiewicz o życiu w Szwajcarii: Bogaci czy biedni – wszyscy mamy takie same widoki
Wywiad
Profesor Katarzyna Pisarska o roli kobiet w dyplomacji. "Dorównują mężczyznom"
Wywiad
Polka w Wenezueli: Alimentów nikt tutaj nie płaci. Kobieta zostaje z kilkorgiem dzieci z różnych związków