Praca zdalna obraca się przeciwko nam. Jak temu zapobiec?

- Praca zdalna i hybrydowa spowodowała pogłębienie izolacji. Wiele osób w sposób absolutnie nieświadomy zaczyna być narażonych na stany lękowe, które mogą być przyczynkiem do depresji – mówi Marzena Mawricz, psychoterapeutka i autorka książki "Kobiety, które nie chcą się bać" i zdradza sposoby na opanowywanie lęków, zwłaszcza tych, związanych z pracą.

Publikacja: 25.01.2024 15:54

Marzena Mawricz: Wszystko, co nie jest w równowadze, ostatecznie zacznie nam doskwierać.

Marzena Mawricz: Wszystko, co nie jest w równowadze, ostatecznie zacznie nam doskwierać.

Foto: Adobe Stock

Jakie lęki najczęściej towarzyszą nam w pracy?

Marzena Mawricz: My, kobiety, mamy jeden z największych problemów z tym, że zawsze musimy dawać radę. Po naszych przodkiniach, siłaczkach, niesiemy brzemię w codziennym siłowaniu się z życiem, chcemy być bohaterkami każdego dnia. To oznacza, że strasznie dużo na siebie bierzemy, wykonujemy całą masę zadań i staramy się je wykonywać perfekcyjnie. Mamy tak wyśrubowane wewnętrzne normy, że zaczynają być naszym największym kłopotem w rosnącym stresie. Wewnętrzny krytyk, który zrodził się nam w dzieciństwie, przejęty od naszych mało czułych rodziców, codziennie nas wyniszcza. Ten "gadacz" w głowie podnosi poprzeczkę, mówiąc: "musisz", "powinnaś", "jesteś winna". Wzbudza dużo niepokoju, ale i namawia do samobiczowania. Mamy dużą tendencję do tkwienia w poczuciu winy, które powoduje stres, a ponieważ nie umiemy go redukować, nasila on stany lękowe. Te z kolei są mocno połączone z ruminacjami, czyli nakręcającymi się, negatywnymi, straszącymi nas myślami. Nie umiemy być dla siebie czułymi. Umiemy wiele od siebie oczekiwać, żyjemy w normach patriarchalnych i przekonaniach, którymi się wzajemnie obarczamy: że musimy być silne, zaradne i wolno nam odpuszczać.

Nawet między sobą wymieniamy oceniające spojrzenia: „jak ona tak mogła?”, „jak ona się dzisiaj ubrała?”, „dlaczego ona nie pracuje?”. Często mamy takie zastrzeżenia wobec młodych kobiet, reprezentantek pokolenia Z. Pokolenie X, kobiet — siłaczek, które żyje, żeby pracować, nie rozumie, że ich młodsze koleżanki mogą nie chcieć tak żyć. „Dojeżdżamy się” w pracy przymusami i oczekiwaniami od siebie samych, ale nie tylko. Niejedna kobieta w moim gabinecie płacze przez inne kobiety. Wyrządzamy sobie nawzajem krzywdę niską wrażliwością i brakiem empatii. Jednocześnie bardzo boimy się odrzucenia i krytyki. Jesteśmy emocjonalne i często się tego wstydzimy, choć jestem przekonana, że uczucia to coś pięknego, bo dzięki nim posiadamy intuicję. Jednocześnie fakt, iż dużo intensywniej odczuwamy i przeżywamy powoduje, że mamy większy materiał do analizy i zamartwiania się. Zgodnie z naszą rolą społeczną umiemy obsługiwać innych, o wszystkich zadbać, ale wciąż się martwimy czy robimy to wystarczająco dobrze. To obciążenie wywołuje w kobietach obawy i rosnące napięcie, prowadzące do codziennego zapominania o własnych potrzebach.

Bardziej boimy się utraty pracy, tego, że ktoś nas zastąpi, czy tego właśnie, że nie damy rady, nie będziemy wystarczająco dobre w stosunku do własnych wymagań?

