O co naprawdę chodzi w języku inkluzywnym? Językoznawczyni dr Małgorzata Majewska wyjaśnia

"Najważniejsze jest to, żeby widzieć w człowieku człowieka".

Publikacja: 23.11.2023 11:51

Małgorzata Majewska: Używając języka inkluzywnego, na pierwszym miejscu stawiamy osobę.

Małgorzata Majewska: Używając języka inkluzywnego, na pierwszym miejscu stawiamy osobę.

Foto: Archiwum prywatne

"Język ma tę magiczną właściwość, że nazywając oswaja" - piszesz w książce "Mówię, więc jestem". Co ma oswajać język inkluzywny?

Małgorzata Majewska: Ma dać komuś prawo do istnienia, albo prawo do niepodświetlania jego negatywnych cech. W inkluzywności moim zdaniem ważniejsza jest sama jej idea i to, że w ogóle o tym rozmawiamy, niż gotowe rozwiązania. Kiedy jeszcze nie było tej idei, przylepiano do kogoś jedno słowo i ono już tak zostawało. Teraz sama debata o inkluzywności pokazuje, że mogą to być różne słowa. Naturalnie i ty i ja przylepiamy do siebie etykietki. Mam nadzieję, że ty widzisz mnie równie pozytywnie, jak ja ciebie, ale mówiąc poważnie, język działa według detalu, metonimii (zastąpienie nazwy jakiegoś przedmiotu lub zjawiska nazwą innego, pozostającego z nim w uchwytnej zależności – red.), które przed inkluzywnością były gotowcami zapisanymi na stałe w głowie, a teraz powinny zacząć się zmieniać. Najciekawszym językowo zjawiskiem jest dla mnie obecnie niebinarność, bo w stosunku do niej nie ma wykładników językowych. W przypadku rasizmu, antysemityzmu, homofobii możesz łatwo znaleźć formę nierasistowską, nieantysemicką i niehomofobiczną, natomiast w przypadku niebinarności gramatyka nie ma żadnej propozycji. Ma rodzaj neutralny, ale on jest zarezerwowany dla rzeczy. Wiele osób niebinarnych nie lubi neutratywów, bo czują się jakby ktoś mówił o przedmiocie. Jednocześnie dla ludzi, którzy nie słyszeli o pojęciu niebinarności jest to wydziwianie. Nawet nasze spotkanie jest dowodem na to, że jesteśmy w momencie przejścia. Stary język jest mocno ustereotypizowany, z "murzynkiem Bambo", "cyganami", frazeologizmami typu "cyganić", o którym mówimy, że już go używać nie wolno. Nie można mówić "inwalida", mówimy "osoba z niepełnosprawnością". Co nam to daje? Kiedy ktoś mówi: "Ale całe życie mówiłam kaleka, co w tym złego?", to sam moment tego zastanowienia jest otwarciem na myśl, że to słowo być może nacechowuje negatywnie. "Osoba z niepełnosprawnością" na pierwszym miejscu stawia osobę i wskazuje, że nie wszystkie rzeczy fizycznie są dla niej dostępne. Najważniejsze jest to, że walczymy o cudzą podmiotowość. Żeby widzieć w człowieku człowieka, a nie elementy jego tożsamości, które go jakoś definiują. Żebyśmy nie patrzyli na siebie wyłącznie przez pryzmat cech, ale podmiotowości, do której dodawane są cechy.

Definicja jest taka: język inkluzywny nikogo nie wyklucza, respektuje wszystkich i jest językiem równości i szacunku...

Ten postulat jest niewykonalny! Nie dajmy się zwariować z tą inkluzywnością! Nadszedł moment, w którym wielu ludzi boi się odezwać. Dla mnie dużo ważniejsze jest, żebyśmy się zastanowili, o co w niej chodzi, niż oczekiwali gotowych rozwiązań. Język nie działa tak, że powiem ci, jak masz mówić i koniec. Nie nauczę wszystkich, żeby mówili "media społecznościowe" a nie "social media", bo jeżeli ktoś ma w systemie podświetlony anglicyzm, naturalnie go użyje. Oczywiście kiedy poprawiam studentowi pracę zaliczeniową, poproszę go o użycie polskiego terminu. Ale jeśli rozmawiamy prywatnie, to bardziej mi zależy, żebyś się czuła wolna i bezpieczna w języku, niż żeby cię pouczać. W ten sposób inkluzywność często staje się narzędziem do przemocy.

