Edyta Broda: W bezdzietności dostrzegam właściwie same zalety

- Gdy dziś z ust polityka słyszę, że macierzyństwo to kobieca powinność, mam wrażenie, że jakiś szalony naukowiec przeniósł mnie w XIX wiek - mówi pisarka, autorka bloga „Bezdzietnik.pl” oraz książki „Szczerze o życiu bez dzieci"

Publikacja: 19.01.2024 12:48

Edyta Broda: Prawo do bezdzietności to współczesny wynalazek i trzeba oswajać z nim społeczeństwo.

Edyta Broda: Prawo do bezdzietności to współczesny wynalazek i trzeba oswajać z nim społeczeństwo.

Foto: Adobe Stock

Chociaż temat świadomego wyboru bezdzietności jest ostatnio bardzo popularny w mediach, to pani zaczęła pisać o nim już kilka lat temu. Blog pani autorstwa „Bezdzietnik.pl” jest kopalnią wiedzy na tematy związane z tym zjawiskiem, również te niełatwe, dotyczące m.in. dyskryminacji osób bezdzietnych przez państwo, społeczeństwo, środowisko, pracodawcę i rodzinę. Czy to właśnie różnorodne trudności, z jakimi mierzą się osoby bezdzietne, skłoniły panią do utworzenia „Bezdzietnika.pl”?

Edyta Broda: Tak. Hasłem wywoławczym było coś, co powszechnie nazywamy „tykaniem zegara” albo „baby fever”. Dobiegając czterdziestki, często słyszałam, że powinnam w końcu zdecydować się na dziecko, by czegoś ważnego w życiu nie przeoczyć. Potem borykały się z takimi uwagami moje młodsze koleżanki. I z tego wziął się „Bezdzietnik”. Zakładając go, zamierzałam pokazać bezdzietnym kobietom, że po czterdziestce czy pięćdziesiątce nie spadnie na nie tona żalu. Że ta stereotypowa narracja jest po prostu manipulacją. Owszem, czasami pojawia się tęsknota za dzieckiem, ale to nie jest reguła. Niestety, takie historie są bardzo nośne społecznie. Żałującym bezdzietnicom – a zatem kobietom wpisującym się w popularny stereotyp – społeczeństwo chętnie udziela głosu. Chciałam pokazać drugą stronę medalu – bezdzietność, w której nie ma ani grama żalu. Która jest spokojna i szczęśliwa mimo upływu lat. O takiej bezdzietności, gdy zaczynałam tworzyć „Bezdzietnik”, praktycznie w ogóle się nie mówiło, ani nie pisało.

Na temat osób bezdzietnych – zwłaszcza kobiet – funkcjonuje wiele negatywnych stereotypów. Z czego się one według pani wywodzą?

Stereotypy dotyczące rodzicielstwa i bezdzietności biorą się z głównie z przeszłości. Tradycyjne wzorce matki, ojca i bezdzietnicy wciąż w nas są i roszczą sobie prawo do kształtowania świata. Matki mają się poświęcać dla rodziny, ojcowie przynosić do domu pieniądze, a bezdzietni żałować swojej bezdzietności. Te przekonania powoli się dezaktualizują, ale ich pogłos wciąż słychać w potocznych rozmowach, w przekazach rodzinnych, w tych irytujących napomnieniach w stylu: „Kiedy dziecko?”, albo „Będziesz żałować”. Gdy zaczynałam pisać „Bezdzietnik”, zebrałam sporo takich napomnień i uderzyło mnie jedno: one zawsze brzmią tak samo. To dowodzi, że nie są efektem jakiejś osobistej refleksji, ale echem przekonań przekazywanych z pokolenia na pokolenie.

