Wspomnienie o Ewie Dałkowskiej. "Zawsze była zanurzona w przyszłości"

Kiedy pyta mnie pani, co jest najważniejsze w życiu, to ja milczę - mówiła kilka lat temu. Odeszła w ostatnią niedzielę. Zostawiła po sobie niezapomniane role. Ewa Dałkowska była artystką z charakterem.

Publikacja: 09.06.2025 12:04

Ewa Dałkowska zadebiutowała w „Nocach i dniach” Jerzego Antczaka.

Ewa Dałkowska zadebiutowała w „Nocach i dniach” Jerzego Antczaka.

Foto: PAP

Sprawiała wrażenie subtelnej. Bywała ironiczna, czasem przekorna, a zarazem bardzo świadoma siebie i ludzi. Ewa Dałkowska nie potrzebowała nadmiaru słów, by powiedzieć rzeczy ważne.

O sobie mówiła: „Panienka z dobrego domu”. Ojciec był adwokatem, matka szlachcianką. Życie w PRL-u było trudne, ale rodzice nie chcieli dać się komunie. – Mając dość marne pieniądze, co tydzień zabierali mnie do kawiarni, żebym wiedziała, co to znaczy być w kawiarni. Każdego roku byliśmy w górach i nad morzem. Tatuś kupił Syrenkę na raty, żeby nas tam wozić – wspominała kilka lat temu.

Jej droga do aktorstwa nie była oczywista. Maturę zdawała z biologii, ojciec nie chciał słyszeć o studiach teatralnych. - Powiedziałam więc, niech mi w takim razie wybierze jakieś studia dla panienek z dobrych domów. Wybrał filologię polską – opowiadała. Trafiła na wspaniałych wykładowców, takich jak prof. Czesław Hernas, ale szybko wciągnął ją teatr studencki; występowała w legendarnych „Szewcach” Witkacego z teatrem Kalambur, objeżdżając z tym spektaklem całą Polskę.

Sama sobie powtarzała: „Muszę do szkoły teatralnej”. Do pierwszych egzaminów podchodziła w tajemnicy przed rodzicami. Oblała. Za drugim razem, już z akceptacją rodziców, dostała się do szkoły krakowskiej, ale szybko przeniosła się do warszawskiej PWST. Tu znalazła swoje miejsce. Wspominała to z wdzięcznością: - Bardzo dobrze zrobiłam, że się do Warszawy przeniosłam. Miałam fantastycznych nauczycieli: Ignacego Gogolewskiego, Aleksandra Bardiniego, i świetnych kolegów. Wymieniała ich z sympatią: Jadzia Jankowska, Marek Kondrat, Jurek Radziwiłowicz, Joanna Żółkowska, Krzysiu Kolberger.

W dorobku miała dziesiątki znakomitych ról teatralnych i filmowych, ale o swoim zawodzie zawsze mówiła skromnie: „Psim swędem udało mi się wślizgnąć w ten zawód”. Nie lubiła wielkich słów, nie mówiła o talencie. Aktorstwo było dla niej procesem poszukiwania, pracy, odkrywania. - Ten zawód spełniany do końca życia daje możliwości niezwykłe — mówiła mi z przekonaniem.

Nie bała się ekranu. Zadebiutowała w „Nocach i dniach” Jerzego Antczaka. Pierwszą wielką rolą była Lidia Gorgon w „Sprawie Gorgonowej” Janusza Majewskiego w 1977 roku. Krytyka pisała: „Ta kreacja wymagała brawury. Aktorka stworzyła postać nieco enigmatyczną, wzruszającą w wymiarze czysto ludzkim”. Za najwybitniejszą rolę filmową uchodzi jednak Andzia Cichalska-Solska w „Kobiecie z prowincji” Andrzeja Barańskiego z 1984 roku. Zagrała zwyczajną kobietę, ale tak przejmująco, że, jak mówiono, jaśniała blaskiem niezwykłości. Z ostatnich ról filmowych publiczność pamięta ją jako Marię Kaczyńską w „Smoleńsku” oraz w filmie „Body/Ciało”.