W jakich przypadkach?

Kiedy ty coś mówisz, a ktoś inny ciągle cię poucza. Tak samo jest z poprawnością językową. Nawet jeśli ktoś merytorycznie ma rację, samo pouczanie sprawia, że możesz się zablokować. Powiesz: "już się nie odezwę". Postulat jest piękny i definicja, którą podałaś, jest piękna, ale dużo jest pięknych haseł. Pytanie, czy jesteśmy w stanie je spełnić i czy mamy narzędzia do ich realizacji w języku. Chcę wyraźnie powiedzieć: one się dopiero tworzą.

W senacie Francji złożono projekt ustawy, która ma za zadanie wykluczać język płci w oficjalnych komunikatach. Propozycja zawiera pomysł, by pojawiły się rzeczowniki z kropkami w środku wyrazu, które neutralizowałyby płciowo dane słowo. W ten sposób wyglądałby zapis senatorów: „sénateur.rice.s”, czy drogich czytelników: „cher.e.s lecteur.rice.s”. Jej przeciwnicy podkreślają, że dając prawa mniejszościom, bo zazwyczaj one walczą o inkluzywność, zaczynamy dyskryminować osoby z ograniczonymi zasobami językowymi, czy w spektrum autyzmu, z dysleksją, z zaburzeniami neurologicznymi.

To blokuje czytelność komunikatu. Na swoich zajęciach na uczelni starałam się pilnować, żeby osoby niebinarne, a jest ich dużo, nie czuły się wykluczone. Mówiąc o relacjach między ludźmi używam zwrotów: "kobieta", "mężczyzna", "związki homoseksualne" i "związki osób niebinarnych". Ale mi to rozbija ideę. Bo jak chcę opowiedzieć, że w związku jest dwoje ludzi i jedno z nich używa konstrukcji "mi", to jak ci wymienię wszystkie pozostałe możliwości konstrukcji, zgubisz się przy drugim. Zbieram materiał do książki o osobach z chorobą alkoholową. Rozmawiałam w takim panem, który mi powiedział: "Jak piłem, to wyglądałem jak Rumun". To jest nieinkluzywne, ale czy ja mam go poprawić? Kiedy opowiada mi tym, że przestał o siebie dbać, ma swój stereotyp, przez pryzmat peerelowskich stereotypów. Nie puszczę tego do druku, żeby go nie utrwalać, ale mu nie zwrócę uwagi, bo go zablokuję. A jeśli chodzi o język urzędowy, to w orędziu po wyborach prezydent Duda nie powiedział: "rodaczki" czy "szanowne panie, szanowni panowie", tylko używał rodzaju męskiego. Przez wiele osób było to odebrane negatywnie. Pojawiały się komentarze, że mówił tylko do swojego elektoratu. Każdy wybór ma swoje konsekwencje.

Emmanuel Macron uważa, że Francuzi w rodzaju męskim są określeniem całego narodu, przybierają rodzaj neutralny. Trudno jest mówić, że coś odkryli Szkoci i Szkotki.

... i osoby pochodzące ze Szkocji.

Albo osoby szkockie.

Postulat demokracji też jest cudowny, tylko w praktyce pokazuje, że nie jest łatwo wykonalny. W tym przypadku rodzi się świadomość językowa i dużo więcej się w niej dzieje, niż widać jej efektów. Z jednej strony jestem za feminatywami i podobają mi się, ale jednocześnie od 1 października jestem kierownikiem grantu unijnego. Kiedy mówię "kierowniczka", widzę żula pod sklepem, który mówi do mnie: "kierowniczko, da kierowniczka na piwo".

Kierowniczka i kierownica są już zarezerwowane dla innych osób i przedmiotów.

