Reklama

Agnieszka Rosa: Wartością samą w sobie jest to, że mogę się utrzymywać z własnej pasji

Dziś sprzedaż pierścionka za 20 tysięcy złotych nie jest u nas rzadkością. Napawa mnie to dumą, bo świadczy o ogromnym zaufaniu klientów- mówi Agnieszka Rosa, która w 2012 roku założyła niszową markę biżuteryjną pod własnym nazwiskiem. Nigdy nie myślała o masowej produkcji.

Publikacja: 26.08.2025 13:37

Agnieszka Rosa: Może nasza firma nie jest wzorem na dochodowy biznes, ale na pewno jest przykładem n

Agnieszka Rosa: Może nasza firma nie jest wzorem na dochodowy biznes, ale na pewno jest przykładem na dobre, satysfakcjonujące życie. Bo największy sukces dla mnie to robić to, co się kocha.

Foto: Agnieszka Kulesza i Łukasz Pik

Jak to się stało, że zajęła się pani projektowaniem biżuterii?

Jako nastolatka chciałam mieć coś ładnego, ale nie podobała mi się biżuteria, którą nosiły moja mama i babcia; wydawała mi się przestarzała. Ta w sklepach, głównie w sieciówkach, też nie do końca mi odpowiadała, nie mówiąc już o tym, że nie było mnie na nią stać. Przerabiałam więc to, co miałam: prezenty na osiemnaste urodziny i to, co podarowała mi mama ze swojej szkatułki.

Na studia wybrała pani architekturę. Co ma wspólnego projektowanie domów z projektowaniem biżuterii?

Na tamtym etapie nawet nie wiedziałam, że projektowanie biżuterii może być zawodem. W Polsce nie było wtedy jeszcze znanych marek jubilerskich tworzonych od zera, a przynajmniej do mnie to nie docierało. W sklepach królowały produkty z sieciówek. Wybór architektury miał być kompromisem, połączeniem tego, że lubiłam prace plastyczne i manualne, rysowałam, malowałam, rzeźbiłam, z faktem, że byłam dobra z przedmiotów ścisłych, szczególnie z matematyki. Jednocześnie towarzyszyło mi przekonanie, że bycie artystą to nie jest poważny zawód. Na studiach szybko jednak okazało się, że architektura oznacza więcej matematyki i techniki. Na zajęciach artystycznych spędzaliśmy może 10 procent czasu, a 90 procent zajmowały przedmioty ścisłe i konstrukcyjne. Miałam nadzieję, że będę wymyślać, jak ludzie mają pięknie żyć, a to był tylko maleńki procent tej pracy. Już na pierwszym roku poczułam, że te studia nie są dla mnie.

Wyobrażam sobie taką scenę, jak z filmu: cała rodzina zbiera się przy stole i postanawia wesprzeć pani marzenie o własnej marce biżuteryjnej. Tak było?

To nie była cała rodzina (śmiech), ale rzeczywiście dostałam ogromne wsparcie. Do dziś nie mogę w to uwierzyć. Moi rodzice przez całe życie prowadzili własne biznesy, więc wiedzieli, co to znaczy zaczynać od zera. Pamiętam, jak w pewnym momencie powiedziałam im, że architektura to jednak nie jest to. Mama zapytała: „Jak wyobrażasz sobie swój idealny zawód?”. Odpowiedziałam bez wahania: „Najwspanialej byłoby mieć markę biżuteryjną. Projektować ją, sprzedawać, mieć malutki butik” – tak to sobie wtedy romantycznie wyobrażałam. Był 2012 rok. Pewnie większość rodziców powiedziałaby: „Dokończ studia, a potem zobaczymy”. Ale moja mama zrobiła inaczej: zadzwoniła do koleżanki, która prowadziła sklep jubilerski, i zapytała, co zrobić, żeby zacząć. Koleżanka poradziła: „Jedźcie na międzynarodowe targi jubilerskie, zobaczcie, jak ta branża funkcjonuje”. Sprawdziłam termin i okazało się, że targi we Włoszech są za dwa dni. A mnie czekał egzamin poprawkowy z konstrukcji; na architekturze to największa „kobyła”. Ustaliłyśmy z mamą, że napiszę egzamin, ona mnie odbierze i pojedziemy samochodem do Włoch. I tak właśnie zrobiłyśmy. To była spontaniczna decyzja, podjęta dosłownie z dnia na dzień. Od wypowiedzenia mojego pomysłu do pierwszych działań minęły dwa dni!