Mimo że stworzyła wiele znakomitych ról filmowych, zawsze powtarzała: „Uważam się przede wszystkim za aktorkę teatralną”. Grała głównie role charakterystyczne i takie właśnie najbardziej jej odpowiadały. Miała w sobie ducha wolności. W latach 80. razem z Andrzejem Piszczatowskim i Emilianem Kamińskim współtworzyła Teatr Domowy: w prywatnych mieszkaniach grali zdjęte przez cenzurę sztuki „Wszystkie spektakle zarezerwowane”, „Largo Desolato” Vaclava Havla, „Degrengolada” Pavla Kohouta. - Była to najwspanialsza przygoda, jaka mi się przytrafiła w życiu. Mogliśmy tupnąć nogą, wrzasnąć, wyśmiać, wygwizdać i żaden cenzor nie miał na to wpływu – mówiła w jednym z wywiadów. Do 1989 roku zagrali około 300 przedstawień.

W ostatnich latach jej artystycznym domem był Nowy Teatr Krzysztofa Warlikowskiego, miejsce, które dawało prawdziwą swobodę twórczą. 
- Pracujemy zwykle kilka miesięcy nad naszymi zagadnieniami. Nikt mnie nie krępuje w moich przekonaniach, mogę się z nimi obnażać na naszych naradach teatralnych. Mam wrażenie, jakbym była w takim teatrze, gdzie z jednego słowa można zrobić wszystko – podkreślała.

Zagrała u Warlikowskiego m.in. w „Dybuku”, „(A)pollonii”, „Opowieściach afrykańskich wg Szekspira”, „Kabarecie warszawskim”, „Francuzach”. Za rolę Elizabeth Costello w spektaklu „Koniec” otrzymała Nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza oraz Feliksa Warszawskiego.

Jako siostra Małgorzata w „Matce Joannie od Aniołów” w reżyserii Jana Klaty starała się pokazać swoją siłę i wewnętrznego ducha. Monolog, w którym recytowała słowa św. Katarzyny ze Sieny, wywoływał silne reakcje publiczności. - Publiczność mogła pomyśleć, że na koniec przedstawienia wychodzę na scenę we własnym imieniu, jako Ewa Dałkowska i mówię o konieczności okazywania szacunku kapłanom. A ja przecież mówię tekst świętej Katarzyny ze Sieny z 1370 roku! – tłumaczyła w wywiadzie.

Ale też nie unikała tematów kontrowersyjnych. Otwarcie mówiła o swoich przekonaniach politycznych i religijnych, choć miała świadomość, że to akurat w środowisku artystycznym stawia ją na marginesie. - Mam czasem poczucie, że nie mogę się zwierzyć ze swoich radości i smutków we własnym teatralnym gronie. No, to staram się nie zwierzać – wzruszała ramionami. Nie ukrywała poglądów politycznych. Wspierała Prawo i Sprawiedliwość, a w środowisku aktorskim nie było to popularne. - PiS mnie przekonało. Takie podejście do ojczyzny mnie przekonuje. Może to nie jest ideał, ale trzeba zaklinać, żeby to, co rząd planuje, doszło do skutku – mówiła wprost.

Była osobą głęboko wierzącą, ale też nie zawsze tak było. W 2017 roku wzięła ślub kościelny ze swoim mężem. - Po 40 latach niewiary to jest coś – podkreślała. Opowiadała mi, jak z radością zaprosiła wtedy kolegów z teatru: - Po ślubie przyszłam do teatru i pomyślałam sobie, że trzeba się tym podzielić, tak jak dzielimy się swoimi urodzinami, imieninami, świętami. Zaprosiłam kolegów na przyjęcie ślubne. Zareagowali niesamowicie pozytywnie. Nieprawdopodobnie serdecznie - opowiadała. Powrót do wiary był dla niej procesem trudnym, ale ważnym. - Mój mąż jest bardzo wierzący. Jeżeli nie ma się ślubu kościelnego, to nie można przystępować do komunii, spowiedzi. Można tylko chodzić do kościoła. Ale jest się pozbawionym paru łask. Miałam z tego powodu wyrzuty sumienia - przyznała. Wspominała też, jak wielką rolę w jej duchowej przemianie odegrał zaprzyjaźniony ksiądz Mariusz Cywka. Z nim pojechała też do Smoleńska, tuż po katastrofie: - Udało się odprawić tam mszę, na tej łące smoleńskiej. To było coś niezwykłego zupełnie – wspominała.

Nie lubiła mówić o sobie w kategoriach „legendy”, choć niektórzy tak ją nazywali. Zawsze była zanurzona w przyszłości. - Mam tyle różnych rzeczy do zrobienia – powtarzała. – Jestem bez przerwy obłożona książkami. Chciałabym mieć rozum, żeby to wszystko, co czytam, zapamiętać – opowiadała.