Myślę, że boimy się i tego i tego. Trudno mi jednoznacznie powiedzieć, czego bardziej, bo nie znam badań, które by to weryfikowały. W dużej mierze zależne jest to od naszej osobowości. Częściej w gabinecie słyszę od mężczyzn obawę, że zostaną zwolnieni, bo zastąpi ich ktoś lepszy. Zapewne wiąże się to z normami społecznymi związanymi z tym, że mężczyzna jest oceniany przez pryzmat sukcesów zawodowych, czyli zajmowanego stanowiska w hierarchii zawodowej i wysokości pensji. Natomiast moim zdaniem my, kobiety, bardziej boimy się krytyki i negatywnej oceny. Czasami słyszę od bardzo zmęczonych kobiet, że po cichu marzą, by je zwolniono. Na co dzień nie myślimy o utracie pracy, ale dużo częściej analizujemy czyjeś zachowanie, słowa lub próbujemy dociec, co miał na myśli. Bardzo chcemy wiedzieć i stale próbujemy się domyślać, czytać w myślach, gestach i mimice innych osób, co o nas sądzą, bo nasza samoocena jest zaniżona. Nie do końca umiemy rozmawiać z pragmatycznymi szefami, którzy są zadaniowo nastawieni, przez co nierzadko czujemy się niepewnie, a chciałybyśmy zostać wysłuchane i rozumiane, bo wtedy dopiero czujemy się ważne. Mamy też tendencję do upatrywania problemów w sobie i traktowania siebie dużo gorzej od mężczyzn. Badanie francuskich naukowców przeprowadzone w 72 krajach na 500 tys. studentów ujawniły, że dziewczyny wypadały gorzej w testach, aż 61 proc. z nich uważało, że są pozbawione talentów. Młodzi mężczyźni z kolei upatrywali problemy zdecydowanie poza sobą. Mówili, że test jest źle napisany albo jakieś zewnętrzne czynniki wpłynęły na to, że słabo w nim wypadli. To nas bardzo różnicuje – my zawsze szukamy powodów w sobie, a mężczyźni szukają winy na zewnątrz. To też prawdopodobnie czyni ich śmielszymi w relacjach, bardziej otwartymi i dzięki temu mają niższy poziom stresu w zakresie własnej samooceny.

Sprytnie.

To wypływa z naszych doświadczeń, patriarchalnych norm kulturowych i sposobu wychowywania. W Polsce po wojnie brakowało mężczyzn, a ci, którzy z niej wrócili, byli w bardzo złym stanie psychicznym. Ówczesne media apelowały do kobiet o opiekę nad nimi. Mężczyźni byli pewnego rodzaju "dobrem luksusowym". Matki ochraniały synów i przenosiły te zachowania z pokolenia na pokolenie, dlatego nasi bracia byli troszkę lepiej traktowani, a nam wyznaczano wiele zadań oraz opiekę emocjonalną nad nimi. Mężczyźni na tym korzystają. Tłumaczę kobietom, że zamiast złościć się na swoich partnerów, że mają łatwiej, trzeba próbować postępować podobnie jak oni. Zatem, gdy on wypoczywa po pracy, zrób to samo – wrzuć na luz i odetchnij.

Czytaj więcej

Anna Mochnaczewska o kobiecych stylach zarządzania. Kumpele, harde baby i żmije są najgorsze

Nasze lęki podkręcają między innymi ruminacje, o których wspomniałaś. Czym one są właściwie?

To automatyczne myśli, które w natrętny sposób wywołują potrzebę analizy zdarzeń, rozpamiętywania sytuacji i swoich zachowań, to powracające refleksje dotyczące przeszłości lub doświadczanych stanów emocjonalnych, na których umysł się zawiesza, zapętla, co powoduje poczucie utknięcia. Ruminacje pojawiają się zawsze wtedy, kiedy następuje bardzo silne przeciążenie, jesteśmy mocno zmęczone i mamy wysoki poziom stresu, którego nie redukujemy. Wtedy nasilają się stany negatywnego myślenia, które w przypadku kobiet mają charakter pesymistycznej samooceny, w jej ramach bardzo siebie ranimy, deprecjonujemy, doszukujemy winy w sobie. Analizujemy zachowania innych ludzi i zdarzenia tak, jakby były rzeczywiste. Z czasem zaczynamy wierzyć w projekcje własnej głowy, a te interpretacje potrafią być straszne. Wydają się realne ze względu na to, że są wielokrotnie powtarzane. Trochę jak z kłamstwem, w które, powtórzone wiele razy, w końcu ktoś uwierzy. Ruminacje niszczą nam zdrowie, również fizyczne. Pomijając, że psychicznie jesteśmy udręczone, coraz gorzej nam się żyje, bo skupiamy się na wyobrażaniu sobie katastroficznych zdarzeń, martwimy się, co się stanie w pracy, jak zachowa się nasz szef. Bardzo zachęcam do tego, żebyśmy były odważniejsze i robiły rzeczy, których się boimy. Wtedy oswoimy lęk.