Podejście do prokreacji ukształtowało się na początku epoki przemysłowej i w niemal niezmienionej formie dotrwało do lat 90., ominęła nas bowiem rewolucja społeczna, jaka przetoczyła się przez państwa zachodnie w latach 60. i 70.. Na przełomie XVIII i XIX wieku w efekcie przemian społecznych i gospodarczych kobiety zostały zepchnięte do sfery domowej. Ich najważniejszą rolą stała się rola matki, a najważniejszym zadaniem – pielęgnowanie ogniska domowego. Miały dostarczać pracowników do fabryk i żołnierzy na pola bitew. To właśnie w tamtym okresie powstawały idee narodu i państwa, a kobiety zostały zobowiązane do rodzenia nowych obywateli. Te, które nie rodziły, były potępiane i podejrzewane o najgorsze. Gdy dziś z ust polityka słyszę, że macierzyństwo to kobieca powinność, mam wrażenie, że jakiś szalony naukowiec przeniósł mnie w XIX wiek.

Z tamtego okresu pochodzi również zwyczaj wtrącania się w plany prokreacyjne młodych. Dziś wydają się sprawą prywatną, a nawet intymną, ale nie zawsze tak było. Wystarczy poczytać sobie dziewiętnastowieczne powieści, choćby „Buddenbrooków” Tomasza Manna. Małżeństwo i prokreacja należały wówczas do sfery publicznej i poza wszystkim pełniły funkcję dyscyplinującą. Mężczyzna żonaty był ustatkowany i przewidywalny. Mężatka z czwórką dzieci nie nadawała się na wywrotowca. Ludzie, układając sobie życie, czyli biorąc ślub i płodząc dzieci, konserwowali pewien porządek społeczny. Społeczeństwo było więc mocno zainteresowane ich planami rodzinnymi. W końcu wiele od nich zależało – przyszłość rodu, bezpieczeństwo finansowe rodziny, plany biznesowe, sukcesje. Bohaterom „Buddenbrooków” nie przyszłoby do głowy oburzać się o to, że ludzie pytają ich o ślub i dzieci. Wszyscy pytali, to było zrozumiałe i powszechnie akceptowane. Stanowiło normę.

Ale dziś normalne już nie jest. Feministki w latach 60., lansując hasło „Prywatne jest polityczne”, upubliczniły wiele z tego, co przynależało do sfery domowej, jednak w kwestii prokreacji zadziało się coś odwrotnego. Myślenie o dzieciach, planowanie ich stało się czynnością prywatną, wręcz intymną. Dopuszczamy do niej niewielu i na własnych zasadach. Dlatego taką irytację budzi wtrącanie się obcych ludzi w nasze plany i wybory prokreacyjne. Nowoczesność zderza się tu z archaicznym wzorcem kulturowym. Wzorcem, z którego wielu nie chce zrezygnować, bo w przeciwieństwie do nowoczesnych trendów wydaje się pewny, zrozumiały i bezpieczny.

Jak możemy skutecznie zwalczać te stereotypy i przebrzmiałe wzorce?