Czytaj więcej

Pisarka Agata Tuszyńska o zmarłej Zofii Kucównie: Była przy mnie, kiedy kochałam, płakałam, cierpiałam

Każda premiera bardzo ją wyczerpywała. – Czuję się tak, jakby szatany piły ze mnie krew – mówiła i nie wiadomo było, czy mówi żartem, czy faktycznie tak czuje. Potem z nową energią wracała do pracy. – Może to jest sensem – praca. I żeby z niej coś dla innych wynikało – to było jej credo.

Ewa Dałkowska miała jeszcze jedno oblicze – piosenkarki. Przygotowywała recitale: „Marzenie o kwitnącym kraju” w Teatrze Kwadrat, „To śpiewała Ordonka” w Teatrze Powszechnym. Brała udział w Ogólnopolskim Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, gdzie prezentowała m.in. recital „Zziębnięte serce”, wydany na płycie. Śpiewała w kabarecie Pod Egidą, wystąpiła w spektaklu „Zimy żal”, przypominając piosenki Przybory i Wasowskiego.

Ewę Dałkowską wspominają przyjaciele aktorzy.

Mówią, że była aktorką prawdziwą. Taką, która zawsze mówiła to, co myśli i na scenie, i w życiu. Budziła silne uczucia. Miała swój charakter, swoje poglądy, a jednocześnie umiała budować prawdziwe, szczere relacje. Nawet z tymi, którzy myśleli zupełnie inaczej.

Wzruszająco napisała na Facebooku Maja Ostaszewska: „Dziś odeszła od nas Ewa Dałkowska… Jedyna taka, wybitna w każdej roli, niepowtarzalna. Na przestrzeni lat tak bardzo nie zgadzałyśmy się w poglądach i jednocześnie byłyśmy sobie bliskie. Bardzo się szanowałyśmy. Czasem się kłóciłyśmy, a potem śmiałyśmy się do łez. Nie rozumiałam przez lata jej konserwatyzmu w poglądach i zarazem nieograniczonej wolności na scenie. W ostatnich miesiącach zbliżyłyśmy się bardziej niż kiedykolwiek. Próbując od listopada „Kofman” i grając „Costello” w obu w relacji matka–córka. Mówiłyśmy „matka cholera” i „córka cholera” i bardzo to lubiłyśmy. Ostatni raz odwiedziłam ją w środę w hospicjum. Powiedziałyśmy sobie ważne słowa. Kochałam ją. Będę tęsknić za Tobą, cholero. Jak grać bez Ciebie? Jeśli jest jakieś niebo, w które, jak wiadomo, wątpię — wyobrażam sobie dziś, że pijecie whisky z Zygą. Prawdziwi przyjaciele, a Jadzia i Staś siedzą obok. Odpoczywaj królowo. Dziś cały Nowy Teatr roni łzę…”

Podobnie wspominał ją Wojciech Kalarus, aktor Nowego Teatru i jej wieloletni przyjaciel:

„Ewo, odeszłaś tak jak żyłaś, skromnie i godnie. Kilka dni temu zadzwoniłem do Ciebie, odebrał Twój mąż, Tomek. Uznał, że może Ci przekazać telefon, i chwilę rozmawialiśmy. Płakałem prowadząc samochód… Tyle miłości i ciepła z Twojej strony otrzymałem przez te dwadzieścia kilka lat znajomości i później przyjaźni. Kochałem Cię prywatnie i kochałem na scenie, jako wybitną Aktorkę! Graliśmy razem! Gdybym o tym kiedyś pomyślał jako młody chłopak, tam, w Będzinie, że przyjdzie mi poznać Cię i wielokrotnie stanąć przy Twoim boku na scenie, a jeszcze zwiedzać z Tobą świat przez 25 lat… Podziwiałem Cię za niezłomność i siłę charakteru, gdy wiele z tych osób, które paradowało ze sztandarami równości, wolności, siostrzeństwa i braterstwa, mówiło źle za plecami, bo miałaś czelność wierzyć w inną politykę niż większość z nas, wybitnie oświeconych… Bardzo źle… Teraz będą płakać… Do Twojej dobroci i skromności, do Twojego wiecznie otwartego plecaka, Twoich książek czytanych po kilka naraz, roztargnienia, a jeszcze dawniej do śledzia i wódeczki. W dziesiątkach hoteli, w których mieszkaliśmy na całym świecie, zawsze do późnej nocy paliło się światło w oknie u Zygmunta, czasem nawet do czwartej i piątej nad ranem. Cóż za kondycja Waszego pokolenia, biesiadowaliście zawsze razem. Teraz przynajmniej Zyga Malanowicz nie będzie siedział sam… Wiesz Ewa, będzie mi Ciebie bardzo brakowało, bardzo”.