Żeby zacząć przełamywać swoje lęki, często trzeba pokonać poczucie winy i wstydu.

Ważne jest, abyśmy się uczyły zachowań zgodnych z dojrzałą dorosłością, które polegają na dystansie wobec emocjonalnych reakcji i szukaniu rozwiązań. Jeśli widzimy swoją odpowiedzialność w analizowanych wydarzeniach, zamiast obwiniania siebie, postarajmy się o zadośćuczynienie. To jest próba rozwiązania sytuacji poprzez powiedzenie "przepraszam" i podjęcie wysiłku w naprawienie wyrządzonej krzywdy. Jest to dorosłe wprowadzanie zmiany i podejmowanie działań w miejsce niszczącego rozpamiętywania. Niedojrzałe jest obwinianie i wałkowanie własnej winy w nadziei, że ta udręka naprawi krzywdę. Otóż nie naprawia, nie rozwiązuje niczego, jedynie pogarsza nasze samopoczucie. Lepiej problem rozwiązać uruchamiając pozytywne, konstruktywne myślenie — to przynosi ulgę, daje poczucie sprawczości. Nasza pewność siebie rośnie, kiedy konfrontujemy się z tym, co zaszło poprzez uruchamianie poznawczych form działania.

Poczucie winy często towarzyszy nam na styku pracy i domu.

Mam wrażenie, że jest stale obecne. Po pracy przychodzimy do domu i zaczynamy drugi etat. Wywalczyłyśmy sobie równouprawnienie w zakresie pracowania i zarabiania pieniędzy, bo potrzebujemy niezależności finansowej, która również daje nam poczucie sprawczości. Ale to nie oznacza, że nie możemy oddać komuś części etatu domowego. Część z nas nadal ma kłopot z oddaniem mężczyznom tej przestrzeni. A nawet jeśli ją oddają, cały czas ich krytykują i narzekają, że coś jest źle zrobione. Pewnie w ten sposób podkreślają swoją ważną rolę. To też jest schedą po naszych przodkiniach, które uzurpowały sobie rządy domowe. I my, kobiety, i mężczyźni, musimy się nauczyć, że równoważność istnieje na wielu polach, ale nie oznacza, że jesteśmy tacy sami. Różnimy się w zakresie postrzegania, odczuwania, przeżywania. Nasza fizjologia i przystosowanie społeczne sprawiają, że mamy większą zdolność adaptacyjną i dłużej wytrzymujemy psychiczne obciążenia, chociażby lepiej sobie radzimy z bezsennymi nocami niż mężczyźni. Wciąż uczymy się współpracy z mężczyznami, a oni z nami, tak by nikt nie czuł się winny, gdy potrzebuje pomocy i wsparcia. Potrzebujemy siebie nawzajem.

Czy my zawsze musimy być takie silne?

Mam nadzieję, że przyjdzie taki czas, kiedy już niewiele będziemy musiały, a wiele będziemy mogły i ta siła zamieni się w wewnętrzną moc. Nie będziemy już musiały walczyć o szacunek, uznanie i równoważność. Nasza moc będzie wynikać z intuicji i mądrości, czułego serca i rozluźnionej miednicy, gdzie jest potężna energia kobiecości. Pragnę dla nas wszystkich życia, w którym nie jesteśmy jedynie zadaniowe i zimne, ale czułe i zmysłowe, bo taka jest istota kobiecości. Silne zaś potrzebujemy być wtedy, gdy ktoś chce nam wyrządzić krzywdę, gdy przekracza nasze granice, gdy doświadczamy przemocy. Oby kobiety nauczyły się mówić jednym głosem i przestały szukać winy w sobie, gdy są krzywdzone. Mamy szczególne wyzwania na polu siostrzeństwa, by się wspierać i stawać za sobą murem.