Nie. Nie możesz sobie zarezerwować słowa. Mówi się o neosemantyzacji języka, czyli zmianie znaczenia słów. Może przyjść moment, w którym "kierowniczka" będzie neutralna, ale na razie uruchamia mi skojarzenie z panem palącym sporta. Mam zgodę na to, żeby mieć konteksty, w których dane słowa występują. Kiedy mówię do studentów, staram się pilnować form niebinarnych, bo być może jest to jedyny kontekst, w którym osoby niebinarne czują się dostrzeżone. Ale jeśli piszę powieść o PRL-u, w którym nikt o niebinarności nie słyszał, nie będzie jej w niej, bo wprowadzę do fabuły nieprawdę historyczną. Czytam Hemingwaya, u którego jest bardzo dużo rasizmu. Lepiej komuś wytłumaczyć, że tak wtedy widziano człowieka, niż to poprawić, bo wtedy straci literatura. Mam wrażenie, że ludzie patrzą na język jako coś, co można uformować od zewnątrz, a ja lubię na niego patrzeć jak na organizm żywy, który się naturalnie formuje. Równie mocno zależy mi na racji, jak relacji. Jeśli ktoś opowiada mi o dramacie swojego życia, to mam w nosie w tym momencie inkluzywność. Ale kiedy publicznie mówię o chorobie alkoholowej, to nie podam przykładu z Rumunem. Chciałabym, żebyśmy widzieli w języku przyjaciela, a nie wroga. Jeśli uznamy, że mówimy tylko poprawną polszczyzną i równocześnie używamy tylko języka inkluzywnego, trzy czwarte naszego spotkania sprowadzałoby się do tego, żebyśmy i ty i ja nie powiedziały czegoś niestosownego.

Czytaj więcej

Adwokatka - to nie brzmi śmiesznie

A w piśmie zajęłoby bardzo dużo miejsca. Zamiast skracać, bardzo rozszerzamy znaczenia - z jednego nawet do trzech, czterech słów.

Myślimy detalem. Tak działa mózg. Na przykład gdybym miała cię komuś opisać, powiedziałabym "ta pani, blondynka z pięknie zrobionymi kreskami na powiekach". Wybieram kreski, bo mi się z tobą kojarzą. To nie jest ani dobre, ani złe. Sprawia, że ktoś nieznający cię z imienia i nazwiska łatwo cię zidentyfikuje. Ale gdybyś miała duży pieprzyk - dla ciebie mógłby być źródłem kompleksów i poczułabyś się urażona, a ja mogłabym użyć go jako detalu do rozpoznawania. Zawsze będziemy myśleć stereotypowo. Działa to tak, że wybieram sobie jakąś cechę i przyporządkowuję do pewnej grupy, a to mi daje poczucie bezpieczeństwa. Uważność na to, żeby ta cecha nie była negatywna, jest uczciwsza niż sztuczne narzucanie języka.

Nie mam nic do „kierownika”. Uważam, że nazwy stanowisk powinno się zapisywać w rodzaju męskim, w tym przypadku również dla mnie neutralnym.

Puryści ci powiedzą, i oni też mają rację, że jeśli ty zaczniesz używać formy "dyrektorka" czy "doktorka", to będziesz promować ten język i to on w pewnym momencie stanie się neutralny. Są ludzie, którzy uważają, że naszym obowiązkiem, jako osób zajmujących się językiem, jest promowanie feminatywów. Mam złe skojarzenia z tym żulem spod sklepu, ale gdybyś ty pięć czy dziesięć razy usłyszała, że jestem kierowniczką, to może by ci się to przesunęło znaczeniowo.

Nie wiem, czy to dobrze, że używamy słowa "żul"…

Właśnie o tym pomyślałam. Gdybym ci powiedziała "osoba w kryzysie bezdomności", rozmyje nam się obraz. Słowa budują konkretny obraz. Kiedy ja słyszę słowo "żul", lubię je. Zawsze mówi "kierowniczko", życzy mi dobrego dnia, jest w nim sympatia. Domyślam się, że mogą być osoby, które mi zarzucą: wykluczasz. Jeśli opowiadam ci o tym panu, to buduję ci jego obraz. Jeżeli ty też spotkałaś takiego mężczyznę i pamiętasz, że nieładnie pachniał- z jednej strony obie mamy to samo doświadczenie, ale kiedy je wyprofilujemy w języku, jest niepoprawne, bo to też jest człowiek. Z kolei jeśli powiem "człowiek w kryzysie bezdomności", a nie "żul", to nie złapiemy tej ironii, sensu, o który mi chodzi.

Przekażemy sobie inną wizję na poziomie nadawca - odbiorca.

Skoro słowa budują obraz, negocjujemy ich znaczenia. Im dłużej się znamy, a my wiele lat i też mamy podobne kręgi lekturowe, tym bardziej pewne słowa od razu nam budują kontekst. Kiedy mamy obejrzane te same filmy, na przykład "Rejs", kiedy ci powiem: "Panie Kazimierzu, klucz nad Wisłą", od razu obie wiemy, o co chodzi. Postulat inkluzywności chce nam zabrać te smaczki, a równocześnie ma w sobie dużo racji, bo te smaczki obrażają ludzi.

