Na początku kosmetyki to było hobby, które z czasem przerodziło się trochę w misję, bo zaczęłam wysyłać do koleżanek i znajomych maile – coś na kształt newslettera, choć wtedy jeszcze tak tego nie nazywano. Chciały używać kosmetyków naturalnych, a ja potrafiłam im wskazać konkretne przykłady, potem namówiły mnie, żebym założyła bloga. I tak to się w naturalny sposób rozwinęło.
Faktem jest, że zaczęły zgłaszać się do mnie różne marki, prosząc o pomoc w promowaniu ich produktów albo pokazywaniu pozytywnych przykładów. Jestem bardzo restrykcyjna i nie idę na skróty, więc w większości takich propozycji po prostu nie przyjmuję. Decyduje zawsze lista składników i moje kryteria.
Otwarcie mówi pani o kosmetykach, które nie spełniają standardów, a są popularne. Jak reagują na krytykę producenci? Zdarzało się, że straszą Panią pozwami?
Straszą. Miałam nawet sprawę w sądzie z producentem bardzo popularnego mydła w płynie, które określał jako „hipoalergiczne,” a w składzie miało sztuczny zapach i kilka znanych alergenów, w tym wymieniony przeze mnie metyloizotiazolinon. Czułam się zobowiązana ostrzec konsumentów. Sprawa zakończyła się w sądzie, gdzie zostałam uniewinniona w obu instancjach. Zarzucono mi rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji, szkodzenie producentowi, zniechęcanie do zakupu i „czyn nieuczciwej konkurencji.” Ale to nie był czyn nieuczciwej konkurencji – po pierwsze, nigdy nie pracowałam w branży kosmetycznej i nie byłam związana z żadną marką kosmetyczną. Po drugie, po prostu informuję konsumentów, że produkt nie może mieć deklaracji „hipoalergiczny,” jeśli zawiera alergeny.
Ciekawostką było, że podczas postępowania, które toczyło się w pandemii (sprawa rozpoczęła się przed pandemią, a 2020 rok przyniósł opóźnienia), zauważyłam, że na półce w drogerii skład tego mydła się zmienił – skrytykowałam pięć składników, z czego trzy zostały już usunięte. Myślałam, że do sprawy w sądzie nie dojdzie, a jednak miała swój finał. Zostałam uniewinniona, ze strony producenta poszła apelacja. Sąd drugiej instancji orzekł, że nie ma żadnych podstaw do apelacji, uznając ją za całkowicie bezzasadną, i wyrok się uprawomocnił.
Ta sprawa dała mi obraz tego, jak działają niektórzy producenci. W sądzie przesłuchiwano panią technolog, która opracowała formulację tego mydła, i mogłam zadawać jej pytania. Zapytałam: „Jak to jest, że wyprodukowaliście mydło, opisaliście je jako hipoalergiczne, a w składzie macie metyloizotiazolinon, o którym cała branża kosmetyczna wie, że jest znanym alergenem i badania pokazują, że powoduje wiele reakcji uczuleniowych? Komisja Europejska zmieniła prawo kosmetyczne właśnie przez ten składnik, bo wywoływał tyle alergii.” Na co pani technolog odpowiedziała: „Bo mogliśmy. Prawo nam tego nie zabraniało.” To pokazuje, że producenci będą stosować nieuczciwe praktyki rynkowe, dopóki im się na to pozwala. Nie można liczyć na to, że branża sama z siebie będzie uczciwa, bo jest nastawiona na zysk i zawsze dąży do tego, by produkować jak najtaniej, z jak najwyższą marżą. Po to właśnie zakłada się firmy, produkuje i sprzedaje. Etyka jest na drugim miejscu. Oczywiście, nie dotyczy to wszystkich producentów, ale w tym przypadku było to aż nadto jasne i ewidentne.
Pamiętam, o tej sprawie było głośno w mediach. Chciałabym jeszcze wrócić do kwestii współpracy z markami. Promuje pani kosmetyki, których sama używa. Jak ocenia pani przejrzystość tych współprac? Czy kiedykolwiek stanęła pani przed jakimiś etycznymi dylematami, promując dane produkty?
Mam swoje zasady – nie mogłabym promować kosmetyków, których sama bym nie użyła. Kosmetyki konwencjonalne mnie nie interesują. Zajmuję się zwalczaniem greenwashingu, więc nie lubię kosmetyków, które udają produkty naturalne. Jeśli widzę, że jakiś kosmetyk udaje naturalny w taki czy inny sposób, to, choć ja sama się na to nie nabieram, wielu moich obserwujących może dać się zwieść. Wtedy takie sprawy nagłaśniam, bo jest to nieuczciwa praktyka rynkowa. De facto powinien się tym zajmować UOKiK albo Główny Inspektorat Sanitarny, ale te instytucje nie zawsze działają właściwie.