Czytaj więcej

Agentka nieruchomości Olga Fibak: Nie polecam inwestowania w mieszkania na wynajem

Rodzice wsparli panią finansowo?

Przede wszystkim uwierzyli w mój pomysł. Wsparli mnie też finansowo, choć na początku to nie była wielka kwota. Wystarczyła na pierwsze zamówienie materiałów. Najważniejszy wtedy był dla mnie łańcuszek: bardzo cienki, pięknie oszlifowany, błyszczący. W Polsce królowały grubsze sploty, głównie pancerka. A ja chciałam diamentowany ankier. Taki cienki łańcuszek robiono we włoskiej manufakturze, w Polsce nie było odpowiednich maszyn. Dlatego zamówienie tego łańcuszka pochłonęło największą część budżetu. Łańcuszek przychodził w szpuli, robiono go na metry. Dorabiałam do niego zapięcia. Zamawiałam też według własnych wzorów laserowo wycinane zawieszki. Nie wieszałam ich po prostu na łańcuszku, ale przymocowywałam je na stałe. Wstawiałam też w łańcuszek kamienie półszlachetne. 

Reklama
Reklama

Pracowałam na półproduktach, ale żeby osiągnąć efekt finalny, czekało mnie sporo ręcznej roboty. Wszystko robiłam sama. Nie miałam żadnego wykształcenia jubilerskiego. W tamtym czasie w internecie było bardzo mało tutoriali czy filmików; dziś jest ich już znacznie więcej. Zgłosiłam się więc do jednego z jubilerów w Warszawie i poprosiłam, żeby przyjął mnie na podstawową naukę. Nauczyłam się tylko tego, co było mi potrzebne w danym momencie; nawet nie miałam czasu zgłębiać tematu szerzej. Na start miałam sześć wzorów, po dziesięć sztuk każdego. W sumie 60 łańcuszków. I to był koniec budżetu, wszystkie pieniądze wydane. Żeby pójść dalej, musiałam to sprzedać. 

Czytaj więcej

Z baletu do biznesu. Była primabalerina ma dziś firmę organizującą śluby marzeń

Zaproponowałam więc biżuterię mniejszym sklepom jubilerskim. Właściciele często mówili, że moje wzory są zbyt delikatne, ale ekspedientki, młode dziewczyny w moim wieku, były zachwycone i przekonywały szefów: „Weźmy na próbę, są piękne”. I tak się zaczęło, od małych partii zamawianych na próbę. Bardzo szybko okazało się, że właśnie tego brakuje na polskim rynku. Na początku sprzedawałam po kilka sztuk, tu pięć, tam pięć. Potem sklepy składały większe zamówienia, po dziesięć sztuk jednego modelu. Pracy robiło się coraz więcej, bo marża była niewielka, a żeby iść do przodu, musiałam produkować duże ilości.. Wszystko robiłam sama, ręcznie, w swoim pokoju przy biurku lutowałam łańcuszki, nie mając żadnych maszyn.

Kiedy powstał butik i pracownia przy ul. Wilczej?

Sprzedaż w sklepach jubilerskich rosła, a że wszystko robiłam sama, to dodatkowych kosztów praktycznie nie było. Wszystko, co zarabiałam, inwestowałam w kolejne partie, bo zapotrzebowanie rosło. Moja biżuteria była jednak anonimowa. Podjęłam decyzję że czas inwestować we własną markę. Sprzedaż internetowa, zwłaszcza w przypadku biżuterii, działała wtedy w Polsce bardzo słabo. Założyłam co prawda własną stronę, ale zamówienia spływały rzadko. Instagram dopiero raczkował, więc nawet go nie zakładałam. Dziś to nie do pomyślenia, prawda? Stąd wziął się pomysł na butik. Chciałam, żeby był na Mokotowskiej, ale czynsze na tej ulicy okazały się dla nas wtedy nieosiągalne. 