Myślę, że najlepszą bronią przeciwko stereotypom – jakimkolwiek – jest wiedza. Ważne, byśmy mówiąc o bezdzietności, nie poprzestawali na trywialnym stwierdzeniu, że każdy może żyć, jak chce. W tej chwili takich przekazów jest pełno w mediach. I dobrze. Bo prawo do bezdzietności to współczesny wynalazek i trzeba z nim społeczeństwo oswajać. Ale to nie wyczerpuje tematu. Dziś teoretycznie każdy może wybrać życie bez dzieci, lecz w praktyce to wcale nie jest takie proste. Często rozmawiam z młodymi kobietami, które choć nie chcą być matkami, nie potrafią zdecydować się na bezdzietność. Tkwią zawieszone gdzieś pomiędzy i cierpią. Od najmłodszych lat słyszą, że zostały stworzone do macierzyństwa. Że tylko ono da im poczucie sensu i spełnienia. Że bez dzieci ich kobiecość będzie uboższa, a związek niepełny. Że na starość czeka je zgryzota i samotność. Ten uwewnętrzniony przekaz często idzie w parze z naciskami otoczenia. Naciska partner, ale również rodzice, teściowie, dziadkowie. Panuje powszechne przyzwolenie na takie indagowanie młodych. W tym „huraganowym ogniu” stereotypów, archaicznych przekonań i uprzedzeń bardzo trudno podejmować autonomiczne życiowe decyzje. Aby temu zaradzić, trzeba by zerwać z tradycyjnym myśleniem o rodzicielstwie i bezdzietności. I otworzyć się na nowe. Do tego potrzeba wiedzy i refleksji. Niestety, choć decyzje prokreacyjne należą do tych najważniejszych w życiu, żadna publiczna instytucja nie wspiera młodych ludzi w ich podejmowaniu. Nie zajmują się tym szkoły ani fundacje. A według mnie powinny. Refleksja o potrzebach prokreacyjnych, o stereotypach związanych z rodzicielstwem i bezdzietnością mogłaby być na przykład elementem edukacji seksualnej. Dzięki temu młodzi ludzie, wkraczający w dorosłe życie, byliby bardziej świadomi swoich potrzeb i swoich praw. Umieliby lepiej zarządzać emocjami w tym obszarze. Niestety, ostatnio coraz częściej słyszę, że ze względu na spadającą dzietność trzeba tym mocniej promować rodzicielstwo. Czyli w efekcie – fundować nam jeszcze więcej presji. Dlatego ta praca edukacyjna spada na internetową partyzantkę – blogi takie jak „Bezdzietnik” czy podcasty, jak „O zmierzchu” Marty Niedźwieckiej (polecam).

Edyta Broda, autorka bloga Bezdzietnik.pl

Edyta Broda, autorka bloga Bezdzietnik.pl

Archiwum prywatne

Jakie zmiany musiałyby zaistnieć – w sferze prawnej, społecznej, ekonomicznej – aby ludzie bezdzietni mogli przestać czuć się traktowani jako obywatelki i obywatele gorszej kategorii?

Myślę, że przede wszystkim musielibyśmy się pożegnać z mitem wzrostu demograficznego. To on sprawia, że ludzie bezdzietni wydają się mniej przydatni, a zatem ciut gorsi. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że niskie wskaźniki dzietności generują problemy – społeczne, gospodarcze i ekonomiczne. Ale ich rozwiązaniem nie może być manipulowanie decyzjami prokreacyjnymi. Promując rodzicielstwo, bardzo łatwo przekroczyć tę cienką linię oddzielająca wspieranie od wymuszania. Wspierać rodzicielstwo trzeba, ale promować – absolutnie nie! To nieuprawniona ingerencja w naszą sferę intymną. Zresztą, we współczesnym świecie żadnemu z państw nie udało się nakłonić obywateli do rozmnażania w takim stopniu, by zapewnić zastępowalność pokoleń. Wyjątkiem jest tu Izrael, ale tam mamy do czynienia z bardzo specyficzną sytuacją geopolityczną i religijną. W krajach globalnej Północy te współczynniki są trochę lepsze, lub trochę gorsze, ale nigdzie nie dobijają do 2,10. Nie działają ani dopłaty, ani rozmaite ułatwienia dla rodziców. A zatem zamiast trwonić czas i środki na bezskuteczne pompowanie tego kapryśnego wskaźnika, należałoby poszukać rozwiązań na miarę XXI wieku. Pamiętajmy o tym, że wysoka dzietność napędzała systemy, które dziś budzą coraz większe kontrowersje – kapitalizm oraz system emerytalny. Ten pierwszy zafundował nam kryzys klimatyczny, drugi już od dawna przestał funkcjonować tak, jak to zaprojektowali jego twórcy pod koniec XIX wieku. System, który wprowadził Otto von Bismarck działał, ponieważ z jednej strony rodziło się dużo dzieci, a z drugiej – ludzie wcześnie umierali. Dziś ten system się nie sprawdza, bo dzieci rodzi się mało, a ludzie żyją długo. Sytuacja zmieniła się więc diametralnie. Rozpaczliwa obrona tego archaicznego systemu zabiera nam czas i środki, które moglibyśmy przeznaczyć na szukanie nowych rozwiązań. A szukając ich, trzeba patrzeć do przodu, nie do tyłu. Nie uporamy się ze współczesnymi problemami za pomocą XIX-wiecznych instrumentów. To jak z samochodami – emitują dwutlenek węgla i tym samym podgrzewają atmosferę. Ale czy rozwiązaniem ma być przesiadanie się do bryczek i zaprzęgów konnych?

