Jak to się stało, że zajęła się pani projektowaniem biżuterii?
Jako nastolatka chciałam mieć coś ładnego, ale nie podobała mi się biżuteria, którą nosiły moja mama i babcia; wydawała mi się przestarzała. Ta w sklepach, głównie w sieciówkach, też nie do końca mi odpowiadała, nie mówiąc już o tym, że nie było mnie na nią stać. Przerabiałam więc to, co miałam: prezenty na osiemnaste urodziny i to, co podarowała mi mama ze swojej szkatułki.
Na studia wybrała pani architekturę. Co ma wspólnego projektowanie domów z projektowaniem biżuterii?
Na tamtym etapie nawet nie wiedziałam, że projektowanie biżuterii może być zawodem. W Polsce nie było wtedy jeszcze znanych marek jubilerskich tworzonych od zera, a przynajmniej do mnie to nie docierało. W sklepach królowały produkty z sieciówek. Wybór architektury miał być kompromisem, połączeniem tego, że lubiłam prace plastyczne i manualne, rysowałam, malowałam, rzeźbiłam, z faktem, że byłam dobra z przedmiotów ścisłych, szczególnie z matematyki. Jednocześnie towarzyszyło mi przekonanie, że bycie artystą to nie jest poważny zawód. Na studiach szybko jednak okazało się, że architektura oznacza więcej matematyki i techniki. Na zajęciach artystycznych spędzaliśmy może 10 procent czasu, a 90 procent zajmowały przedmioty ścisłe i konstrukcyjne. Miałam nadzieję, że będę wymyślać, jak ludzie mają pięknie żyć, a to był tylko maleńki procent tej pracy. Już na pierwszym roku poczułam, że te studia nie są dla mnie.
Wyobrażam sobie taką scenę, jak z filmu: cała rodzina zbiera się przy stole i postanawia wesprzeć pani marzenie o własnej marce biżuteryjnej. Tak było?
To nie była cała rodzina (śmiech), ale rzeczywiście dostałam ogromne wsparcie. Do dziś nie mogę w to uwierzyć. Moi rodzice przez całe życie prowadzili własne biznesy, więc wiedzieli, co to znaczy zaczynać od zera. Pamiętam, jak w pewnym momencie powiedziałam im, że architektura to jednak nie jest to. Mama zapytała: „Jak wyobrażasz sobie swój idealny zawód?”. Odpowiedziałam bez wahania: „Najwspanialej byłoby mieć markę biżuteryjną. Projektować ją, sprzedawać, mieć malutki butik” – tak to sobie wtedy romantycznie wyobrażałam. Był 2012 rok. Pewnie większość rodziców powiedziałaby: „Dokończ studia, a potem zobaczymy”. Ale moja mama zrobiła inaczej: zadzwoniła do koleżanki, która prowadziła sklep jubilerski, i zapytała, co zrobić, żeby zacząć. Koleżanka poradziła: „Jedźcie na międzynarodowe targi jubilerskie, zobaczcie, jak ta branża funkcjonuje”. Sprawdziłam termin i okazało się, że targi we Włoszech są za dwa dni. A mnie czekał egzamin poprawkowy z konstrukcji; na architekturze to największa „kobyła”. Ustaliłyśmy z mamą, że napiszę egzamin, ona mnie odbierze i pojedziemy samochodem do Włoch. I tak właśnie zrobiłyśmy. To była spontaniczna decyzja, podjęta dosłownie z dnia na dzień. Od wypowiedzenia mojego pomysłu do pierwszych działań minęły dwa dni!
Czytaj więcej
Nie zależy mi na tym, żeby klient kupił nieruchomość. Zależy mi, żeby podjął właściwą decyzję – m...
Rodzice wsparli panią finansowo?
Przede wszystkim uwierzyli w mój pomysł. Wsparli mnie też finansowo, choć na początku to nie była wielka kwota. Wystarczyła na pierwsze zamówienie materiałów. Najważniejszy wtedy był dla mnie łańcuszek: bardzo cienki, pięknie oszlifowany, błyszczący. W Polsce królowały grubsze sploty, głównie pancerka. A ja chciałam diamentowany ankier. Taki cienki łańcuszek robiono we włoskiej manufakturze, w Polsce nie było odpowiednich maszyn. Dlatego zamówienie tego łańcuszka pochłonęło największą część budżetu. Łańcuszek przychodził w szpuli, robiono go na metry. Dorabiałam do niego zapięcia. Zamawiałam też według własnych wzorów laserowo wycinane zawieszki. Nie wieszałam ich po prostu na łańcuszku, ale przymocowywałam je na stałe. Wstawiałam też w łańcuszek kamienie półszlachetne.