Przypadkiem zobaczyliśmy ogłoszenie w oknie mieszkania na rogu Wilczej i Mokotowskiej; właścicielka chciała je wynająć na cele mieszkalne. Mój tata, inżynier budownictwa, zaproponował, żeby przekonać ją do przekształcenia mieszkania w butik. Zgodziła się. Zobaczyła w tym dobrą inwestycję. Wynajęliśmy mieszkanie w cenie nieco wyższej niż za lokal mieszkalny, ale niższej niż komercyjny. W zamian za to sami je zaadaptowaliśmy. Na własny koszt przerobiliśmy okna na witryny. I tak powstał butik, który działa do dziś. To nasze szczęśliwe miejsce. Na początku pracownia mieściła się na jego zapleczu. Tak było przez pierwsze dwa, trzy lata. Potem przenieśliśmy ją do kamienicy Pod Gigantami. Teraz znów potrzebujemy coraz więcej miejsca; właśnie wynajęliśmy kolejny lokal na Mokotowskiej na biuro i pracownię. A zatem firma się rozwija, choć po 13 latach to wciąż jest niszowa marka. Nie mamy 20 butików na całym świecie, ale ja wcale tego nie żałuję.

Pamięta pani, ile kosztował wtedy ten pierwszy lokal na Wilczej?

To był koszt około 5 tysięcy złotych miesięcznie; nieco więcej niż opłata za wynajem mieszkania. Ale gdybyśmy chcieli wynająć lokal komercyjny, musielibyśmy zapłacić ponad 10 tysięcy. Mokotowska była i jest bardzo droga.

Reklama
Reklama

Otwarcie butiku przy ul. Wilczej to był przełom? Poczuła pani, że wszystko idzie w dobrym kierunku, marka się zakorzenia?

Butik powstał w 2013 roku i paradoksalnie, jego otwarcie było trochę krokiem wstecz. Podjęłam wielkie ryzyko z którego nawet nie zdawałam sobie sprawy. Nagle nie miałam już tyle czasu, żeby realizować zamówienia hurtowe, bo skupiliśmy się na sprzedaży własnej, detalicznej. A ta rozwijała się powoli. Początki były trudne. Doszedł stały koszt wynajmu, a wcześniej wydaliśmy sporą część środków na remont. Trzeba było wszystko mozolnie odbudowywać. To był proces.

Obecność marki w luksusowych magazynach o modzie przekłada się na sprzedaż? Czy bardziej jest to prestiż i budowanie wizerunku?

Czytaj więcej

Magdalena Młochowska: Dziś twarda miejska rzeczywistość to ekologia

Na początku ta obecność bardzo przekładała się na sprzedaż. To było nasze być albo nie być. Obecność w mediach pomogła nam stanąć na nogi. Butik na rogu Wilczej i Mokotowskiej też miał wtedy ogromne znaczenie; ulica była chętnie odwiedzana przez stylistów i redaktorów mody. Nowe polskie marki były ciekawym tematem, który budził duże zainteresowanie. A my byliśmy dosłownie za rogiem, więc do nas też zaglądali. Nie mieliśmy żadnych znajomości ani obsługi PR, ale samo miejsce przyciągało ludzi z branży. Styliści wypożyczali nasze rzeczy do sesji. Ponieważ w sklepie byłam tylko ja i mama, na zmianę lub razem, od razu mogliśmy porozmawiać, doradzić, czasem przygotować coś na specjalne zamówienie. 