Czy nie powinien zatem zostać w przestrzeni publicznej, a w prywatnej jednak posługiwać się nim tak, jak chcemy?

Powiedziałabym inaczej: iluzją jest, że możemy decydować, jak mówić prywatnie. Jestem za tym, żeby w przestrzeni publicznej był postulat inkluzywności i to do obłędu. I wobec pana posła, i pani posłanki. Natomiast w przestrzeni prywatnej nie jesteśmy w stanie kontrolować języka. Kiedy spotkamy się prywatnie, możemy śmiać się z żula. Nie dlatego, że jesteśmy hipokrytkami, tylko mamy świadomość, jak działa odpowiedzialność języka. Im dłużej się znamy, tym mamy węższe konteksty, a w przestrzeni publicznej nie jesteśmy wstanie ich przewidzieć. Jeśli nie możemy tego zrobić, musimy użyć możliwie jak najbardziej neutralnej formy. Prywatność daje nam dwa poziomy języka: język i metajęzyk, czyli język o języku. Jeśli poczujesz się urażona, dasz mi znać. W przestrzeni prywatnej mogę zaryzykować, bo ty masz narzędzia, którymi się obronisz w momencie, kiedy naruszę twoje granice.

Kiedy zaczyna nam brakować języka, zapożyczamy sobie słowa z innych. Dzięki mediom społecznościowym mamy pakiet kolejnych anglicyzmów.

Po prostu polszczyzna pewnych rzeczy nie przewiduje. Bardzo wyraźnie to zobaczyłam, kiedy w ubiegłym roku przyszła do mnie studentka i powiedziała, że się musi selfcare'ować. Zapytałam, czy nie może tego powiedzieć po polsku. Odpowiedziała, że nie, bo jeśli powie "troszczyć się o siebie", to poczuje się egoistką, a jak określi to anglicyzmem z polską końcówką, poczuje, że to jest OK, bo każdy potrzebuje selfcare. Mieszkając we Francji, widzisz pewnie też wiele takich wyrażeń, jak l'esprit de l'escalier (dosłownie pomysł na schodach, uczucie, którego doznajemy, kiedy zbyt późno przyjdzie nam do głowy cięta riposta na czyjąś wypowiedź, która wyjątkowo nas dotknęła – red.), które ty nazwałaś (po)ciętą ripostą. We francuskim to już jest oswojone, a ty stworzyłaś z koleżankami neologizm, dzięki któremu wiemy, o co chodzi. Mam przyjaciela, który uprawia wobec mnie notorycznie coś, co sobie nazywam knowledge shaming. Polega na tym, że rozmawiając ze mną, on daje mi poczucie, że ja powinnam coś wiedzieć. Na przykład, jak wygląda turbina w samochodzie, jakie uzbrojenie ma armia turecka... Nie umiałam tego nazwać po polsku. Zawstydzanie przez wiedzę? W mediach społecznościowych Cezarego Łazarewicza znalazłam określenie "upodlić erudycją". Oczywiście od razu oznajmiłam mojemu znajomemu, że mnie upodla erudycją i zaczęliśmy się z tego śmiać. Teraz albo nam to wejdzie do systemu, albo gdy następnym razem zapyta mnie, jak wyglądają klocki hamulcowe, to mu powiem, żeby przestał wobec mnie uprawiać knowledge shaming. Język jest mi potrzebny, żeby zasygnalizować potrzeby. W domu mamy neologizm "kocykowanie". Siadamy sobie z bliskimi osobami pod kocykiem na kanapie i to ma być czas, w którym każde z nas ma się czuć bezpiecznie, słuchać tylko wspierających komunikatów. Potrzebowaliśmy słowa, żeby oświadczyć: "chcę wejść pod kocyk i nie mam ochoty dyskutować o niczym trudnym". Kiedy potrzebuję porozmawiać merytorycznie, mówię: "Pogadaj ze mną o rynku wydawniczym", a kiedy chcę sobie ponarzekać, to powiem: "Potrzebuję ojojania". Kiedy chcę pomarudzić, nie chcę, żebyś mi dawała rady, tylko powiedziała, że wiesz jak mi jest ciężko.

