Reklama
Rozwiń

Major Katarzyna Szal: W wojsku sam nic nie znaczysz. Kobiety są potrzebne w armii

Pełna akceptacja tego, że kobiety pojawiły się w armii, wymagała czasu, a tak w ogóle to kobiety też powinny zaakceptować to, że nie do wszystkiego w wojsku nadają się w takim samym stopniu jak mężczyźni - mówi mjr Katarzyna Szal, żołnierz zawodowy.

Publikacja: 23.05.2025 06:00

Mjr Katrzyna Szal: Udział w wojnie na pewno w wyjątkowy sposób, ale nie można powiedzieć, że na każd

Mjr Katrzyna Szal: Udział w wojnie na pewno w wyjątkowy sposób, ale nie można powiedzieć, że na każdego działa tak samo destrukcyjnie.

Foto: MIROSŁAW STELMACH

Katarzyna Szal

Oficer Wojska Polskiego, żołnierz od 2006 roku. Uczestniczka dwóch misji w Afganistanie. Doświadczenie zdobywała m.in. w strukturach wojsk specjalnych. Instruktor strzelectwa, miłośniczka gór i podróży. Prywatnie mama dziewięcioletniej córki

Kilkanaście lat temu, po powrocie z misji w Afganistanie powiedziałaś, że jesteś żołnierzem, a nie żołnierką. To nadal aktualne? Żyjemy teraz w czasach, w których inkluzywność jest bardzo ważna, a kobietom zależy, żeby podkreślać ich aktywność z naciskiem na płeć.

Tak, jestem żołnierzem. I dzisiaj wiem, że nazewnictwo, o jakimkolwiek nasyceniu, nie ma na to wpływu. Kiedyś, jeszcze na początku mojej służby, „walczyłam” ze stereotypami i zwracałam uwagę na to, czy ktoś nazywa mnie „żołnierzem”, czy „żołnierką”. Nie lubiłam tego drugiego, bo kojarzyło mi się raczej ze stylem życia niż z twardym, wymagającym zawodem, z którym chciałam się identyfikować. Wydawało mi się, że to umniejsza mojej służbie – czyni mnie gorszym żołnierzem. Ale im dłużej służyłam, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że liczy się to, jak pracujesz, jakim jesteś człowiekiem, jakie jest twoje zaangażowanie. I te uprzedzenia powoli słabły. Zresztą: ta walka niczemu się nie przysłuży. W tym zawodzie liczy się coś innego.

Co to takiego?

Żołnierze amerykańscy mawiają: two is one, one is none – wsparcie, odpowiedzialność – za siebie i za drugą osobę – i to powiedzenie najbardziej lubię w tym kontekście. To, co nazywa się też brothers in arms, czyli braterstwo broni, a teraz także sisters in arms – siostrzeństwo. W wojsku sam nic nie znaczysz. W wojsku nie możesz być ani indywidualistą, ani egoistą. Musisz, chcąc nie chcąc, budować relacje i zależności. Nasze życie zależy od wzajemnego zaufania. Ja osłaniam ciebie, a ty mnie. Nie walczysz tylko dla siebie. Historia zna setki przykładów, gdzie ta zasada decydowała czasami nawet o życiu. Budowanie tych wszystkich wartości w sobie i grupie staje się twoją dodatkową siłą w sytuacji kryzysowej. I oczywiście predyspozycje psychofizyczne. W wojsku nie ma parytetów, a stereotypy płciowe są ciągle żywe.

Od zawsze chciałaś wykonywać tę pracę czy zadziałał tutaj jakiś zbieg okoliczności, przypadek?

Chciałam od zawsze, ale nie wierzyłam, że zdam egzaminy do szkoły wojskowej. Tak samo zresztą jak na medycynę, która na pewnym etapie mojego życia bardzo mnie interesowała. Ekonomicznie też to były trudne czasy. Trzeba było jednak coś ze sobą robić, a że był to czas, kiedy fascynowaliśmy się Unią Europejską, zmianami politycznymi, dobrym wyborem wydawała mi się politologia w specjalności polityka regionalna, zwłaszcza że w naszym domu zawsze komentowało się sytuację polityczną i geopolityczną. Wprawdzie głównymi rozmówcami byłam ja i mój tata, i niemal każda nasze dyskusja kończyła się kłótnią o to, czyja racja jest ważniejsza – paradoksalnie uwielbiałam te chwile. Poszłam w tym kierunku. Na chwilę zapomniałam o wojsku, ale, jak się dość szybko okazało, to jednak było moje przeznaczenie. Będąc na studiach, miałam swój epizod jako au pair w Austrii – wiadomo: student musi dorabiać – i tam trafiłam też na coś w rodzaju stażu do jednej z firm. Warunki zatrudnienia, które mi zaoferowano, były na tamte czasy znakomite. Przyjęłam propozycję bez wahania, a niedługo później zadzwoniła do mnie mama z informacją, że w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu rusza roczne studium oficerskie. Osoby mające wyższe wykształcenie po jego ukończeniu uzyskują stopień oficerski. Wzięłam wolne, spakowałam torbę i pojechałam do Polski, żeby wziąć udział w rekrutacji ku zaskoczeniu mojego austriackiego szefostwa. (śmiech) Do Austrii już nie wróciłam, bo zostałam podchorążym we Wrocławiu. Tak to się zaczęło.