To sprawiło, że nas polubiono i chętnie pożyczano od nas biżuterię. Siłą rzeczy trafiała ona potem na okładki magazynów ze znanymi osobami. To miało ogromny wpływ: jeśli ktoś znany miał nasz naszyjnik na okładce, przez kilka miesięcy sprzedawaliśmy głównie ten jeden model. Klientki dzwoniły i mówiły: „Chcę dokładnie ten naszyjnik, który miała na sobie ta pani”. To nas uratowało. Kiedy ukazał się pierwszy artykuł o mnie w „InStyle”, ludzie potrafili przyjść do butiku z wyrwaną i złożoną stroną z magazynu, trzymaną w portfelu. „Ojej, to jest pani!” – mówili. To pokazuje, jaką siłę miały wtedy media. Myślę, że bez tej obecności byłoby nam o wiele trudniej. 

Dziś biznes działa inaczej, ale obecność w mediach to obok prestiżu, pewnego rodzaju gwarancja wiarygodności. Jeśli ktoś wchodzi na nasz Instagram, próbuje sprawdzić markę, widzi, że pojawialiśmy się w ważnych tytułach. To buduje zaufanie. 

Złoto jest drogie - mówią. Ile więc kosztuje pierścionek wykonany przez panią od A do Z?

To zależy, jaki to pierścionek i jak bardzo jest pracochłonny. Czasami większość ceny stanowi sam materiał, a czasami robocizna, jeśli wzór jest wyjątkowo skomplikowany. Często praca nad samym projektem trwa kilka miesięcy. Nasze produkty nie są „wysokomarżowe”. Myślę, że ponad połowa ceny to koszt samej produkcji.

Reklama
Reklama

Gdyby miała pani porównać dzisiejsze przychody z tym, jak to było na początku, to o ile razy one wzrosły – 2, 5 czy może 10 razy?

Dziś przychody są kilkadziesiąt razy większe. Trzeba jednak podkreślić, że mamy teraz o wiele większe koszty. Zatrudniamy kilkanaście osób, wynajmujemy dwa lokale, a nasza biżuteria jest coraz bardziej skomplikowana i tworzona z coraz droższych materiałów. Od samego początku zależało mi żeby firma rozwijała się wraz ze wzrostem przychodów. Zyski cały czas inwestujemy w firmę. Większe przychody pozwalają nam robić lepsze kampanie, ciekawsze projekty, kupować lepsze maszyny, pracować w lepszych lokalach.

Jaki był najdroższy projekt w historii marki? Taki, że miała pani dreszcze, przekazując go klientce?

Dziś nasz najdroższy produkt kosztuje 30 tysięcy złotych. Na początku największe zamówienie, jakie zrealizowałam, obejmowało kilkadziesiąt produktów łącznie na taką właśnie kwotę. Teraz sprzedajemy wyłącznie detalicznie, ale mamy też coraz droższe projekty. W tej chwili sprzedaż pierścionka za 20 tysięcy złotych nie jest u nas rzadkością. Napawa mnie to dumą, bo świadczy o ogromnym zaufaniu do marki.

A ten najdroższy produkt to?

Bransoletka tenisowa. Ma nawet swoją historię. Nazywa się tak ponieważ wiąże się z nią tenisowa anegdota. Podczas turnieju US Open w 1987 roku znana tenisistka zatrzymała grę, bo zgubiła brylantową bransoletkę. Było to tak bezprecedensowe zachowanie, że od tamtej pory klasyczna bransoletka z brylantami nazywana jest tenisową. Dla mnie największą satysfakcją jest, że dziś jesteśmy marką, która może pozwolić sobie na zakup materiałów do takiego produktu, ale też, że mamy już takie zaufanie klientek, że możemy wprowadzać do oferty tak wyjątkowe projekty.

Kiedy patrzy pani na budżet firmy, to co jest największą pozycją do zapłacenia co miesiąc?

Największym kosztem są zdecydowanie materiały: złoto, łańcuszki, oczywiście kamienie, a także pensje pracowników. No i podatki, rzecz jasna.

Czytaj więcej

Milena Inglot: Skontaktowała się z nami agencja Jennifer Lopez
Reklama
Reklama

W zespole są mama, mąż i siostra męża. A mówi się też, że z rodziną najtrudniej się pracuje.