Wiele osób mylnie sądzi, że osoby bezdzietne są „współwinne” problemom, z jakimi boryka się obecnie np. system emerytalny. Umacnia je w tym przekonaniu intensywna, prorodzinna narracja władzy. W jaki sposób można uświadomić społeczeństwu, że ludzie bezdzietni nie ponoszą winy za błędy systemu?

No właśnie, z jednej strony coraz mocniej wybrzmiewa to, że wybór bezdzietnego życia jest jednym z naszych fundamentalnych praw, a z drugiej strony nieustannie się to prawo podważa. Proszę zauważyć, jakim językiem mówi się o bezdzietności w kontekście spadającej liczby urodzeń: „klęska”, „zmora”, „plaga”, „epidemia”, „problem”, „katastrofa”. To wszystko wynotowałam sobie z tekstów publicystycznych i naukowych poświęconych zagadnieniom demograficznym. Taki dobór słownictwa sprawia, że bezdzietność z automatu staje się czymś podejrzanym; czymś, co szkodzi gospodarce i fatalnie odbija się na społeczeństwie. Ta negatywna narracja niestety pada na podatny grunt. Gdy w mediach pojawia się hasło „bezdzietność”, tłum internautów natychmiast rzuca się do rozliczania nie-rodziców z ich wkładu we wspólnotę. I choć ten wkład jest wieloraki, brak dziecka staje się dyskredytujący. Niestety, tak negatywny język debaty publicznej ma swoje konsekwencje. Jak bowiem szanować bezdzietnych, skoro mają rujnujący wpływ na życie społeczne? Jak z nimi budować wspólnotę, skoro działają na jej niekorzyść?

I tu wracam do pani pytania: co zrobić, by zdjąć z bezdzietnych to odium winy? Sądzę, że przede wszystkim trzeba zmienić język. Marzy mi się – pewnie naiwnie – by dziennikarze i publicyści wyrzucili ze swojego repertuaru te efektowne, ale jątrzące chwyty retoryczne, takie jak: „plaga bezdzietności”, „zmora bezwnuczności” czy „katastrofa demograficzna”. Należałoby też inaczej zdefiniować zadanie, które przed nami stoi. Nie chodzi o to, by nakłonić jak najwięcej par do posiadania dwójki albo trójki dzieci. Chodzi o to, byśmy znaleźli adekwatną odpowiedź na współczesne wyzwania gospodarcze i demograficzne. Nie trzeba do tego mieszać osób niedzietnych czy małodzietnych, którzy przecież też „odpowiadają” za niskie wskaźniki urodzeń. Tu nie chodzi o szukanie winnych – bo wybór własnej ścieżki prokreacyjnej nie jest żadną winą – ale o szukanie skutecznych rozwiązań.

Czytaj więcej

Są pierwsze dane o najpopularniejszych imionach nadawanych dzieciom w 2023 roku. W Warszawie królowała tradycja

Na ciekawy fakt – jeśli chodzi o język – zwrócił uwagę szef Instytutu Pokolenia, Michał Kot. Otóż analizując sytuację demograficzną w Czechach, zauważył, że tam rzadko mówi się i pisze o „dzietności” czy o „wskaźnikach”. Zwraca się natomiast uwagę na dobrostan rodzin. I to też jest według mnie cenna wskazówka. Celem polityki państwa nie powinno być wspieranie abstrakcyjnej dzietności, ale troska o tych, którzy autentycznie chcą mieć dzieci. Niestety, w Polsce „współczynnik dzietności” jest odmieniany przez wszystkie przypadki, a to prowadzi do instrumentalizacji dziecka. Wychodzi na to, że dzieci mają być po to, żeby system emerytalny nie upadł. Chyba każdy czujący i myślący człowiek zgodzi się ze mną, że to absurdalny i szkodliwy społecznie postulat.