Szkoła oficerska była spełnieniem twoich marzeń?

Z jednej strony tak; z drugiej – dokładnie odwrotnie. Fatalne, w stosunku do tego, do czego przywykłam, warunki zakwaterowania, forma dyscypliny też odbiegała od tej, którą sobie wyobrażałam… Wcześniej o wojsku wiedziałam mniej więcej tyle, że dobrze wygląda się w mundurze. I raczej kojarzyłam wojsko bardziej z filmami amerykańskimi niż polskimi. Miałam moment poważnego zwątpienia. Chciałam zrezygnować, ale mama przekonała mnie, żeby tego nie robić. Nie musisz być żołnierzem, ale skończ to, co zaczęłaś – powiedziała. Skończyłam. Egzamin oficerski zdałam z wynikiem, który dał mi wysoką lokatę, co było bardzo istotne ze względu na to że gwarantowało wejście na rozmowy kadrowe jeszcze w momencie, kiedy masz duży wybór jednostek, a było nas około 300 osób, było więc o co powalczyć.

Ponieważ wcześniej mieszkałam w Krakowie, wybrałam to miasto i 6. Brygadę Powietrznodesantową – tak zwane czerwone berety. Tam trafiłam na kompanię szturmową. Nie do końca wiedziałam, co mnie tam czeka.

Czytaj więcej

Jak wygląda sytuacja kobiet w wojsku na świecie? Wnioski z raportu ONZ

A co czekało?

Wyzwanie! Ciężka praca! Świetni ludzie! To był pododdział, z którego żołnierze startowali do jednostek specjalnych. Ludzie mieli na swoim koncie już kilka misji w Iraku i Afganistanie; i cały czas byli w reżimie szkolenia i przygotowywania się do kolejnych zmian. Byłam po ludzku zestresowana. Jak się tam odnajdę? Czy sobie poradzę? Jak mnie przyjmą? Wiele wątpliwości mnie ogarniało, ale jednocześnie napędzała mnie ciekawość i wyzwanie, z którym trzeba się zmierzyć. Ponadto szłam tam z pewnym obciążeniem, że jestem kobietą i w dodatku nie po pełnych studiach wojskowych, tylko po tzw. kursie zbierania czereśni, tak nazywano studium oficerskie. Myślę, że dla wszystkich to było wyzwanie – dla nich też. Niewątpliwie, był to najważniejszy okres w moim życiu zawodowym – dał mi podstawy do dalszej służby, wiedzę o rzemiośle, o tym środowisku i o samej sobie – coś, na czym bazowałam i bazuję aż do dziś. Wtedy popełniałam najcenniejsze błędy, które kształtowały mój charakter i osobowość. Zawsze będę pamiętać, kiedy ówczesny dowódca kompanii powiedział do mnie: „My tu wszyscy siedzimy w jednym okopie”. I ten okop jest ze mną do dziś. We wszystkim, co robię.

Ten okop to odpowiedzialność, o której już wspominałam. Żołnierze liczą na dowódcę i na kolegów. Dowódca liczy na żołnierzy. Odpowiedzialność, o której mówię, to też świadomość swoich umiejętności i potrzeby ich rozwijania. To też świadomość swoich braków – to ciągłe szkolenie się. Od tego może zależeć własne życie i życie innych – i to powinno każdemu żołnierzowi przyświecać w jego służbie. Do pewnego czasu nawet dla samych żołnierzy to może brzmieć mało realnie i wydawać się wyłącznie pewną ideologią, ale wszystko się zmienia, kiedy np. jedzie się do Afganistanu, na wojnę.

Byłaś na niej, prawda?

Tak, dwa razy w Afganistanie.

Chciałaś jechać czy ci kazano?

Chciałam, i to bardzo! To było jedno z tych wyzwań, z którym chciałam się zmierzyć. W tamtych czasach udział w misjach dodawał wartości twojej służbie. Niestety, nie mogłam pojechać jako dowódca swojego plutonu – kobiety nie miały takiej możliwości. Ze względu na uwarunkowania kulturowe nie było takiej zgody. Udało mi się jednak wyjechać i po części brać udział w tym, co robi mój pluton i kompania – objęłam etat w komórce prasowej. Dzięki temu uczestniczyłam właściwie we wszystkim, co się tam działo.

