Polka na obczyźnie Beata Roussel. Po 40 i diagnozie autyzmu została kulturystką

W latach 90. grała w popularnym serialu „Dom”, po którym wróżono jej karierę aktorską. Wybrała pracę w agencji reklamowej, a później przeniosła się do Francji. Beata Roussel po 40 usłyszała diagnozę autyzmu i zajęła się kulturystyką. Opowiada o swoim życiu.

Publikacja: 18.05.2024 08:20

Beata Roussel: We Francji droga do określenia czy jesteś autystą trwa dwa lata.

Beata Roussel: We Francji droga do określenia czy jesteś autystą trwa dwa lata.

Foto: Archiwum prywatne

Kiedy umawiałyśmy się na rozmowę, zażartowałaś, że czujesz się, jakbyś przeżyła już kilka żyć. Grałaś w serialu „Dom”, byłaś copywriterką w agencji reklamowej, graficzką, a teraz trenujesz kulturystykę – opowiedz, proszę, o swoich doświadczeniach.

Najprościej moje życie można podzielić na dwa etapy: w Polsce i we Francji, gdzie teraz mieszkam. W Polsce o moich działaniach często decydowały zbiegi okoliczności. Tak było z serialem, ale i ze studiami polonistycznymi, których ostatecznie nie ukończyłam, bo mnie rozczarowały. Uczono nas na nich, jak być nauczycielem języka polskiego, a ja wtedy chciałam pisać książki. Wiele lat później wydałam jednak e-book z opowiadaniami. Pracowałam też w agencjach reklamowych jako copywriter. Zatrudniono mnie w uznanej warszawskiej agencji Publicis w latach dwutysięcznych. Moim największym sukcesem, a przynajmniej sukcesem osobistym, było stworzenie hasła dla znanej marki chipsów. Ten slogan stał się później kultowy i do dzisiaj krąży w mediach. Ale… Była to pierwsza agencja, do której trafiłam i jako, że działałam w niej jako junior, nagrodę dostał przełożony i to on ją odebrał w formie statuetki, na jednej z marketingowych imprez roku. Czytałam o tym, będąc już tutaj, we Francji.

Jako nastolatka grałaś w serialu "Dom", po którym wróżono ci wielką karierę.

Nigdy nie pchałam się na ekrany, nie interesowałam się kółkami teatralnymi. W liceum miałam chłopaka, którego rodzina była związana ze światem filmu i często u nich odbywały się imprezy w artystycznym gronie. Któregoś dnia, po szkole, trafiłam na jedną z nich. Obecny na niej Zbigniew Buczkowski zapytał: "A ty, Beatka, nie chciałabyś zagrać w serialu?". Zaproponował, żebym odegrała scenkę, że jestem jego córką i cieszę się z tego, że tata wrócił do domu. Spodobało się i zaproszono mnie na zdjęcia próbne. Miałam tydzień na nauczenie się tekstu. To była rola Beaty, ja mam tak na imię, więc byłam przekonana, że ta rola była stworzona specjalnie dla mnie. Poszłam do studia, zagrałam, pomyliłam się kilka razy, wyszłam stamtąd i o wszystkim zapomniałam. Wielkim zaskoczeniem było, że już następnego dnia zadzwoniono do mnie na telefon domowy z informacją, że wygrałam casting. Cała machina zaczęła się kręcić. Dzisiaj aktorzy mają swoje konta w mediach społecznościowych i tam się rozwija ich popularność, a ja w tamtym czasie pojawiałam się w gazetach i dzięki temu zdobywałam nowe kontakty. Może gdybym miała jakiegoś agenta, byłoby mi łatwiej i inaczej by się moje życie potoczyło... Na pewno granie w serialu było ciekawą przygodą. Spędziłam na planie pięć lat z przerwami, serial towarzyszył mi w dorastaniu. Grałam w nim określoną rolę, ale przemycałam dużo siebie. Byłam sobą z nutką aktorstwa. Kiedy serial się skończył, miałam 20 lat i wchodziłam w dorosłość.

Nie myślałaś o szkole teatralnej?