Zdarzyło mi się pójść do dużej sieci handlowej i zobaczyć tam kosmetyki, które zawierały składniki już wycofane z rynku i zabronione. Sanepid to przegapił, więc wtedy ja o tym informuję, a on wszczyna kontrolę. Miałam przypadek, kiedy taki zakazany produkt był sprzedawany w całej Polsce. Wtedy kontrola zrobiła się ogólnopolska; zostaliśmy wręcz zalani francuskimi kosmetykami zawierającymi składnik, którego nie można było już stosować. Wiadomo, że zdarzają się nieuczciwi producenci, którzy zamiast zutylizować całą partię, próbują sprzedać ją na różnych rynkach.
Istnieje szansa, że naturalne kosmetyki zastąpią te konwencjonalne?
Myślę, że to się już powoli dzieje, bo coraz więcej składników, które kiedyś były dopuszczone do stosowania w kosmetykach, dzisiaj jest zabronionych. I teraz – gdybyśmy mieli na rynku wyłącznie kosmetyki naturalne, to nie trzeba by było zmieniać formulacji ani robić żadnej rewolucji. Producenci mieliby święty spokój i mogliby cały czas produkować to samo, dlatego że producenci kosmetyków naturalnych nigdy nie używali kontrowersyjnych składników, które są systematycznie wycofywane – mowa o części parabenów, starego typu konserwantów, a także formaldehydzie, który został uznany za składnik rakotwórczy. Formaldehydu używano nie tylko jako konserwantu w kosmetykach, ale też jako popularnego składnika lakierów do paznokci, bo świetnie utwardzał. Szkoda tylko, że był rakotwórczy. I wszyscy o tym wiedzieli.
Branża zdaje sobie sprawę, że poszczególne składniki będą zabronione. Za chwilę wycofane zostaną niektóre silikony, które mają negatywny wpływ na środowisko. Używając kosmetyków, sprawiamy, że szampony, odżywki, resztki makijażu trafiają do ścieków i okazuje się, że jest już tego tyle, że planeta sobie nie radzi. Zmiany formulacji na bardziej naturalne ma więc głęboki sens. I właśnie do tego to wszystko zmierza.
Jak ocenia pani rynek kosmetyków naturalnych w Polsce? Widzi różnice między polskimi a zagranicznymi markami, jeśli chodzi o jakość i podejście do konsumenta?
Polski rynek kosmetyków naturalnych jest bardzo dynamiczny – szybko się rozwija, ale i zmienia. Widać, że niektórzy gracze nie poradzili sobie z konkurencją i niektóre marki znikają. Niepokoi mnie jedynie to, że wciąż zdarzają się osoby oferujące tzw. kosmetyki rzemieślnicze, ręcznie robione, które określają mianem naturalnych. Zwykle to produkty robione w przydomowej kuchni, które nie mają przeprowadzonych badań i nie są zarejestrowane w unijnej bazie CPNP. Lepiej ich unikać – zazwyczaj sprzedawane są na festynach czy targach kosmetyków naturalnych.
Z drugiej strony jest też mnóstwo polskich marek, które radzą sobie doskonale i faktycznie produkują naturalne kosmetyki. Część z nich korzysta nawet z międzynarodowych certyfikatów. Natomiast to, czego nam brakuje, to przewaga, jaką mają duże sieci zagraniczne, których u nas nie ma. Obserwując rynek, widzę, że na przykład duże francuskie sklepy mają swoje własne marki kosmetyków naturalnych, które korzystają z certyfikatów takich jak francuskie Ecocert czy Cosmebio. Duże niemieckie sieci spożywcze czy drogeryjne też mają własne marki kosmetyków naturalnych, certyfikowane przez Natrue. To tanie, proste kosmetyki, które kosztują do 20 zł – np. żel pod prysznic, balsam do ciała, krem do rąk. Mają proste naturalne formulacje. To coś, od czego warto zacząć i co może zmienić nasze podejście do kosmetyków naturalnych. Pokazują, że naturalny szampon może się dobrze pienić, a żel pod prysznic ładnie pachnieć. Szkoda, że wśród tych produktów nie ma polskich producentów, bo da się wyprodukować tani kosmetyk naturalny – potrzebna jedynie odpowiedniej skali, która jest możliwa przy sprzedaży jako marka własna w dużych sieciach.