Widziałaś śmierć?

Wiele razy. Wszyscy, którzy tam byli, widzieli śmierć i cierpienie. Tam ginęło dużo afgańskich żołnierzy i policjantów. Ginęli też amerykańscy i polscy żołnierze.

Fizycznie zdarzyło mi się być kilka razy w szpitalu polowym przy masowych zdarzeniach, gdzie było kilkunastu rannych, z poważnymi uszkodzeniami ciała po eksplozji, bez kończyn, po ataku talibów na jeden z posterunków afgańskich. Do dziś pamiętam zapach krwi zmieszany z pyłem. Nie jest to dla nie traumatyzujące, ale nie da się zapomnieć.

Zabijałaś?

Nie. Nigdy też nie mierzyłam do człowieka.

Zginął ktoś, kto był ci bliski?

Tak, Piotrek – mój żołnierz. Do dziś bardzo współczuję jego rodzinie. On bardzo chciał wziąć udział w misji. Dojechał do nas z opóźnieniem i szybko odszedł.

Czy to prawda, że po udziale w misji, pobycie na wojnie, już nigdy nie da się wrócić do normalnego życia? Czasami taki przekaz płynie choćby z filmów, w których pokazuje się problemy weteranów wojennych z adaptacją w społeczeństwie.

Wszystko, co człowiek przeżywa, odbija się na jego psychice. Udział w wojnie na pewno w wyjątkowy sposób, ale nie można powiedzieć, że na każdego działa tak samo destrukcyjnie. Część osób, z którymi wyjeżdżałam, potrzebowała pomocy w przepracowaniu emocji, ale to nie była większość. Dużo na pewno zależy też od tego, czego konkretnie się doświadczyło. Jedna z moich koleżanek ma takie powiedzenie, że chcąc służyć w wojsku, trzeba być jak kaczka – dużo z tego, co się przeżywa, powinno po tobie spływać. Służąc, realizuje się różne zadania, ma się różnych przełożonych i z różnymi ludźmi musisz współpracować i do tego w różnych warunkach. Jeśli wszystko zbyt mocno bierzesz do siebie, to wojsko na pewno nie jest miejscem dla ciebie. Ale tego też można się nauczyć, gdy ma się instynkt samozachowawczy (śmiech). Jako odpowiedź na potrzeby, problemy żołnierzy, m.in. natury psychologicznej, powstało Centrum Weterana Działań poza Granicami Państwa, które wspiera żołnierzy i ich rodziny. Udział w misjach dał z jednej strony ludziom dużo tragedii osobistych, ale z drugiej stał się wartością w postaci bezcennego dla obronności kraju wyszkolenia bojowego żołnierzy, skoku technologicznego i sprzętowego, zmiany taktyki i techniki działania, zmiany w procedurach. Nastąpił też rozwój w wielu dziedzinach wojskowych.

A co z wojenną adrenaliną? Jej brak nie przeszkadza w codziennej bezwojennej rzeczywistości?

Ja pod koniec drugiego pobytu tęskniłam już za domem, a przede wszystkim za wolnością, za życiem prywatnym, podróżami, swoją dawną rutyną, nawet za zieloną trawą, której w Afganistanie chyba w ogóle nie widziałam (śmiech). Bazy, w których się przebywa, będąc na misji, to w pewnym sensie odebranie tej wolności. Nie można tak po prostu stamtąd wyjść. Opuszczasz je tylko wtedy, gdy wyjeżdżasz na patrol, ale wtedy obowiązują restrykcyjne procedury, więc nie ma mowy o oddalaniu się od grupy. Były bazy bardzo małe, takie jak Giro, Qarabagh, Four Corners, gdzie służyło ok. 100 żołnierzy – i tam na pewno było trudniej znieść izolację. Ale były też bardzo duże – takie jak Bagram, w której żyło, pracowało kilkadziesiąt tysięcy ludzi i przypominała raczej miasteczko niż obiekt wojskowy. Po pół roku przebywania na nawet stosunkowo dużym, ale zamkniętym terenie, wciąż z tymi samymi ludźmi, wykonując praktycznie te same zadania przez cały czas, marzy się o czymś innym. Bardziej się tęskni i docenia nawet najnudniejszą domową rutynę (śmiech). Wojenna adrenalina na pewno odbija się na funkcjonowaniu, ale da się bez niej żyć.

Jaki człowiek musi być, żeby był dobrym żołnierzem?