Początki były trudne. Na starcie pracowałam z mamą i musiałyśmy przejść z relacji mama – córka na relację partnerską. Zajęło nam to rok. Tak naprawdę poukładało się dopiero, kiedy wyprowadziłam się z domu. Od tamtej pory pracuje nam się świetnie.

Jak dzielicie się obowiązkami?

To chyba klucz do naszego sukcesu: każdy jest odpowiedzialny za coś innego. Ja zajmuję się stroną artystyczną, mój mąż finansami, mama wizerunkiem i rozwojem, a siostra męża zarządza firmą. Każdy ma swoją działkę. Mamy też to szczęście, że po prostu bardzo się lubimy. Jesteśmy blisko, przyjaźnimy się, jeździmy razem na wakacje. Nie mamy siebie dosyć.

Były momenty, kiedy musiała pani przekonywać rodzinę do ryzyka, albo odwrotnie?

Chyba nie. Zwykle dojrzewamy do decyzji i podejmujemy je wspólnie. Na pewno takim momentem była decyzja o otwarciu drugiego butiku w Poznaniu. To była wspólna decyzja. Dziś ten butik już nie działa. Złożyło się na to kilka rzeczy, jak pandemia i remont okolic Starego Rynku. Nie dało się tam ani dojechać, ani dojść, więc początkowo zamknęliśmy butik tymczasowo, a potem już na stałe. Paradoksalnie pandemia miała jeden plus – dzięki zamknięciu sprzedaży stacjonarnej mocno rozwinęliśmy internetową. Doszliśmy wtedy do wniosku, że otwieranie kolejnych butików to nie nasza droga. Lepiej inwestować w online. Prowadzenie butiku na odległość jest zupełnie inne niż tego, w którym jesteśmy codziennie. Jesteśmy perfekcjonistami, chcemy, by butik był zadbany i miał rodzinną atmosferę. To wymaga stałej obecności. Można więc powiedzieć, że butik w Poznaniu to był nietrafiony pomysł, choć wynikający z wielu niezależnych od nas czynników.

Jaki dzisiaj jest obrót sprzedaży w butiku, w porównaniu do sprzedaży online?

Wynosi on 50 na 50.

Co daje pani największą satysfakcję? Czy to jest ta liczba w bilansie czy może liczba sprzedanych egzemplarzy?

Największe wrażenie robi na mnie zawsze to, gdy jedna osoba potrafi wydać u nas naprawdę dużą sumę. To pokazuje zaangażowanie i zaufanie. Świętujemy każdą taką sytuację, czy to sprzedaż dużego brylantu, tenisowej bransoletki, czy moment, kiedy klientka tuż po premierze potrafi kupić pół kolekcji. Na zbiorcze liczby patrzę mniej; one niewiele mówią, bo od razu rozchodzą się na pensje, materiały, podatki. Nie jestem człowiekiem liczb, więc dla mnie to trochę abstrakcja.

Reklama
Reklama

Nie kusiło pani, żeby zejść z ceny i wejść w masową produkcję i sprzedaż?

Zadawałam sobie to pytanie wiele razy i za każdym razem odpowiedź przychodziła od razu: to nie wchodzi w grę. Oczywiście, gdy widzę nowe marki o niższej jakości, które szybko się wybijają, sprzedają masowo i generują ogromne dochody, mam czasem ukłucie w sercu, bo my się tak trudzimy... Ale mnie nie chodzi jedynie o zarobek. Moja marka to moje życie i moja pasja. Gdybym była wyłącznie bizneswoman, pewnie podeszłabym do tego inaczej. A moja droga, choć mniej optymalna biznesowo, daje mi możliwość realizowania się artystycznie. 

Mogę robić rzeczy, które naprawdę chcę i pod którymi podpisuję się swoim nazwiskiem. Czuję ogromną odpowiedzialność za materiały, których używam. Od początku założyłam, że biżuteria Rosa ma być piękna, oryginalna i jakościowa. Wyniosłam to chyba z architektury; na studiach uczono nas, że budynek musi przetrwać i że jakość jest najważniejsza. Tak samo traktuję biżuterię. To nie jest sezonowy dodatek, ale przedmiot, który ma być przekazany kolejnym pokoleniom. Nie miałabym satysfakcji z tworzenia czegoś, co po sezonie wyląduje w koszu.