W Polsce pojawiła się pierwsza książka w całości napisana z iksjatywami. Marta Niedźwiedzka wydała książkę "O zmierzchu", w której każdy może czytać końcówki fleksyjne wskazujące na przynależność do wybranej płci. Są tam słowa: "ważnx, przetrwaxśmy, przystosowanyx". Pierwszą reakcją czytelników było zgłoszenie do wydawnictwa iksów jako literówek. Podmieniając końcówki iksami czy symbolem zastępczym _, ułatwiamy czy utrudniamy sobie życie?

Utrudniamy, bo język jest tak skonstruowany, że buduje obraz jak scenę w teatrze. Kiedy masz trzy końcówki, to widzisz trzy płcie. A kiedy masz x, widzisz nieokreśloność. Taki tekst jest dużo trudniejszy w odbiorze. Znana w internecie Ane Ratownica używa _. Muszę jej wpisy czytać dwa albo trzy razy, bo mój mózg dopiero wtedy coś sobie pod ten znak podkłada. Rozumiem postulat osób, które nie chcą być ani w jednej, ani w drugiej płci, ale moja percepcja i tak potrzebuje kogoś zobaczyć. Im więcej w tej percepcji będę miała osób transpłciowych czy niebinarnych, tym będzie mi łatwiej. Ale na razie niech dadzą nam czas. To potrwa od trzech do pięciu lat, w zależności od tego ile takich osób będzie w przestrzeni publicznej. Umysł jej ucieleśniony. Muszę sobie pod słowo podstawić konkret. Im więcej mam podkategorii do podstawienia, tym mi jest łatwiej. Jeśli mam do wyboru: "inwalida", "kaleka", "osoba niepełnosprawna", "osoba z niepełnosprawnością" - widzę cztery różne obrazy. Uważam, że najuczciwsza jest "osoba z niepełnosprawnością", ale też dlatego, że ta osoba prosi, by ją tak nazywać.

Kiedy jest nam niezręcznie, warto o to zapytać.

Mam niebinarnego studenta, który na początku roku akademickiego prosił mnie, żeby używać wobec niego konstrukcji niebinarnych. Po pewnym czasie powiedziałam mu, że ich po prostu nie mam, wymiękam, neutratywy mi nie wychodzą. W takim razie poprosił o rodzaj męski. Warto więc pytać jak ktoś sobie życzy, albo przysłuchujmy się, jak o sobie mówi. Kiedy badam języki inkluzywne, wychodzi w nich wiele nieokreśloności. Szczególnie, jeśli chodzi o tożsamość płciową. Często te osoby same siebie szukają. A my chcielibyśmy, żeby wszystko było raz na zawsze ustalone. Tak to nie działa.

Na czym najbardziej zależy firmom, które zamawiają u ciebie szkolenia z inkluzywności?

Ostatnio miałam wystąpienie na konferencji medycznej o tym, jak rozmawiać z pacjentem niebinarnym. Dla korporacji robię bardzo dużo szkoleń z budowania wspólnoty. Pracują w nich osoby z różnych stron świata i ważne jest, na co zwracać uwagę kiedy spotykają się przy ekspresie do kawy. Dużo mówię o tym, że wiara jest elementem prywatności i nie można zakładać po czyjeś narodowości, jakiego jest wyznania. Stawiam nacisk na pięć obszarów prywatności: fizjologię (nawet pozytywne komentowanie naszego ciała nie dla wszystkich jest pozytywne), seksualności (szczególnie jeśli ktoś ma nieprototypową), życia prywatnego (dopóki nie powiem głośno, że jestem w związku albo mam dziecko, nie wolno do mnie mówić "ty jako matka", mogę sobie nie życzyć), problemy społeczne i poglądy polityczne. Im jest większy dystans, tym bardziej neutralne konstrukcje językowe. Im bardziej się znamy, tym mamy więcej wspólnych kontekstów i ja wiem, czy mogę skomentować czyjąś wiarę czy życie prywatne. Inkluzywność polega na tym, że im mniej cię znam, tym bardziej muszę uważać, czy cię nie dotknę słowem.

Ale tym samym budujesz granicę naszego poznania, jeśli nie zadasz mi pytań, do których ja ci nie otworzę drogi.

Wracając do metafory z teatrem – kiedy wpuścisz mi temat na scenę, dopiero zaczynam o to pytać. Gadanie zaczyna się od słuchania i sprawdzenia, gdzie mnie wypuszczasz. Kiedy stoimy pod ekspresem do kawy, najbezpieczniejszymi tematami są pogoda czy anegdoty o moich psach. Ale kiedy mówię, że jednego odchudzam i słyszę: "powiedz mu, że też próbuję zrzucić", to znaczy, że koleżanka wpuszcza mnie do swojej cielesności i wtedy mogę skomentować jej wagę. Powinniśmy przede wszystkim unikać w inkluzywności złotych rad. Wtedy zrobi się lekko.