Każdy ma swoją perspektywę kształtowaną przez to, co się robiło lub nadal robi, i tak samo nie da się jednoznacznie opisać dobrego żołnierza. Ale można zdefiniować cechy, jakie powinien posiadać. Dla mnie ważne są determinacja i odpowiedzialność. Ponieważ musisz mieć świadomość, że wyszkolenie stanowi clou twojej służby, a wynika to z odpowiedzialności. A jeżeli jesteś odpowiedzialny, to wiesz, że musisz być zdeterminowany, żeby pokonywać przeciwności, aby osiągnąć zakładany cel. Stawianie i osiąganie celów w sztuce wojennej to podstawa. Najpierw definiuje się cel, a później zadanie – tak upraszczając. O sprawności fizycznej nie będę wspominać, bo to jest raczej oczywiste.

Czy żołnierz może się bać?

Tak, nie ma nic gorszego, niż się nie bać!

A może płakać?

Może. Byle nie w obecności innych żołnierzy (śmiech). No, chyba że w sytuacji, gdy ktoś bliski umiera.

Czytaj więcej

Nierówne traktowanie kobiet w ciąży w wojsku

Iloma mężczyznami dowodziłaś?

Gdy dowodziłam plutonem, to około 25. Gdy pełniłam obowiązki dowódcy kompanii, to nawet 100.

Chcieli cię słuchać?

Różnie. Na początku nie bardzo, ale rozumiałam to. Pomyśl: wyjątkowo zmaskulinizowana organizacja, niektórzy żołnierze byli już na kilku misjach i nagle wchodzi dziewczyna tuż po studiach – ja – która ma nimi dowodzić. Niby jesteśmy w podobnym wieku, ale pod względem doświadczenia nie mogę się z nimi równać. To normalne, że musimy się poznać, dotrzeć. Sprawdzali mnie. Czasami nie wykonywali poleceń. W końcu się przekonali. Dali temu wyraz za pomocą niewybrednego żartu słownego, którego lepiej tu nie cytować, ale dla mnie to był ważny moment (śmiech). Wiedziałam, że lody zostały przełamane. Stałam za nimi murem – do tego stopnia, że czasami nie podobało się to przełożonym. Zawsze starałam się być dla nich. Dbać o ich rozwój zawodowy, o motywację w trudnych momentach – na przykład, kiedy szeregowym zawodowym odebrano prawo do emerytury po 15 latach służby. Wielu z nich zupełnie straciło zapał do pracy. Służba w wojsku nie dla wszystkich jest tylko realizacją pasji – dla wielu to też stabilizacja ekonomiczna rodziny. Wielu z nich poczuło się też oszukanych przez system pomimo ich zaangażowania w Iraku i Afganistanie. Uważałam, że to był mój obowiązek jako przełożonego. Wiadomo, że to trudne w wojsku, ze względu na kategoryczność rozkazów i hierarchię – być dobrym dowódcą dla podwładnych i dobrym podwładnym dla swojego przełożonego, ale starałam się szukać tego złotego środka. Czy się udawało? Pewnie różnie. Nie skupiałam się na tym. Wszyscy robiliśmy swoje. Mój pluton chyba wiedział, jak to działa. To byli mądrzy goście.

Rewolucja systemowa nie dokonuje się w ciągu jednego dnia. Pełna akceptacja tego, że kobiety pojawiły się w armii, wymagała czasu, a tak w ogóle to kobiety też powinny zaakceptować to, że nie do wszystkiego w wojsku nadają się w takim samym stopniu jak mężczyźni. W niektórych dziedzinach powinny decydować predyspozycje i umiejętności, a nie tylko stopień. Oczywiście są wśród nas takie, które – obrazowo mówiąc – świetnie kopią w drzwi, ale większość jednak nie. I nie ma w tym nic złego, bo świetnie sprawdzamy się w innych obszarach.

Oprócz tej krnąbrności ze strony swojego plutonu spotkały cię w pracy jeszcze jakieś przejawy dyskryminacji ze względu na płeć?

Oczywiście. Wiele razy w ciągu mojej dotychczasowej służby słyszałam, że jestem gorsza, bo jestem babą. Może nie zawsze bezpośrednio, ale to się działo. Zresztą nie znam dziewczyny w wojsku, która by tego nie doświadczyła. Ogólnie odnoszę wrażenie, że czasami cokolwiek byś zrobiła, to i tak jest jakieś „ale”. Odwołuję się też tutaj do doświadczeń moich koleżanek – zabierasz głos w jakichś sprawach, to mówią, że się mądrzysz albo po prostu nikt cię nie słucha. Jak siedzisz cicho, gadają, że się nie nadajesz, bo nie masz zdania, więc i pewnie wiedzy. Jesteś albo za ładna, albo za brzydka. Za bardzo wysportowana, bo siedzisz tylko na siłowni, albo za gruba – jesteś wtedy leniwa. Za silna, za słaba... Mimo to ja nie czuję się uciemiężona przez mężczyzn (śmiech). Trafiałam też na ludzi, którzy nie kierowali się uprzedzeniami. Konsekwentnie do dziś łamię stereotypy i to bez jakichś wielkich nakładów z mojej strony. Trzeba po prostu robić swoje i być sobą. I pamiętać, że nie musisz być doskonała.