Na rynku biżuterii konkurencja jest ogromna. Dlaczego pani zdaniem klientki wybierają Rosę, a nie globalne marki?

Konkurencja jest duża, ale ja znalazłam swoją ścieżkę. Tworzymy wyłącznie autorską, ręcznie robioną biżuterię ze złota. To nas wyróżnia. Jeśli ktoś kupuje coś u nas, wie, że dostanie produkt dobrej jakości. Ręczna robota jest u nas naprawdę widoczna. Na zdjęciu może trudno to uchwycić, ale kto raz spróbuje, ten wie, że to zupełnie inny standard. To jak z kaszmirowym swetrem: można kupić go w sieciówce albo w ręcznie dzierganej wersji. Różnicę widać z daleka, a czuć jeszcze bardziej w dotyku. Tak samo jest z naszą biżuterią. Jest to coś, co nosi w sobie ślad ludzkich rąk.

Planuje pani wejść na rynki zagraniczne w większej skali – na przykład z własnym butikiem w Paryżu czy Mediolanie?

Czytaj więcej

Malarka Elżbieta Radziwiłł: Ludzie zbierają zaprojektowane przeze mnie flakony i opakowania

Na razie nie mamy takich planów. Nie mówię, że nigdy bym tego nie chciała, ale to proces trudny. Przy naszej filozofii ręcznej produkcji w pojedynczych egzemplarzach rozwój jest stopniowy. Pewnych etapów nie da się przeskoczyć. 

Reklama
Reklama

A gdyby ktoś jutro dał pani milion złotych na rozwój?

Prawdopodobnie bym odmówiła. Niezależność jest dla mnie najważniejsza. Nie chodzi tylko o dochód; to jest nasz styl życia. Wartością samą w sobie jest dla mnie to, że mogę utrzymywać się z własnej pasji. Jeśli jednak miałabym wydać te pieniądze, pewnie spróbowałabym wyjść poza Polskę, bo nasz rynek jest ograniczony. Ale to i tak nie byłoby możliwe z dnia na dzień; nie możemy nagle zwiększyć produkcji. Zatrudniamy nowe osoby do pracowni stopniowo, a wykwalifikowanych jubilerów w Polsce po prostu brakuje. Najczęściej przyjmujemy młode osoby i uczymy ich zawodu. Kształcenie ich jest satysfakcjonujące, ale początkowo taka osoba jest dla firmy raczej obciążeniem niż wsparciem. To proces wymagający cierpliwości. Nie wybraliśmy sobie najłatwiejszej drogi.

Jak to się stało, że zajęła się pani projektowaniem biżuterii?

Jako nastolatka chciałam mieć coś ładnego, ale nie podobała mi się biżuteria, którą nosiły moja mama i babcia; wydawała mi się przestarzała. Ta w sklepach, głównie w sieciówkach, też nie do końca mi odpowiadała, nie mówiąc już o tym, że nie było mnie na nią stać. Przerabiałam więc to, co miałam: prezenty na osiemnaste urodziny i to, co podarowała mi mama ze swojej szkatułki.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Moda
Narasta problem z ogromem używanej odzieży. Jego ofiarą padają organizacje charytatywne
Moda
Dziś wolno wszystko? Tak wygląd definiuje współcześnie kobiecy autorytet
Moda
Francuzi się buntują. Będą kary dla influencerów za reklamowanie ultraszybkiej mody
Moda
Old money bez fortuny. O co chodzi w estetyce elit, na którą może sobie pozwolić każdy?
Moda
Jane Birkin: Kobiety na całym świecie marzą o torebkach sygnowanych jej nazwiskiem
Materiał Promocyjny
Jak sfinansować rozwój w branży rolno-spożywczej?
Reklama
Reklama