Nasze lęki mogą zostać wykorzystane przeciwko nam, na przykład przez osoby stosujące gaslighting.

Łatwo je wykorzystać, z prostego względu: lęk czyni nas słabymi i podatnymi na każdą sugestię zewnętrzną, co nazywamy zewnątrzsterownością. Wtedy łatwo padamy ofiarami gaslightingu, czyli przemocy emocjonalnej, psychicznej, która opiera się na manipulacyjnych socjotechnikach. Czasami przemocowcy robią to świadomie, bo chcą wykorzystać przewagę, żeby uzyskać nad nami władzę, kontrolę, mieć na nas wpływ. A czasami robią to nieświadomie, odtwarzając schematy i wzorce, w których dorastali. Przemocowcy często również są bardzo lękowi i dlatego próbują utrzymać kontrolę, która daje pozorowaną siłę. Jeśli sobie nie ufamy, jesteśmy zastraszone, wtedy zewnętrzna krytyka wytrąca nas z równowagi, zaburzając wewnętrzny dobrostan i przyjmujemy takie słowa za prawdziwe. Łatwo jest nami manipulować i z czasem robi to wielkie spustoszenie w naszej psychice. Jeszcze bardziej się gubimy, jesteśmy mocno zdezorientowane i wpadamy w zastawione pułapki.

Czytaj więcej

Toksyczna produktywność. Niepokojące zjawisko dotyka coraz więcej pracowników

Możemy też stać się ofiarami mobbingu.

Tracimy pewność chociażby w zakresie naszych kompetencji, same je sobie podważając. Osoba, która czerpie z tego korzyści, bo chce mieć lepszą pozycję albo przewagę nad nami, będzie nas deprecjonowała, umniejszała nam, może nas świadomie wprowadzać w błąd poprzez niewłaściwe przekazywanie zadań, poleceń i potem mówić: "źle to zrobiłaś, pewnie byłaś rozkojarzona albo nie słuchałaś". Może sugerować, że problem jest w nas, podkreślać naszą nadmierną emocjonalność. To bardzo ważna kwestia, byśmy doceniały rolę emocji i postrzegały je jako atut. Możemy też być oskarżane o różne niedociągnięcia. Przełożony będzie nam wyznaczał zbyt krótkie terminy na realizację zadań, a my je przyjmiemy, bo nie umiemy asertywnie wyznaczać granic, choć wiemy, że niemożliwa będzie tak szybka ich realizacja. Może nas też ośmieszać na forum, aby wywołać niepokój i wytrącić z równowagi. Może nam ciągle przerywać. Wtedy trzeba powiedzieć: "poczekaj, ja teraz dokończę swoje zdanie, potem będzie twój czas". Jeśli tego nie zrobimy, stany lękowe mogą nas doprowadzić do reakcji, jakie miałyśmy w szkole: znam odpowiedź, ale się nie odezwę. Trudno wtedy zaistnieć, wypowiedzieć swoje zdanie, zaznaczyć swoją obecność.

Kiedy lęki powodują samotność?

