Ile miała pani lat, kiedy po raz pierwszy wsiadła na rower? I kto trzymał wtedy siodełko?
Moja historia jest dość zabawna, bo na początku uczyła mnie jeździć na rowerze mama. A przynajmniej próbowała. Byłam wtedy w trzeciej albo czwartej klasie szkoły podstawowej, tuż przed egzaminem na kartę rowerową. Niestety, nauka kompletnie nam nie wyszła. Mama uznała, że może lepiej będzie kupić mi hulajnogę. I faktycznie przesiadłam się na hulajnogę. Na rower nie wsiadłam aż do 27 roku życia. Trudno w to uwierzyć, ale tak było. Dopiero gdy zamieszkałam w Warszawie, zobaczyłam rowery miejskie i pomyślałam: „Może bym spróbowała…”. Mój ówczesny chłopak bardzo mnie do tego zachęcał. Pierwsze próby znowu były nieudane. Rzucałam rowerem, płakałam, bo bardzo trudno było mi utrzymać równowagę. Jako mała dziewczynka nie miałam zbyt wiele wspólnego ze sportem, nie opanowałam podstawowych wzorców ruchowych i do dziś wiele z tych rzeczy jest dla mnie wyzwaniem. Nie gram w gry zespołowe; jestem w tym po prostu kiepska. Utrzymanie balansu na rowerze też było dla mnie bardzo trudne. Ale się zawzięłam. Próbowałam rowerów miejskich, próbowałam... I zaczęło mi się to nawet podobać. To był fajny sposób na dojazd do pracy. Po około pół roku kupiłam sobie damkę. Pamiętam, że pierwsza jazda na niej to była trasa z Mokotowa na Żoliborz, gdzie wtedy mieszkałam. Pod domem spektakularnie się wywróciłam. Przez miesiąc nie wsiadałam na ten rower. Smutna wróciłam do rowerów miejskich, bo do tych rowerów byłam już przyzwyczajona. Damka jest trochę inna, siedzi się na niej jak na krześle, więc zmieniona pozycja sprawiała, że jeszcze trudniej było mi utrzymać równowagę. Ale później już poszło. Zawsze miałam dobrą wytrzymałość, więc dłuższe dystanse nie były dla mnie problemem, nawet na damce. W tym samym czasie mój chłopak wkręcił się w jazdę na kolarce, więc pomyślałam, że może i ja spróbuję, żebyśmy mogli spędzać razem czas. To był 2019 rok – kupiłam sobie na urodziny ekonomiczną szosówkę. Wprawdzie była karbonowa, ale jedna z najtańszych, jakie znalazłam wtedy w internecie. I tak zaczęłam jeździć. Na początku nie działo się wiele – najczęściej jeździłam do mekki warszawskiego kolarstwa czyli do Góry Kalwarii i z powrotem. Tę trasę pokonywałam prawie co weekend. Dopiero później, kiedy zaczęła się pandemia, trafiłam na swojego pierwszego trenera spinningu na siłowni i tam uczyłam się jazdy w grupie. Poznałam kolegę, który wkręcił mnie w bardziej przygodową jazdę – w bikepacking.
Marta Gryczko
Co to jest bikepacking?
To jazda etapowa; jedziemy z punktu A do punktu B, każdego dnia pokonując jakiś dłuższy dystans. Kolega zaproponował mi wyprawę z Warszawy w Bieszczady, potem w Tatry, przez Beskidy i z powrotem do Warszawy. To było około 1800 kilometrów, które mieliśmy przejechać w 10 – 12 dni. Nie byłam pewna, ale on powiedział, że jestem jedyną osobą, która da radę to z nim zrobić. Zgodziłam się – i wtedy naprawdę zakochałam się w tej jeździe. W tym, że codziennie wsiada się na rower, ma się jakąś trasę przed sobą, ale najważniejsze nie jest to, gdzie się dojedzie, tylko to, co się przeżywa po drodze. Cieszenie się chwilą, tym, co nas otacza.
To są mordercze dystanse – np. 500 kilometrów w weekend. Potrzeba specjalnego planowania, logistyki, sprzętu? Co jest najważniejsze?
Zdecydowanie trzeba to dobrze zaplanować. Najczęściej jeżdżę po wcześniej przygotowanych trasach. Jeśli jadę na szosowym rowerze, staram się unikać szutrowych odcinków — choć teraz mam trochę grubsze opony, więc dopuszczam krótkie zjazdy z asfaltu, żeby coś ciekawego zobaczyć. Na początku zdawałam się na towarzyszy podróży, żeby to oni wszystko planowali. Teraz sama z tego czerpię ogromną satysfakcję. Latem – sky is the limit. Można wszystko zaplanować, pojechać wszędzie, tak ułożyć trasę, by atrakcje wypadały w środku dnia. Zobaczyć, zrobić zdjęcia i po prostu przeżyć drogę w pełni. Zimą jest znacznie trudniej. To jazda bardziej zadaniowa, ale nadal daje mi radość. Tyle że jest po prostu zimno, a każdy postój kosztuje mnóstwo energii, żeby potem znów się rozgrzać. Trzeba więc bardzo precyzyjnie zaplanować postoje, zwłaszcza te nocne. Bo ja jeżdżę non stop. Zimą rzadziej robiłam 500 kilometrów, żeby nie przesadzać i nie zachorować, choć muszę przyznać, że taka jazda świetnie uodparnia. Trzeba dobrze obliczyć, kiedy zapadnie zmrok, kiedy sklepy będą zamknięte, gdzie będzie można się zatrzymać, zjeść, załatwić potrzeby fizjologiczne. To naprawdę skomplikowana logistyka. Wszyscy się śmieją, że nie wychodzę z domu bez śpiwora w torbie podsiodłowej, bo nigdy nie wiadomo, gdzie wyląduję i co zobaczę w weekend. Bardzo często go zabieram, żeby móc przespać się na przystanku i ruszyć dalej. Pracuję na pełen etat, więc często wyjeżdżam zaraz po pracy w piątek. Zmęczenie prędzej czy później się pojawi, ale nie ma na to reguły. Czasem jestem wyspana i gotowa, a mimo to po kilkunastu godzinach jazdy, gdy zapada zmrok, po prostu mnie odcina i muszę odpocząć. Na początku to wszystko było dużym wyzwaniem. Ale im częściej się jeździ, tym łatwiej. Wszystko mam już spakowane i gotowe, żeby w każdej chwili wsiąść na rower i ruszyć.
To prawda, że na trasie bardziej bolą myśli niż nogi?
Zdecydowanie tak. Nastawienie to moim zdaniem 80 procent sukcesu. Jeśli skupiamy się na tym, co może się nie udać, że będzie ciężki podjazd, że boimy się wiatru, że czekają nas zjazdy, to wtedy myśli bolą bardziej niż nogi. Nogi bolą najmniej. Bardziej boli tyłek, plecy, nadgarstki. Moim głównym fizycznym problemem w ostatnim czasie są właśnie nadgarstki. Chodzę do fizjoterapeuty, żeby leczyć ból w śródręczu – nie w nogach.