Jak to jest, kiedy primabalerina schodzi ze sceny Opery Narodowej i zaczyna pisać nowy rozdział życia prawie od zera?
Ten nowy rozdział zaczęłam pisać już nieco wcześniej. To nie jest tak, że po 26 latach kariery człowiek nagle wymyśla, co chce robić, i po prostu zaczyna coś nowego, co na dodatek ma mu jeszcze sprawiać przyjemność i wypełnić pustkę po intensywnej pracy i wielkiej miłości, jaką wkładało się w balet. Do takiej zmiany trzeba się dobrze przygotować - ja się przygotowywałam do niej przez kilka lat.
Czas przed ostatnim ukłonem był bardzo nerwowy. Z jednej strony mówiłam sobie: „Wreszcie będę miała więcej czasu, żeby skupić się na nowym zawodzie i w nim rozwijać”. Z drugiej: „Boże, co ja robię? Teraz są wakacje. Ale jak to będzie, kiedy mój mąż wróci do pracy w teatrze. Zawsze razem tańczyliśmy, razem jeździliśmy na spektakle." Nie wiem jeszcze, jak sobie poradzę bez tego rytmu. Nie ukrywam – to jest trudne.
Własny ślub był dla pani inspiracją do zmiany ścieżki zawodowej?
Organizowałam swój ślub sama, ale wtedy jeszcze nie myślałam o innym zawodzie. Pomysł przyszedł później. Kiedy kończy się taniec, kończy się też regularna pensja. Trzeba było znaleźć coś nowego. Nie czułam powołania, żeby uczyć dzieci. Chciałam czegoś, co dałoby mi nową energię, pozwoliło wyjść z hermetycznego środowiska teatru i poznać nowych ludzi. I to rzeczywiście dało mi ogromnego kopa: nagle zobaczyłam, że życie poza sceną też może być piękne, pełne i poukładane.
Jak więc zrodziła się decyzja, by zająć się organizacją ślubów?
Kariera tancerki jest bardzo intensywna, ale krótka: kończymy ją około 40. roku życia, niektórzy wcześniej, choćby przez kontuzje. Trzymam kciuki za to, by przywrócono tancerzom emerytury, ale dopóki ich nie ma, trzeba planować zmianę zawodu. Ja zaczęłam o niej myśleć znacznie wcześniej. Najpierw zajęłam się projektowaniem kostiumów, nadal to robię, ale bardziej hobbystycznie, bo z tego trudno się w Polsce utrzymać. Tworzę kostiumy sceniczne do baletu. Od dziecka rysowałam, projektowałam, potrafię szyć, robić na drutach, szydełkować. Mam za sobą wiele produkcji, zarówno w Polsce, jak i za granicą, głównie dla baletu, bo rozumiem ciało tancerza i wiem, jak powinien wyglądać kostium, który nie tylko dobrze się prezentuje, ale też pozwala swobodnie poruszać.
Premier baletowych nie ma w Polsce zbyt wiele, trudno byłoby się z tego projektowania utrzymać; traktuję je więc jako pasję, która nadal daje mi ogromną radość. W międzyczasie razem z mężem założyliśmy firmę szyjącą kostiumy dla tancerzy, głównie „body”, które używane są na co dzień. Ten projekt dobrze sobie radzi. Potem zaszłam w trzecią ciążę i doszłam do wniosku, że aby utrzymać się tylko z tej firmy, musielibyśmy wejść w masową produkcję. A my chcieliśmy zachować personalizację. I wtedy trafiliśmy z mężem na jakieś forum biznesowe, gdzie przeczytaliśmy, że wciąż brakuje sal weselnych. „Otwórzmy salę weselną!” – zawołał mój mąż. A ja na to: „Świetny pomysł, ale przecież my nie mamy pojęcia o biznesie. Nie znamy się na gastronomii, organizacji, zarządzaniu. Potrafimy tylko tańczyć”. Więc stwierdziliśmy, że najpierw musimy się tego nauczyć. Mąż powiedział: „A może zrobisz kurs wedding plannerki, wdrożymy się w branżę i zobaczymy, jak to działa?”. Rozpoczęłam szkolenie u Agnieszki Kudeli w Trójmieście i zaczęliśmy organizować śluby. Bardzo mi się to spodobało.