Czasami też odnoszę wrażenie, obserwując nasze wojskowe środowisko, że kobiecie nie wolno popełniać błędów. To, co przejdzie u mężczyzny, u kobiet już nie. Kiedyś na szkoleniu strzeleckim usłyszałam od kolegi, że nasza (kobiet) obecność tutaj jest zbędna – marnujemy tylko amunicję. I nie chodziło o umiejętności strzeleckie. Innym razem na ciekawe szkolenia jechali koledzy z krótszym stażem służby – ja nie i też nie chodziło o jakieś specjalne umiejętności. Zdjęcie z zawodów w pięcioboju, gdzie zajęłyśmy miejsce na podium, wisiało dobre kilka miesięcy z odręcznym napisem „baby do garów”.

To, że mówię to z takim luzem, to nie znaczy, że akceptuję to, co się działo lub dzieje. Te wszystkie sytuacje są przykre i złe. Jak miałam już, jak to mawiam, „po kokardki”, to szłam biegać. Śmieję się, że liczba kilometrów wybieganych w tygodniu jest wprost proporcjonalna do ilości frustracji. Teraz już biegam dużo mniej… (śmiech). Jedyne, z czym trzeba walczyć, i to niezależnie od płci, to z bezkarnymi oszczerstwami, wszelką formą mobbingu i dyskryminacją. Na stereotypy nie ma przepisów prawa, ale na te ostatnie już są. I z tym trzeba walczyć, nie pozwalać na bezkarność. To wszystko nie sprawiło jednak, że się cofnęłam. I jestem z siebie dumna. Czasami myślę, że gdyby wojsko było sfeminizowane w takim stopniu, w jakim teraz jest zmaskulinizowane, to mężczyźni byliby obiektem stereotypizacji i dyskryminacji. Tak to po prostu działa: większość ma przewagę nad mniejszością. Żeby sobie z tym radzić i w ogóle radzić sobie w wojsku, trzeba być tą kaczką, o której wspominałam wcześniej, albo szkoda życia. Jeśli taka/taki nie jesteś, nie idź tam!

Masz poczucie, że lepiej dogadujesz się z mężczyznami niż z kobietami?

Nie, zupełnie nie. To mit, że kobiety nie umieją się porozumieć. Mam wiele koleżanek – z branży i z spoza niej – z którymi świetnie się dogadujemy. Miałam kiedyś szczęście – tak muszę to określić, bo żeby w wojsku pracować z więcej niż jedną, dwiema kobietami w jednym zespole to rzadkość. Każda inna, każda wyjątkowa. Czy się kłóciłyśmy? Tak. Czy potrafiłyśmy się godzić? Tak. Czy potrafiłyśmy współpracować? Tak. Czy potrafiłyśmy spędzać czas razem po pracy? Tak. Czy byłyśmy zawistne wobec siebie? Nie. Najważniejsze, że potrafiłyśmy się wspierać i stałyśmy za sobą murem. A to wiele znaczy – takie sisters in arms. Z taką grupą wsparcia jest znacznie lepiej i łatwiej iść pod prąd.

Muszę przyznać, że czasami byłam pod wrażeniem, jak moi koledzy radzili sobie z – nazwę to – krytyką przełożonych. W naszym środowisku wychodzi im to lepiej niż nam, a – to trzeba podkreślić – oni też są czasami na celowniku przełożonych… Przyjmują to i mniej się przejmują. Warto ich podpatrywać.

Czujesz, że masz w sobie mocno obecny pierwiastek męski?

Nie. Nie golę się rano i nie żuję tytoniu (śmiech), więc kategorycznie nie. Dobrze się czuję w moim ciele. Jestem kobieca. Noszę sukienki, obcasy i lubię róż. Choć to ostatnie niekoniecznie musi potwierdzać moją kobiecość – słyszałaś zapewne to powiedzenie, że „prawdziwi mężczyźni nie boją się różu?” (śmiech). Ale do pracy chodzę w mundurze.

Ile lat spędziłaś w „latającej piechocie” w Krakowie?

Siedem.

Czytaj więcej

Wojsko Polskie. Pierwsza kobieta dowódcą batalionu

I co było potem? I co jest teraz?