Myślałam, ale egzaminy obejmowały ćwiczenia fizyczne. Ja w tamtym czasie byłam w tym bardzo kiepska. W szkole ciągle opuszczałam W-F. To, co dzisiaj reprezentuję w świecie kulturystycznym, nie odzwierciedla mojego wcześniejszego podejścia do sportu. To szkoła skutecznie mnie do niego zniechęciła, zmuszając uczniów do uprawiania dyscyplin grupowych, współpracy z ludźmi czy rywalizacji drużynowej.

Swojego obecnego męża, Francuza, poznałaś, będąc w Polsce.

Dokładniej: w Internecie. Kiedy rozstałam się z byłym mężem, zastrzegałam się, że z nikim nie chcę się już wiązać. Było mi dobrze samej z córką. Wtedy znajoma zasiała mi w głowie myśl o kontaktach przez Internet. To była w tamtych czasach nowość. Zarzekałam się, że chodzi mi tylko i wyłącznie o pisanie na odległość. Zapisałam się na jedną z takich stron, 1500 km od Polski — na wszelki wypadek, gdyby ktoś zaproponował mi spotkanie w najbliższy weekend (śmiech). I tak wpadłam na profil mojego obecnego męża. Pisaliśmy do siebie kilka dobrych miesięcy, aż w końcu postanowiliśmy się spotkać u mnie w Warszawie, w Boże Narodzenie. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że któreś z nas przeniesie się do innego państwa. Mnie było łatwiej, bo komunikowałam się już po francusku. A mąż do tej pory, czyli po 17 latach, zna jedynie kilka słów po polsku. Głównie dotyczą jedzenia.

Czytaj więcej

Polka na obczyźnie Ola Kuhn o pracy tłumacza i nie tylko: Od początku trzeba ustalać swoje stawki tak, aby się z nich utrzymać

Francja była już w twoim życiu wcześniej.

Miałam rodzinę we Francji, często przyjeżdżałam tu na wakacje. Moją pierwszą podróżą zagraniczną, jeszcze w czasach komuny, był lot do Paryża. Mieszkała tam moja ciocia. Ten kraj był dla mnie symbolem dobrobytu, luksusu, świateł, tego, że wszystko może się tu zdarzyć, że życie jest piękne i nie ma w nim problemów. Pamiętam, jak w latach 80. można było we Francji kupić szynkę w plasterkach. W Polsce nie dość, że zazwyczaj jej nie było, a jak była, to na kartki, trzeba było ją „wystać w kolejce” i jeszcze samemu pokroić. W każdym sklepie stały na półkach lalki Barbie, a w Polsce tylko w Peweksie i to za gruby szmal. Doświadczenie bycia turystką w Paryżu ukształtowało mnie jako człowieka. Moja ciocia była bardzo kolorową postacią, również atypową, i ona na swój sposób przedstawiała mi Francję. Uczyłam się francuskiego. Właściwie co roku zaczynałam od podstaw. Co innego szkolna nauka „poproszę croissanta”, a co innego przekazać swoje poglądy i pokazać kim się jest, mając do dyspozycji obcy język. Trzeba żyć w innym kraju, żeby się go naprawdę nauczyć. Tego nie zastąpią żadne kursy.

Przyjazd do Francji był trudnym doświadczeniem — ciężko się spada z wysokiego progu wyobrażeń. Paryż jest miastem pięknym dla turystów, ale bardzo okrutnym dla mieszkańców. To świetne miejsce dla tych, co mają dużo pieniędzy. Tu się liczy się blichtr i brokat. Jeśli ktoś chce tu przyjechać i myśli, że to, co widzi na zdjęciach, jest prawdą i będzie mieć mieszkanie z widokiem na wieżę Eiffla, mocno się zawiedzie.

Czym ty się zawiodłaś?

Po przyjeździe zamieszkałam na przedmieściach Paryża. W nieciekawej, niezbyt bezpiecznej okolicy. To, że wcześniej pracowałam w znanej polskiej agencji reklamowej, mówiłam w pracy po francusku, byłam profesjonalistką, nijak miało się do tego, co mogłam robić we Francji. Uderzyłam do wszystkich możliwych instytucji, między innymi polskiej ambasady i Instytutu Polskiego w Paryżu, ale nikt nie miał dla mnie pracy. Ludzie, którzy tam pracują, są zatrudnieni od 30 lat i nic się nie zmienia. Okazało się, że muszę się zająć zawodowo czymś innym, nowym. Nie chciałam czuć się jak kula u nogi, lubię móc liczyć na siebie. Wysyłałam zgłoszenia na wakaty sekretarki albo recepcjonistki, a dostałam inną propozycję: zostałam producentką audiowizualną. Długo jednak nie zagrzałam miejsca w tej branży, bo mój niezdiagnozowany jeszcze w tym czasie autyzm położył się długim cieniem na tę i wiele następnych prac.