W pięknych słowach opisał Ewę Dałkowską także krytyk filmowy i teatralny Łukasz Maciejewski: „To potrwa dzień lub dwa, czasami dłużej. Pamięć po. Potem taka pamięć przykryta zostaje następnymi wspomnieniami, komplementami, czasami refleksją. (…) Artyści, o których piszemy, zostawili ślad. Coś nam dali, opowiedzieli coś ważnego, albo chociaż zabawnego, poprawili nastrój, czyli życie. To już naprawdę dużo. I mimo wszystko zostają. Zwłaszcza ci, którzy mieli szczęście do kina, a Ewa Dałkowska takie szczęście miała”.

Czytaj więcej

Była prezentem dla świata - wspomina Elżbietę Zającównę aktorka Beata Kawka

Maciejewski wymienił jej wielkie role: „I znowu, szkoda może miejsca na wymienienie tych wszystkich kreacji, a były tego dziesiątki przecież i „Sprawa Gorgonowej”, i „Kobieta z prowincji” (dla mnie arcydzieła), „Noce i dnie”, „Medium”, „Korczak”, „Body/Ciało”, ale i teatr — trzydzieści cztery lata w Teatrze Powszechnym, siedemnaście w Teatrze Nowym. I żadnych halabard: duże role, role wielkie i wybitne. Kabaret, śpiewanie, Teatr Domowy – tyle tego, że nie sposób objąć w zwyczajowej, wspomnieniowej skali”. Najważniejsze, jak podkreśla, była jej osobowość: „Dałkowska – napiszcie o tym wszystkim, napiszmy o niej, bo zasłużyła. (…) Była tym charakterem przecież. Jej aktorstwo to był właśnie charakter. Kosmata, ironiczna, wcale nie poczciwa. I jeszcze jej poglądy – wspak większościowym. Nie wstydziła się mówić o tym, w co wierzy, nie wstydziła się oceniać tych, którzy wierzą w coś innego. Potrafiła jednak zagrać coś kompletnie odwrotnego niż prywatne nakazy moralne czy społeczne. (…) Taka była. Nieobliczalna i wesoła. Mnie się pani Ewa ze śmiechem kojarzy. Zwracałem się do niej per 'pani', ona do mnie po imieniu. I to było w porządku. To mi pasowało. Uwielbiałem jej aktorstwo – i to mi wystarczało”. I dodaje na koniec obrazek, który zostaje w pamięci „Wyobrażam to sobie tak. Ewa zamyka drzwi. Nie trzaska nimi, ale to jest mocne zamknięcie. Mocne zamknięcie mocnego człowieka. I czuliśmy tę moc”.

Sprawiała wrażenie subtelnej. Bywała ironiczna, czasem przekorna, a zarazem bardzo świadoma siebie i ludzi. Ewa Dałkowska nie potrzebowała nadmiaru słów, by powiedzieć rzeczy ważne.

O sobie mówiła: „Panienka z dobrego domu”. Ojciec był adwokatem, matka szlachcianką. Życie w PRL-u było trudne, ale rodzice nie chcieli dać się komunie. – Mając dość marne pieniądze, co tydzień zabierali mnie do kawiarni, żebym wiedziała, co to znaczy być w kawiarni. Każdego roku byliśmy w górach i nad morzem. Tatuś kupił Syrenkę na raty, żeby nas tam wozić – wspominała kilka lat temu.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Ludzie
Jennifer Lawrence ma oryginalną radę dla aspirujących aktorów. Chodzi o posiadanie dzieci
Ludzie
Ośmioro dzieci i ogromne zyski. Królowa ruchu #tradwife powiększa swoje biznesowe imperium
Ludzie
Pozew przeciwko Jennifer Lopez. Czego dotyczą oskarżenia?
Ludzie
Natalie Portman przeciwko czerpaniu pożywienia od zwierząt. „To jak eksploatacja kobiecych ciał”
Ludzie
Księżniczka Charlotte wyrasta na ikonę stylu. Oto, co szczególnie ceni w wyglądzie