Właściwie stale powodują zamykanie wewnętrzne. Jeżeli głównie dotyczą relacji, niskiej samooceny, deprecjonowania siebie poprzez poczucie, że źle wyglądamy, źle mówimy, albo przytyłyśmy, powodują, że gaśniemy, przestajemy się uśmiechać, jesteśmy rozdrażnione, wycofujemy się i niechętnie wychodzimy do ludzi. Kobiety mi opowiadają, że w czasie pracy zdalnej zamykają się w swoich domach, często nawet nie chce im się zrobić makijażu, siedzą przed komputerem w szlafroku, z ręcznikiem na głowie i tak pracują. To powoduje, że się w sobie coraz bardziej zapadają. Kiedy przestajemy spotykać innych ludzi, nasze samopoczucie jest silnie związane tylko z naszym myśleniem o sobie, bo nie wpuszczamy do niego perspektywy innych osób. Nie mamy w ogóle możliwości, żeby nasze neurony lustrzane odzwierciedliły na przykład stan emocjonalny osoby radosnej. Bardzo mnie martwi, że praca zdalna czy hybrydowa spowodowała pogłębienie izolacji. Wiele osób w sposób absolutnie nieświadomy zaczyna być narażonymi na stany lękowe, które mogą być przyczynkiem do depresji. Im częściej zamykamy się w czterech ścianach i nie mamy żadnych innych bodźców, tym bardziej zapętlamy się w sobie i tym bardziej nie chcemy nikogo spotkać. Brak zewnętrznych bodźców, brak aktywności fizycznej nasila stan stresu, odczuwanego napięcia, co prowadzi do rozwoju poważnych schorzeń i utraty zdrowia.

W pierwszych dniach izolacji pandemicznej, oprócz niepokoju o swoje zdrowie, osiągnęliśmy też pewnego rodzaju spokój, którego nam bardzo brakowało. Przywiązaliśmy się do swoich domów, zaczęliśmy bardziej o nie dbać, docenialiśmy pracę zdalną. A w tej chwili wygląda na to, że zaczyna się to jednak obracać przeciwko nam.

Bo wszystko, co nie jest w równowadze, ostatecznie zacznie nam doskwierać. Na początku strasznie przeraziliśmy się zmiany, czyli izolacji i zamknięcia. To naturalne, bo na zmiany reagujemy lękowo. Potem doświadczyliśmy ulgi związanej z tym, że nie stoimy w korkach, nie mamy napięcia porannego, nie musimy pędzić do pracy. Początkowa ulga zamieniła się znowu w stan napięcia, bo wszyscy zaczęli się obawiać negatywnej oceny sposobu pracy. Na początku badania pokazywały wzrost efektywności, bo każdy obawiając się potencjalnych zarzutów pracował jeszcze więcej. Skończyło się to nadmiernym stresem i napięciem oraz awanturami domowymi. Musiało się tak stać, bo przecież w domu byli też inni domownicy i ich potrzeby. A tu trzeba cały czas „świecić się na zielono” pokazując, że jesteśmy do dyspozycji, choćby „system domowy" walił się nam na głowę. Wreszcie wszyscy trochę oswoili się w tej nowej sytuacji i wyluzowali. Nauczyli się, że mogą pracować i realizować cele w godzinach przeznaczonych na pracę. A kiedy się trochę rozluźniło, weszła prokrastynacja, która również wiąże się ze stanami lękowymi i spadkiem motywacji, bo siedząc cały czas w tym samym miejscu, z wirtualnymi ludźmi na Teamsach, działając w ten sam sposób, odczuwamy spadek energii i obniża się zaangażowanie. Nie mamy aktywności neuronów wynikającej z komunikacji społecznej, nie mamy ruchu fizycznego. To wszystko jest niezbędne, by tworzyły się dopamina, serotonina, oksytocyna, wazopresyna i inne hormony szczęścia. Obecnie wskaźniki efektywności spadają, więc zarządzający dochodzą do wniosku, że jednak ludzie powinni wrócić do biur. A te decyzje w pracownikach wywołują opór i kolejny kryzys. Łatwiej jest osobom, które mają optymistyczne nastawienie do świata i siebie samych, które mówią sobie: ”po prostu będę doświadczać, a nie rozmyślać, wtedy jest łatwiej”. Proponowałabym przestać się zastanawiać, jak to będzie. Dowiemy się, jak sprawdzimy, a jak będziemy sprawdzać to będziemy żyć.  Życie dopiero nadaje nam ten sens.

Czyli nie jesteś zwolenniczką noworocznych postanowień?