Przeprowadziłaś się do Paryża z małą córeczką, której później urodziły się dwie siostry. Dla niej również to miasto było okrutne?

Myślę, że tak, ale z zupełnie innych względów. Rozdzielenie z rodziną, jej ojcem, który został w Polsce, na pewno na nią wpłynęło po części destrukcyjnie. Ale kto wie, czy byłabym tą samą matką, gdybym została w Polsce? Może dzisiaj już by mnie po prostu nie było… Kiedy jest rozwód i jest dziecko, są pokonani i ofiary. Choć każdy stara się, żeby dziecko jak najmniej oberwało rykoszetem, nie da się tego uniknąć. Moja córka obecnie studiuje w Lyonie i mam nadzieję, że mimo wielu perypetii, przeszkód i jej atypowego profilu, jednak los będzie dla niej tak łaskawy i ze wszystkich dziwnych okoliczności zawsze wyjdzie na prostą.

Słowo "atypowa" padło już drugi raz. Porozmawiamy o tym, co się dzieje, kiedy dostajesz diagnozę spektrum autyzmu, którą ty usłyszałaś w wieku 40 lat?

We Francji droga do określenia czy jesteś autystą, trwa dwa lata. Wcześniej zastanawiałam się, czy powinnam się na diagnostykę zgłosić, czy nie przesadzam, jak zwykle. Kiedy padła diagnoza, odczułam ulgę. Okazało się, że nie jestem złym człowiekiem i wszystko nabrało sensu. Natomiast to nie jest wyzwolenie. Nazywam to psychologicznym porodem i tak to tłumaczyłam moim córkom, również wszystkim trzem atypowym. Podczas zwykłego porodu ludzie  czekają na dziecko i oddychają z ulgą kiedy po dziewięciu miesiącach pojawia się na świecie, a tak naprawdę dopiero wtedy wszystko się zaczyna. Mimo że odczułam ulgę i dostałam wreszcie przyzwolenie na bycie sobą, zostałam sama ze sobą, swoją diagnozą i tysiącem pytań. Tak naprawdę nie wiedziałam, kim jestem. Czy nie odgrywałam wcześniej setek ról, czy jestem wreszcie wolna i mogę myśleć, mówić i działać jak chcę. Dostałam diagnozę, kiedy miałam już rodzinę - to też oddzielny temat, czy autyści się w niej odnajdują. Ale przede wszystkim staram się siebie samą uczyć, gdzie wytyczać moje granice. Już nie pracuję, żartuję, że jestem na emeryturze autystycznej. Czterdzieści lat bycia w nieswoich rolach sprawiło, że psychicznie czuję się znacznie starzej, niż pokazuje moja metryka.

Beata Roussel

Beata Roussel

Archiwum prywatne

Jak autyzm wpływał na twoją pracę?

Kiedy jest się osobą atypową, trudno wyjść naprzeciw oczekiwaniom klienta, dobrze się sprzedać. Wydawało mi się, że jeśli jako graficzka będę pracować z domu, będzie mi znacznie prościej, ale też było ciężko. Ktoś może powiedzieć, że nie wyglądam na autystę – to jest najśmieszniejsze zdanie, jakie my autyści możemy usłyszeć, bo autyzm nie ma twarzy, płci i typowego zachowania. Interakcje, jakie zachodzą nawet w drodze do pracy, mogą zabierać tyle energii, że nie będziemy mogli w ogóle do niej chodzić. Przed wyprowadzką do Tulonu, gdzie teraz mieszkam, miałam tak silne bóle głowy, że uzależniłam się od środków przeciwbólowych z kodeiną. Notoryczny kontakt z klientami w pracy i multikoncentracja w każdej minucie powodowała dysfunkcję moich zmysłów. Zapach, dźwięk, światło – wszystko mnie drażniło i powodowało stany dysocjacyjne, lękowe i liczne autystyczne meltdowny (niekontrolowane wybuchy negatywnych emocji – red.). Nie wiedziałam, dlaczego. Teraz już wiem.

