Sprawiała wrażenie subtelnej. Bywała ironiczna, czasem przekorna, a zarazem bardzo świadoma siebie i ludzi. Ewa Dałkowska nie potrzebowała nadmiaru słów, by powiedzieć rzeczy ważne.
O sobie mówiła: „Panienka z dobrego domu”. Ojciec był adwokatem, matka szlachcianką. Życie w PRL-u było trudne, ale rodzice nie chcieli dać się komunie. – Mając dość marne pieniądze, co tydzień zabierali mnie do kawiarni, żebym wiedziała, co to znaczy być w kawiarni. Każdego roku byliśmy w górach i nad morzem. Tatuś kupił Syrenkę na raty, żeby nas tam wozić – wspominała kilka lat temu.
Jej droga do aktorstwa nie była oczywista. Maturę zdawała z biologii, ojciec nie chciał słyszeć o studiach teatralnych. - Powiedziałam więc, niech mi w takim razie wybierze jakieś studia dla panienek z dobrych domów. Wybrał filologię polską – opowiadała. Trafiła na wspaniałych wykładowców, takich jak prof. Czesław Hernas, ale szybko wciągnął ją teatr studencki; występowała w legendarnych „Szewcach” Witkacego z teatrem Kalambur, objeżdżając z tym spektaklem całą Polskę.
Sama sobie powtarzała: „Muszę do szkoły teatralnej”. Do pierwszych egzaminów podchodziła w tajemnicy przed rodzicami. Oblała. Za drugim razem, już z akceptacją rodziców, dostała się do szkoły krakowskiej, ale szybko przeniosła się do warszawskiej PWST. Tu znalazła swoje miejsce. Wspominała to z wdzięcznością: - Bardzo dobrze zrobiłam, że się do Warszawy przeniosłam. Miałam fantastycznych nauczycieli: Ignacego Gogolewskiego, Aleksandra Bardiniego, i świetnych kolegów. Wymieniała ich z sympatią: Jadzia Jankowska, Marek Kondrat, Jurek Radziwiłowicz, Joanna Żółkowska, Krzysiu Kolberger.
W dorobku miała dziesiątki znakomitych ról teatralnych i filmowych, ale o swoim zawodzie zawsze mówiła skromnie: „Psim swędem udało mi się wślizgnąć w ten zawód”. Nie lubiła wielkich słów, nie mówiła o talencie. Aktorstwo było dla niej procesem poszukiwania, pracy, odkrywania. - Ten zawód spełniany do końca życia daje możliwości niezwykłe — mówiła mi z przekonaniem.