Noworocznych na pewno, bo mają jednak element samooszukiwania i iluzji związanej z tym, że chcemy coś zrobić na nowo. Widać to na siłowniach, gdzie w styczniu jest mnóstwo ludzi, a w lutym wszystko wraca do normy. Nie jestem zwolenniczką żadnych postanowień na chwilę, bo kiedy tylko jedna rzecz nam w nich nie wyjdzie, a tak się stanie prędzej czy później, skończy się konsekwencja i samodyscyplina. Wiadomo, że było to działanie bardziej oparte o marzenie, niż o wypracowywanie zmiany. Powtarzam pacjentom, że istotą zmiany nie jest samo postanowienie, bo ono nie zaprowadzi ich do sukcesu, tylko wysiłek, który podejmą. Taki wysiłek jest trudny szczególnie dla naszego mózgu, który jest dosyć leniwy i uwielbia pracować na tych samych ścieżkach neuronalnych. Wysiłek, o którym mówię, jest budowaniem nowych połączeń w mózgu, które będą aktywne dopiero, kiedy je powtórzymy odpowiednią ilość razy. Do utrzymania konsekwencji w działaniu często potrzebujemy trenera albo psychoterapeuty, który pomaga nam w u trzymaniu motywacji. Nieważne, ile razy zaczniesz, ważne, że to zrobisz. Któryś raz z kolei będzie tym momentem, który zasili twój mózg w zmianie. Kibicuję tym postanowieniom, które dotyczą realnego poszukania pomocy. Niestety mamy przyzwolenie, by zawodzić siebie, ale trudniej nam rozczarować kogoś innego. Więc praca z trenerem lub terapeutą daje rezultaty w myśl: jak komuś powiem, że to robię lub się z nim umówię, jest większe prawdopodobieństwo, że faktycznie to zrobię.

Podpowiesz metody, od których warto zacząć, kiedy chce się rozprawić ze swoimi lękami? Zwłaszcza, jeśli nie ma się możliwości podjęcia terapii.

Czytaj więcej

"Rozmowa to podstawa". Katarzyna Szczerbowska o tym, jak rozpoznać problemy psychiczne i z nimi żyć

Jest wiele takich metod, tylko trzeba podkreślić, że oznaczają wysiłek. Można spróbować samemu zaczynając od nauki dobrego oddychania. Radzenie sobie ze stresem, który jest predyktorem stanów lękowych, polega na umiejętnym oddychaniu, ze szczególnym uwzględnieniem wydechu. W sytuacji lękowej wstrzymujemy oddech, do mózgu dociera informacja, że jest zagrożenie wtedy ciało migdałowate uruchamia współczulny układ nerwowy i jesteśmy w stanie przetrwania. To fatalny stan, który jeśli będzie długotrwały, grozi problemami psychosomatycznymi. Krótkotrwale pozwala nam przeżyć. Medytacja oddechowa opiera się na tym, żeby każdy wydech był dłuższy niż wdech. Wydech informuje ciało migdałowate w mózgu, że już nie ma zagrożeń. W stresie mamy takie uczucie ciężaru na klatce piersiowej, jakby słoń nas przygniótł, w związku z czym warto się nauczyć oddychania przeponą i dzięki temu zmniejszać sztywność mięśni. Kolejna metoda to relaksacja, szczególnie dla osób, które mają tendencję do napinania i stresowania. Kilka razy w tygodniu można wykonać progresywną relaksację mięśniową Jacobsona, która również pozwoli rozregulować stres. Tak, jak potrafią to zwierzęta, co widać choćby na psach, które otrzepują się ze stresu jak z wody. Powinniśmy robić to samo: poskakać, głęboko oddychać, pokrzyczeć, potańczyć, pobiegać. Stres musi z nas wyjść, aby opadły hormony: kortyzol i adrenalina, a glukozę w mięśniach, skoro już tam jest, warto spożytkować.

