Kilkanaście lat temu, po powrocie z misji w Afganistanie powiedziałaś, że jesteś żołnierzem, a nie żołnierką. To nadal aktualne? Żyjemy teraz w czasach, w których inkluzywność jest bardzo ważna, a kobietom zależy, żeby podkreślać ich aktywność z naciskiem na płeć.
Tak, jestem żołnierzem. I dzisiaj wiem, że nazewnictwo, o jakimkolwiek nasyceniu, nie ma na to wpływu. Kiedyś, jeszcze na początku mojej służby, „walczyłam” ze stereotypami i zwracałam uwagę na to, czy ktoś nazywa mnie „żołnierzem”, czy „żołnierką”. Nie lubiłam tego drugiego, bo kojarzyło mi się raczej ze stylem życia niż z twardym, wymagającym zawodem, z którym chciałam się identyfikować. Wydawało mi się, że to umniejsza mojej służbie – czyni mnie gorszym żołnierzem. Ale im dłużej służyłam, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że liczy się to, jak pracujesz, jakim jesteś człowiekiem, jakie jest twoje zaangażowanie. I te uprzedzenia powoli słabły. Zresztą: ta walka niczemu się nie przysłuży. W tym zawodzie liczy się coś innego.
Co to takiego?
Żołnierze amerykańscy mawiają: two is one, one is none – wsparcie, odpowiedzialność – za siebie i za drugą osobę – i to powiedzenie najbardziej lubię w tym kontekście. To, co nazywa się też brothers in arms, czyli braterstwo broni, a teraz także sisters in arms – siostrzeństwo. W wojsku sam nic nie znaczysz. W wojsku nie możesz być ani indywidualistą, ani egoistą. Musisz, chcąc nie chcąc, budować relacje i zależności. Nasze życie zależy od wzajemnego zaufania. Ja osłaniam ciebie, a ty mnie. Nie walczysz tylko dla siebie. Historia zna setki przykładów, gdzie ta zasada decydowała czasami nawet o życiu. Budowanie tych wszystkich wartości w sobie i grupie staje się twoją dodatkową siłą w sytuacji kryzysowej. I oczywiście predyspozycje psychofizyczne. W wojsku nie ma parytetów, a stereotypy płciowe są ciągle żywe.
Od zawsze chciałaś wykonywać tę pracę czy zadziałał tutaj jakiś zbieg okoliczności, przypadek?
Chciałam od zawsze, ale nie wierzyłam, że zdam egzaminy do szkoły wojskowej. Tak samo zresztą jak na medycynę, która na pewnym etapie mojego życia bardzo mnie interesowała. Ekonomicznie też to były trudne czasy. Trzeba było jednak coś ze sobą robić, a że był to czas, kiedy fascynowaliśmy się Unią Europejską, zmianami politycznymi, dobrym wyborem wydawała mi się politologia w specjalności polityka regionalna, zwłaszcza że w naszym domu zawsze komentowało się sytuację polityczną i geopolityczną. Wprawdzie głównymi rozmówcami byłam ja i mój tata, i niemal każda nasze dyskusja kończyła się kłótnią o to, czyja racja jest ważniejsza – paradoksalnie uwielbiałam te chwile. Poszłam w tym kierunku. Na chwilę zapomniałam o wojsku, ale, jak się dość szybko okazało, to jednak było moje przeznaczenie. Będąc na studiach, miałam swój epizod jako au pair w Austrii – wiadomo: student musi dorabiać – i tam trafiłam też na coś w rodzaju stażu do jednej z firm. Warunki zatrudnienia, które mi zaoferowano, były na tamte czasy znakomite. Przyjęłam propozycję bez wahania, a niedługo później zadzwoniła do mnie mama z informacją, że w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu rusza roczne studium oficerskie. Osoby mające wyższe wykształcenie po jego ukończeniu uzyskują stopień oficerski. Wzięłam wolne, spakowałam torbę i pojechałam do Polski, żeby wziąć udział w rekrutacji ku zaskoczeniu mojego austriackiego szefostwa. (śmiech) Do Austrii już nie wróciłam, bo zostałam podchorążym we Wrocławiu. Tak to się zaczęło.
Szkoła oficerska była spełnieniem twoich marzeń?
Z jednej strony tak; z drugiej – dokładnie odwrotnie. Fatalne, w stosunku do tego, do czego przywykłam, warunki zakwaterowania, forma dyscypliny też odbiegała od tej, którą sobie wyobrażałam… Wcześniej o wojsku wiedziałam mniej więcej tyle, że dobrze wygląda się w mundurze. I raczej kojarzyłam wojsko bardziej z filmami amerykańskimi niż polskimi. Miałam moment poważnego zwątpienia. Chciałam zrezygnować, ale mama przekonała mnie, żeby tego nie robić. Nie musisz być żołnierzem, ale skończ to, co zaczęłaś – powiedziała. Skończyłam. Egzamin oficerski zdałam z wynikiem, który dał mi wysoką lokatę, co było bardzo istotne ze względu na to że gwarantowało wejście na rozmowy kadrowe jeszcze w momencie, kiedy masz duży wybór jednostek, a było nas około 300 osób, było więc o co powalczyć.