Chociaż na decyzje rządzących nie mamy wpływu, to wciąż możemy kształtować podejście do bezdzietności w swoim najbliższym otoczeniu, chociażby będąc asertywnym. Jak najlepiej radzić sobie z niedyskretnymi pytaniami ze strony bliskich osób, które koniecznie chcą wiedzieć, „kiedy dziecko”?

Przede wszystkim warto wiedzieć, skąd się te niedyskretne pytania biorą. I tu przydaje się to rozbrajanie stereotypów, o którym mówiłam wcześniej. Jeżeli rozumiemy, że za takimi pytaniami stoi wielopokoleniowy nawyk, od razu schodzi z nas część napięcia. Jeżeli rozpracowaliśmy mechanizm powielania tego stereotypu, łatwiej nam taki przytyk zlekceważyć lub obrócić w żart. Warto też przyjrzeć się sobie i temu, jak reagujemy na te opresyjne komunikaty. Bo one zwykle uderzają w nasze „miękkie podbrzusze”. U jednych trudne emocje pojawiają się na hasło „pasożyt” czy „egoista”, inni źle znoszą przytyki dotyczący ich męskości lub kobiecości, a jeszcze inni odpalają się na hasło „Kto ci poda szklankę wody na starość?”. To coś o nas mówi i warto się dowiedzieć, co. Jeżeli potraktujemy te komunikaty jako pretekst do rozwijania samoświadomości, przestaną irytować, a zaczną intrygować. Nabierzemy do nich zbawiennego dystansu. Pamiętajmy też, że nie jesteśmy odpowiedzialni za cudze przekonania. Kwestie związane z dzietnością u większości są bardzo mocno ugruntowane i trudno się z nimi dyskutuje. I w zasadzie po co? Każdy z nas ma prawo do własnych przekonań i własnych odczuć. Jeżeli już z kimś dyskutujemy i czujemy się w tym niezbyt komfortowo, przenieśmy tę konfrontację na poziom praw i wolności. Bezdzietność, tak jak rodzicielstwo, jest naszym prawem prokreacyjnym. Jednym z praw człowieka. A z prawami człowieka nie ma sensu dyskutować. I po ostatnie: w zderzeniu z mikroagresjami – bo to są mikroagresje właśnie – warto stosować „taktykę podszewki”. Wywróćmy taki komunikat na drugą stronę i pokażmy, czym on jest podszyty. Zazwyczaj jakąś złą intencją: złośliwością, życzeniem samotności na starość, próbą wybicia z dobrostanu itp. Nie wszyscy, którzy stosują mikroagresje, mają świadomość tego, jak bardzo są one nieuczciwe i krzywdzące. Dlatego zanim się oburzymy, upewnijmy się, że nasz rozmówca wie, że uderzył. I że nas to zabolało.

Pisze pani bardzo wiele o bezdzietności i sama przy tym jest kobietą bezdzietną. I chociaż jest to bardzo indywidualna kwestia, to jakie są według pani największe zalety bezdzietności?

No cóż, ja w zasadzie dostrzegam w bezdzietności same zalety. I to nie dlatego, że obiektywnie jest ona taka doskonała. Ona jest doskonała dla mnie. Nigdy nie chciałam mieć dzieci, nie ma we mnie ani krztyny macierzyńskiego pragnienia, dlatego gdy myślę o swoim życiu, odczuwam ogromną wdzięczność. Cieszę się, że nic nie przymusiło mnie do tego, by być matką. Żyję, tak jak chcę, i czerpię z tego mnóstwo satysfakcji. Mam dużo przestrzeni na rozmaite życiowe aktywności i dużo spokoju, który bardzo sobie cenię. Ktoś powie – nuda. Ale dla mnie ta nuda jest zbawienna. Oczywiście mam też swoje życiowe dołki, lecz nie wiążą się one z brakiem dzieci. I nawet perspektywa samotnej starości nie jest w stanie wykrzesać ze mnie żalu. Na starość mogę co najwyżej żałować, że nie zabezpieczyłam się finansowo albo że nie stworzyłam wystarczająco gęstej sieci wsparcia. Ale na pewno nie tego, że nie miałam potomstwa.