Z racji wyszkolenia wielu ludzi z mojej brygady rekrutowało się do jednostek specjalnych. Wielu moich kolegów z sukcesem próbowało, więc i ja stwierdziłam, że musze do nich dołączyć. Mniej więcej dwa lata zajęło mi podjęcie decyzji – uważałam, że nie jestem jeszcze gotowa. Aż nadszedł ten dzień. Pamiętam, kiedy stanęłam przed bramą jednostki. Czułam stres i podekscytowanie. Nie dowierzałam, że tam jestem. To był bardzo ważny dla mnie moment. Wiedziałam, że dam z siebie wszystko i tylko kontuzja mogła mnie wykluczyć. Przeszłam wszystkie etapy, bez kontuzji. Dostałam się i przeniosłam do Warszawy. W tym kolejnym miejscu spędziłam ponad dziesięć lat. W 2025 roku nadszedł czas na kolejną zmianę. Teraz siedzę przy biurku i wykorzystuję swoją wiedzę i doświadczenie. Znowu trudno było przeciąć pępowinę. Ale to był dobry krok. Kolejny etap rozpoczęty.

Ze skakania ze spadochronem, z misji w Afganistanie, z jednostki specjalnej za biurko?!

Tak. Bardzo mi dobrze tu, gdzie jestem. Aż sama jestem zaskoczona (śmiech).

Nie było ciężko?

Było. Ale życie to etapy, postęp, zmiana. Jestem człowiekiem, który stara się we wszystko, co robi, angażować się na co najmniej 100 proc. Muszę mieć poczucie, że zrobiłam, to najlepiej jak mogłam. Długo w pracy dawałam z siebie dużo więcej niż 100 proc. i uwielbiałam to. Na pewnym etapie zdecydowałam się jednak na bycie mamą i wtedy trzeba było trochę zwolnić, przewartościować pewne rzeczy. Nie mogłam i nie chciałam dopuścić do tego, żeby moja córka w jakikolwiek negatywny sposób odczuwała skutki mojej pracy. Wróciłam do pełnej aktywności zawodowej rok po jej urodzeniu. Bardzo dużo trenowałam. Miałam 35 lat i szczegółowo ułożony „plan działania kryzysowego”. Do dzisiaj koleżanka z pracy śmieje się, że ja nie potrafię żyć bez planu. Wstawałam ok. 5 rano, żeby przygotować wszystko dla dziecka i opiekunki. O 7.00 musiałam być w pracy. Był czas, że kończyłam około 18.00. Pędziłam na złamanie karku, żeby spędzić jeszcze chwilę z córką. Kiedy zasypiała, miałam czas dla siebie: zakupy, obiad na kolejny dzień, sprzątanie, czasami też musiałam przygotować się do pracy… Szłam spać około północy. Taka rutyna. I da się tak żyć, zakładam, że ludzie w takim scenariuszu żyją lata. Ale ja nie chciałam. Zaczęły się też problemy ze zdrowiem. Kręgosłup. Odzywały się stare kontuzje. Tu bark, tu kolano. Bardzo ważne jest dla mnie też zaufanie do ludzi, z którymi pracuję. A to jest najtrudniejsza część, bo ona wymaga czasu i ludzi, którzy myślą tak samo. Tu się też pojawiły jakieś problemy. Powoli zaczęła we mnie kiełkować myśl, że powinnam zwolnić i zejść trochę na boczny tor.

W dodatku akurat brałam udział w projekcie, w którym miałam kontakt z młodymi kobietami przychodzącymi do wojska. Widziałam w nich trochę siebie. Pełne zapału i nie do zatrzymania. A ja już zaczynałam myśleć inaczej. I to był ten czas, kiedy się powoli wycofywałam. Teraz łatwo mi się o tym mówi, ale wtedy było mi bardzo ciężko poskromić ambicje i ciągle pełną pomysłów na siebie głowę. Podeszłam do tych słabości po żołniersku: postawiłam sobie zadanie i musiałam je wykonać (śmiech). Po pewnym czasie byłam bardzo zadowolona z tego kroku, choć nie było łatwo zrezygnować. W tym okresie uczyłam się też asertywności w pracy. Reakcje przełożonych były różne. Tak jak mówiłam, praca w jednostce specjalnej to nie jest standardowe osiem godzin aktywności zawodowej, w których oczywiście też wymaga się od człowieka 100 proc. zaangażowania. A żeby należeć do najlepszych, musisz z siebie dawać nawet 200 proc. I ja to całkowicie rozumiałam. Tak się szkolą najlepsi. Pracowałam nad poskromieniem ambicji i powoli wycofywałam się z niektórych obszarów działania. Zamieniałam je na inne. Dziś wiem, że to była dobra decyzja.

Gdyby twoja córka chciała robić to, co ty, pozwoliłabyś jej?