Kolejną metodą, którą warto wprowadzić, szczególnie przez osoby, które dręczą się natrętnym myśleniem, jest uciszanie "gadacza" w głowie. Do tego służy technika uważności 5-4-3-2-1, która uruchamia nasze zmysły do przekierowania uwagi na to, co jest tu i teraz. Przeszłości już nie ma, przyszłości jeszcze nie ma – są tylko w naszej głowie. Teraźniejszość jest teraz i na nią mamy wpływ. Bardzo dobrze jest uwalniać się od straszącego myślenia poprzez przekierowanie uwagi na to, co wokół. Rozejrzyj się i zobacz pięć rzeczy wokół siebie i nazwij je w myślach, następnie dotknij czterech przedmiotów, określ trzy dźwięki, które właśnie dobiegają do uszu, wyostrz zmysł węchu i poczuj dwa zapachy, wreszcie posmakuj lub przypomnij sobie smak cytryny. Ważne jest też uzmysłowienie sobie, że o ile ze strachem się rodzimy, jest adaptacyjny i potrzebny do przetrwania, to lęk nabyliśmy. Nie mielibyśmy lęków, gdyby inni ludzie nas nie przestraszyli, nie wywoływali ich w nas, nie nauczyli ich. Dzieci nie mają takich uczuć. Dopóki im nie powiemy, że trzeba się bać, to się nie lękają. Jeżeli nabyliśmy doświadczenia lękowe w którymś momencie swojego życia, dobrze byłoby do nich wrócić i naprawić je w sobie. Odnieść się do nich, nie unikać w nieskończoność. Kiedy oswoimy lęk, zniknie. Warto podjąć ten wysiłek, żeby kreatywnie i twórczo zużyć energię, którą teraz poświęcamy na nękanie samych siebie.

Marzena Mawricz – prowadzi psychoterapię indywidualną osób dorosłych, a także terapię par. Ukończyła psychologię ze specjalizacją psychologa klinicznego. Dyplom psychoterapeuty integracyjnego uzyskała w Profesjonalnej Szkole Psychoterapii pod kierunkiem prof. dr. hab. Jerzego Melibrudy. Jest członkiem Polskiego Stowarzyszenia Psychoterapii Integracyjnej. Wiedzą psychologiczną dzieli się w programach telewizyjnych, radiowych, w prasie, a także podczas szkoleń. Autorka książki "Kobiety, które nie chcą się bać". Podcasterka kanału "Rozmowy z psychologiem".

Jakie lęki najczęściej towarzyszą nam w pracy?

Marzena Mawricz: My, kobiety, mamy jeden z największych problemów z tym, że zawsze musimy dawać radę. Po naszych przodkiniach, siłaczkach, niesiemy brzemię w codziennym siłowaniu się z życiem, chcemy być bohaterkami każdego dnia. To oznacza, że strasznie dużo na siebie bierzemy, wykonujemy całą masę zadań i staramy się je wykonywać perfekcyjnie. Mamy tak wyśrubowane wewnętrzne normy, że zaczynają być naszym największym kłopotem w rosnącym stresie. Wewnętrzny krytyk, który zrodził się nam w dzieciństwie, przejęty od naszych mało czułych rodziców, codziennie nas wyniszcza. Ten "gadacz" w głowie podnosi poprzeczkę, mówiąc: "musisz", "powinnaś", "jesteś winna". Wzbudza dużo niepokoju, ale i namawia do samobiczowania. Mamy dużą tendencję do tkwienia w poczuciu winy, które powoduje stres, a ponieważ nie umiemy go redukować, nasila on stany lękowe. Te z kolei są mocno połączone z ruminacjami, czyli nakręcającymi się, negatywnymi, straszącymi nas myślami. Nie umiemy być dla siebie czułymi. Umiemy wiele od siebie oczekiwać, żyjemy w normach patriarchalnych i przekonaniach, którymi się wzajemnie obarczamy: że musimy być silne, zaradne i wolno nam odpuszczać.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Psychologia
Breadcrumbing, czyli okruchy związku. Co to za manipulacja i jak się z niej uwolnić?
Psychologia
Czy poślubiłam/em właściwą osobę? Słowa terapeutki Esther Perel dają do myślenia
Psychologia
Fizycznie zdrowa 28-letnia Holenderka dokona eutanazji. Psycholożka krytycznie o decyzji lekarzy
Psychologia
Shannen Doherty opowiedziała, jak przygotowuje się do śmierci. "Ma do tego pełne prawo"
Psychologia
Lubię siebie - to da się zrobić. Psycholożka o budowaniu samoakceptacji