Pani podjęła walkę z negatywnie nacechowanym nazewnictwem względem osób bezdzietnych w bardzo nietuzinkowy i humorystyczny sposób — propagując „sympatyczne” określenia wobec nich. Królują wśród nich „bezkidka” lub „no-madka”. Które z nich są pani ulubionymi? 

Znowu wracamy do zagadnień związanych z językiem. To bardzo symptomatyczne. Im dłużej piszę o bezdzietności, tym bardziej przekonuję się, że wymaga ona nowego języka. Dzisiejsza narracja skażona jest historycznym postrzeganiem tego zjawiska. A w przeszłości bezdzietność oznaczała same katastrofy. Nawet budowa tego rzeczownika wpędza w depresję. Przedrostek „bez” sugeruje bowiem brak, pustkę, nieobecność i bardziej pasuje do niepłodności niż bezdzietności z wyboru. Ale właśnie! Czy ja ten stan sobie wybrałam? Jak powiedziałam, nie ma we mnie pragnień macierzyńskich, a zatem mój wybór był raczej iluzoryczny. Mówię o sobie: „Jestem bezdzietna z wyboru”, jednak żadne z tych słów nie trafia w sedno. Podobnie czuje wielu bezdzietnych, szukają więc innych nazw, bawią się językiem, lepią nowe słowa, by pasowały do ich doświadczeń. Stąd „bezkidka”, „nomadka”, „tetrasceptyczka”, „bezdzietna lambadziara’, „dzieciowolna”, „niedzietna”. Inny przykład znaczeniowej zawiłości „nie chcę mieć dzieci” versus „chcę nie mieć dzieci”. W pierwszym przypadku na czoło wybija się rezygnacja z potomstwa. To nie to samo, co pragnienie bezdzietności. Można zrezygnować z dzieci nawet wtedy, gdy się ich chce. Takie osoby przeżywają zupełnie inne emocje niż ktoś, kto rodzicielskiego zewu nigdy nie poczuł. Podobnych niuansów przy opisywaniu niedzietności znajdziemy wiele, dlatego na „Bezdzietniku” – w postach i w komentarzach – językowa refleksja jest snuta właściwie nieprzerwanie. I choć językoznawcy mają na ten temat inne zdanie, ja uważam, że to dobrze. Pomaga to osobom bezdzietnym lepiej zrozumieć siebie i swoje emocje.

Chociaż temat świadomego wyboru bezdzietności jest ostatnio bardzo popularny w mediach, to pani zaczęła pisać o nim już kilka lat temu. Blog pani autorstwa „Bezdzietnik.pl” jest kopalnią wiedzy na tematy związane z tym zjawiskiem, również te niełatwe, dotyczące m.in. dyskryminacji osób bezdzietnych przez państwo, społeczeństwo, środowisko, pracodawcę i rodzinę. Czy to właśnie różnorodne trudności, z jakimi mierzą się osoby bezdzietne, skłoniły panią do utworzenia „Bezdzietnika.pl”?

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Styl życia
Polka w Holandii: W tym kraju można funkcjonować bez znajomości języka niderlandzkiego
Styl życia
Wyniki pracy fundacji Księżnej Kate. Komu pomaga i z jakim skutkiem?
Styl życia
Post-vacation blues: jak łagodnie wrócić do obowiązków po wakacyjnej przerwie?
Styl życia
Barbie łamie kolejne tabu. Czy niewidoma lalka pomoże dzieciom z zaburzeniami widzenia?
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Styl życia
10 najbogatszych kobiet świata: co je łączy oprócz posiadania gigantycznego majątku?