Dr Małgorzata Majewska

Językoznawczyni, specjalistka od komunikacji werbalnej i niewerbalnej. Zafascynowana pograniczem języka i psychologii, z pasją bada jego znaczenie i rolę w relacjach międzyludzkich. Uczy, zarówno na uczelni, jak i poza nią, jak używać języka, by lepiej zrozumieć innych ludzi i porozumieć się z nimi, tak na płaszczyźnie zawodowej, jak prywatnej. Autorka książki „Mówię, więc jestem. Jak wyrazić swoje potrzeby i uczucia, chronić własne granice oraz skutecznie komunikować się z innymi” (wydawnictwo Rebis, 2023).

"Język ma tę magiczną właściwość, że nazywając oswaja" - piszesz w książce "Mówię, więc jestem". Co ma oswajać język inkluzywny?

Małgorzata Majewska: Ma dać komuś prawo do istnienia, albo prawo do niepodświetlania jego negatywnych cech. W inkluzywności moim zdaniem ważniejsza jest sama jej idea i to, że w ogóle o tym rozmawiamy, niż gotowe rozwiązania. Kiedy jeszcze nie było tej idei, przylepiano do kogoś jedno słowo i ono już tak zostawało. Teraz sama debata o inkluzywności pokazuje, że mogą to być różne słowa. Naturalnie i ty i ja przylepiamy do siebie etykietki. Mam nadzieję, że ty widzisz mnie równie pozytywnie, jak ja ciebie, ale mówiąc poważnie, język działa według detalu, metonimii (zastąpienie nazwy jakiegoś przedmiotu lub zjawiska nazwą innego, pozostającego z nim w uchwytnej zależności – red.), które przed inkluzywnością były gotowcami zapisanymi na stałe w głowie, a teraz powinny zacząć się zmieniać. Najciekawszym językowo zjawiskiem jest dla mnie obecnie niebinarność, bo w stosunku do niej nie ma wykładników językowych. W przypadku rasizmu, antysemityzmu, homofobii możesz łatwo znaleźć formę nierasistowską, nieantysemicką i niehomofobiczną, natomiast w przypadku niebinarności gramatyka nie ma żadnej propozycji. Ma rodzaj neutralny, ale on jest zarezerwowany dla rzeczy. Wiele osób niebinarnych nie lubi neutratywów, bo czują się jakby ktoś mówił o przedmiocie. Jednocześnie dla ludzi, którzy nie słyszeli o pojęciu niebinarności jest to wydziwianie. Nawet nasze spotkanie jest dowodem na to, że jesteśmy w momencie przejścia. Stary język jest mocno ustereotypizowany, z "murzynkiem Bambo", "cyganami", frazeologizmami typu "cyganić", o którym mówimy, że już go używać nie wolno. Nie można mówić "inwalida", mówimy "osoba z niepełnosprawnością". Co nam to daje? Kiedy ktoś mówi: "Ale całe życie mówiłam kaleka, co w tym złego?", to sam moment tego zastanowienia jest otwarciem na myśl, że to słowo być może nacechowuje negatywnie. "Osoba z niepełnosprawnością" na pierwszym miejscu stawia osobę i wskazuje, że nie wszystkie rzeczy fizycznie są dla niej dostępne. Najważniejsze jest to, że walczymy o cudzą podmiotowość. Żeby widzieć w człowieku człowieka, a nie elementy jego tożsamości, które go jakoś definiują. Żebyśmy nie patrzyli na siebie wyłącznie przez pryzmat cech, ale podmiotowości, do której dodawane są cechy.

Pozostało 87% artykułu
1 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Styl życia
"Ciężkość w sercu". Jednopłciowa para o życiu w Polsce - najbardziej homofobicznym kraju Europy
Styl życia
Powrót do domu: kolekcja „The Walking Home” trafia do właścicielki po 3 dekadach
Styl życia
Królowa Kamila rezygnuje z naturalnych futer. Żona Karola III wydała oświadczenie
Styl życia
Kobieta czy robot? Właścicielka chińskiej restauracji podbija serca klientów i internet
Styl życia
Magdalena Kosowska: Interwencja dorosłych nie rozwiązuje problemu przemocy w szkole