Ona długi czas w ogóle nie wiedziała, czym się zajmuję. Jej tata też jest żołnierzem i tę świadomość miała, a moja praca jej nie interesowała. Ją interesował zawód mama i chyba nie chciała mnie widzieć inaczej (śmiech). Kiedy wreszcie dotarło do niej, czym się zajmuję, wyraźnie mówiła, że nie chce mieć nic wspólnego z wojskiem. Marzyła o byciu fryzjerką. Pierwszy warkocz zaplotła, gdy miała jakieś trzy lata – byłam z niej bardzo dumna. Bardzo lubi też malować i tworzyć różne rzeczy, np. z plastikowych butelek, starych opakowań. Zawsze mi powtarza „nie wyrzucaj – wykorzystaj” (śmiech). Mam całe pudła jej prac. Widzę pasję w tym, co robi. Uwielbiam wtedy na nią patrzeć. I to jest najważniejsze – pasja i zaangażowanie. Niech będzie w życiu, kim chce. Mnie życia nikt nie układał i ja tego też nie zrobię mojej córce. Jedyne, co w tej kwestii robię, to pokazuję jej różne ścieżki, możliwości. Dużo z nią rozmawiam. Już jest w takim wieku, że tematy zaczynają być poważne. Mama i strzelanie dla niej nie miały wspólnego mianownika do czasu, kiedy dwa lata temu zabrałam ją na strzelnicę i pokazałam, o co właściwie chodzi w strzelectwie, z dużym naciskiem na bezpieczeństwo. Była bardzo zadowolona – i od tamtej pory nie jest już tak bardzo „na nie”. Nie było to jednak zwykłe strzelanie. Najpierw była pogadanka o zagrożeniach. Dlaczego boimy się broni? Jakie są konsekwencje złego posługiwania się bronią? Czego nie robić itp. Była też demonstracja strzału do arbuza, który służył jako element ludzkiego ciała. To zawsze na dzieciach robi wrażenie, nabierają wtedy trochę dystansu. Nie chodzi mi, żeby zachęcać ją na siłę do strzelania i interesowania się bronią i wojskiem – widzę, że to nie jest jej bajka. Nie chodzi mi o to, żeby poszła w moje ślady. Bardziej skupiam się na tym, aby budować bez presji w niej świadomość, jak sobie radzić w różnych sytuacjach. To tak naprawdę jest częścią mojego zawodu. W rodzinie, gdzie najbliżsi i większość przyjaciół to mundurowi, trudno jest uniknąć pewnych tematów… bo one są częścią nas.

Będzie miała pełną wolność wyboru swojej drogi życiowej i zawodowej, ale z uwagi na to, że cała nasza najbliższa rodzina i większość przyjaciół to mundurowi, trudno jest unikać tematu broni, wojny i o tym nie rozmawiać i nie uczyć o tym dziecka.

Jaka była najtrudniejsza rzecz, jaką robiłaś w życiu zawodowym?

Hmmm, trudne pytanie. Ja raczej ekscytowałam się wszystkim, co robiłam, niż postrzegałam to jako trudność, ale wiem! Kiedyś na szkoleniu – co ważne: w listopadzie – wyrzucono nas w pełnym umundurowaniu z łodzi do Bałtyku. Mieliśmy dopłynąć do jednostki ratunkowej oddalonej o jakieś 100 metrów. Było przeraźliwe zimno. Właściwie wszyscy byliśmy na skraju hipotermii, ale nikt się nie poddał. Ogólnie czuję, że woda to nie mój żywioł. Z jednej strony myślisz sobie, że woda to życie. Ale tam zmieniasz zdanie. Bez narzędzi umierasz. W powietrzu – na przykład ze spadochronem – tak się nie czuję (śmiech).

Czytaj więcej

Ile osób wyjedzie z Polski, gdy wybuchnie wojna? Wojsko musi stać się atrakcyjne

Mając tak wiele różnych doświadczeń związanych z wojną, walką, planowaniem, czy uważasz, że zagrożenie wojną w Polsce jest dziś realne? Jest się czego bać?

Tak, jak zresztą w każdym miejscu globu. Trzy lata temu wybuchła wojna w Ukrainie – do końca nie wierzyłam, że to się stanie. Plany wojskowe były jednoznaczne, a ja naiwnie wypierałam ze świadomości tę możliwość – bo przecież wszyscy pamiętamy II wojnę światową i przecież ludzie wyciągnęli wnioski! Tak myślałam. To było tak naiwne, zwłaszcza z punktu widzenia mojego zawodu. Żyjemy w trudnych czasach. Trzeba być gotowym na wszystko i przypomnieć sobie łacińskie powiedzenie: „Chcesz mieć pokój, szykuj się do wojny”. W kontekście strategii kraju oznacza to, że państwo powinno mieć czym odstraszać potencjalne ataki wrogów, zniechęcać do nich, być silne, a w kontekście pojedynczych obywateli ważna jest aktywna postawa i przygotowanie się – bo to zawsze możemy zrobić.

Co to dokładnie znaczy?

Że trzeba budować w sobie przekonanie o sprawczości. Nie chodzi o rewolucję, ale o to, żeby nie być biernym. Między innymi z myślą o tym w 2024 roku powstała Defender Academy, w której działam wraz z innymi koleżankami i kolegami po fachu, ale i nie tylko. Prowadzimy szkolenia z zakresu szeroko rozumianego bezpieczeństwa. Radzimy ludziom, jak mogą zadbać o siebie i swoich bliskich, zanim znajdą się w sytuacji kryzysowej, i co mogą zrobić, gdy już to się stanie. Dla mnie osobiście szczególnie ważny jest program „Siła jest kobietą”. Dlaczego? Bo kiedy wybucha wojna i mężczyźni idą na front, to kobiety zostają na froncie domowym. To one muszą bronić swoich najbliższych, a często zupełnie nie są do tego przygotowane – ani fizycznie, ani mentalnie. Sytuacje z Ukrainy pokazały, że wszystko się może zdarzyć. Nie wiedzą, co umieją, a powinny działać w myśl zasady „mój dom – moja twierdza”. Do tego można się przygotować. Zadbać o zapas wody, jedzenia, leków, okrycia. Mieć w pogotowiu plecak ucieczkowy (bardzo modna rzecz ostatnio) z najważniejszymi rzeczami i dokumentami. Kobieta może i powinna być silna! Jeśli myślisz, że coś cię ogranicza i czegoś nie umiesz, rób to, aż się nauczysz i będziesz czuć się z tym swobodnie.

Gdybyś mogła cofnąć się do roku, w którym miałaś 18 lat i 12 miesięcy na przygotowanie do matury i wyboru studiów, co byś zrobiła?

Zadbała o korepetycje z matematyki i fizyki i zdawałabym np. na architekturę.

Czyli ani nie wojsko, ani nie medycyna?!

Może medycyna…? Wojsko już znam i to jest nierówna rywalizacja (śmiech).

Co jeszcze chciałabyś osiągnąć w wojsku?

Osiągnęłam już wszystko, co chciałam. Generałem nie będę. Chcę się cieszyć życiem.

Czytaj więcej

Kto zechce walczyć za ojczyznę, jeśli Rosja podbije Ukrainę i zaatakuje Polskę?

Czyli emerytura?

Myślałam do niedawna, że może za rok, ale chyba jednak jeszcze nie. Jestem w nowym miejscu i dam sobie szanse na nowe wyzwania... (śmiech).

Mundur sprawia, że czujesz się kimś innym?

Nie. Zawsze jestem tą samą osobą. W mundurze czy po cywilnemu w lustrze widzę siebie.

A kiedy już zdecydujesz się go zdjąć, co będziesz robić?

Na zawsze na pewno zostanie ze mną strzelanie. A z nowości? Może będę nauczycielem – lubię pracować z dziećmi. Ich pomysłowość i spontaniczność jest inspirująca. I uczyłabym ich jak być przygotowanym na wszystko (śmiech).

Kilkanaście lat temu, po powrocie z misji w Afganistanie powiedziałaś, że jesteś żołnierzem, a nie żołnierką. To nadal aktualne? Żyjemy teraz w czasach, w których inkluzywność jest bardzo ważna, a kobietom zależy, żeby podkreślać ich aktywność z naciskiem na płeć.

Tak, jestem żołnierzem. I dzisiaj wiem, że nazewnictwo, o jakimkolwiek nasyceniu, nie ma na to wpływu. Kiedyś, jeszcze na początku mojej służby, „walczyłam” ze stereotypami i zwracałam uwagę na to, czy ktoś nazywa mnie „żołnierzem”, czy „żołnierką”. Nie lubiłam tego drugiego, bo kojarzyło mi się raczej ze stylem życia niż z twardym, wymagającym zawodem, z którym chciałam się identyfikować. Wydawało mi się, że to umniejsza mojej służbie – czyni mnie gorszym żołnierzem. Ale im dłużej służyłam, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że liczy się to, jak pracujesz, jakim jesteś człowiekiem, jakie jest twoje zaangażowanie. I te uprzedzenia powoli słabły. Zresztą: ta walka niczemu się nie przysłuży. W tym zawodzie liczy się coś innego.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Wywiad
Strażak Agnieszka Wojciechowska o reakcjach ludzi na tragedie: Coraz mniej szacunku
Wywiad
Magdalena Młochowska: Dziś twarda miejska rzeczywistość to ekologia
Wywiad
Młodzieżowe Delegatki RP w ONZ: W dyplomacji liczy się każde słowo, a nawet przecinek
Wywiad
Jakie konsekwencje zdrowotne lotów ponoszą astronauci? Ekspertka medycyny lotniczej wyjaśnia
Wywiad
Astronauci będą jeść w kosmosie pierogi Polek. „Trzeba było je specjalnie nakłuwać”