Później wciągnęłaś się w kulturystykę.

To historia i śmieszna, i emocjonalna. Związana również z autyzmem. Kulturystyka pojawiła się dlatego, że potrzebowałam nowego hobby. W 2018 roku zamknęłam moją firmę graficzną i był to dla mnie bardzo ciemny, zły czas. Zbiegł się z diagnozą i postawił wielki znak zapytania nad moim dalszym życiem, nad sobą samą. Wtedy pomyślałam o sporcie. Postanowiłam skupić się na ciele, trochę je naprawić. Mój obecny mąż w latach 90. był kulturystą i brał udział w zawodach. Miał o kulturystyce pojęcie i pokierował mną. To był czerwiec, a on poradził, żebym poszła na siłownię od września. Okazało się, że już w te dwa miesiące moje ciało zaczęło się spektakularnie zmieniać. Opracowałam intuicyjną dietę, ćwiczyłam w domu, zaczęłam tracić kilogramy i zyskiwać mięśnie. Zapisując się na siłownię, nie wiedziałam, co mnie tam czeka. Miałam o niej złe wyobrażenie. Jako osoba po polonistyce chciałam być intelektualistką, a nie sportsmenką – czytać Prousta, a nie ćwiczyć z "karkami". A wyszło na to, że wszystkie moje autystyczne cechy zlepiają się tam w całość i dają mi niezwykłe możliwości. Kiedy inni odczuwają ból, dyskomfort, ja wręcz przeciwnie. Nie odczuwam zmęczenia, mnie należy powiedzieć, że jestem zmęczona. Nie bywam głodna, jem, bo wiem, że trzeba. Odczuwam ból, kiedy ktoś dotknie mnie w ramię i powie "cześć", a nie kiedy podnoszę ciężary. Tam, gdzie inni mają słabości, ja mam moce. Jednak żeby nie było tak łatwo, tam gdzie są moje mocne strony, znajdą się również słabe. Mam kłopot, żeby przed treningiem zawiązać sobie sznurówki w butach, ale jak już mi się uda, pcham suwnicę, na której leży 240 kilogramów. Mówiąc o tym, czuję się poniekąd odpowiedzialna, żeby powiedzieć innym autystom, że mogą, dadzą radę i nie powinni sami sobie stawiać granic w tych miejscach, w których uważają, że tego się od nich oczekuje.

Czytaj więcej

Polka na obczyźnie: Ewa Gajos o codzienności, rynku pracy i nierównej walce z pająkami w Australii

Potem wychodzisz na zawodach na scenę i poddajesz się ocenie jurorów. Jakie to uczucie?

Startuję w zawodach jako osoba pełnosprawna, bez taryfy ulgowej. Poddanie się ocenie nie robi na mnie żadnego wrażenia. Najtrudniejsze jest spotykanie znajomych za kulisami i to, że będę musiała w stosunku do nich być wesoła i przyjacielska. Albo będę się martwić, że będzie mi zimno, a ja tego nie lubię. Stres mija, kiedy wychodzę na scenę. Mam kolejną rolę do odegrania i jest mi w niej dobrze. To, że jestem oceniana jest dla mnie normalne, bo sama siebie też oceniam. Zawodnicy w większości nie znoszą negatywnych not, a jurorzy, żeby móc nam je wystawić przede wszystkim szukają tego, co można jeszcze poprawić. Wygrywa ten, który ma najmniej negatywnych punktów.

Jakie masz osiągnięcia w kulturystyce?

Wygrałam w Strasburgu regionalne zawody w kategorii masters. Do tej pory zawsze plasowałam się w top 5 zawodniczek.

Jakie są twoje cele?

Chciałabym wystartować w regionalnych zawodach we Francji, zobaczyć co powiedzą sędziowie i wtedy zadecydować o kolejnych krokach na sezon jesienno-zimowy. Myślę, że będą to zawody NPC Masters, w których wystartuję tym razem z moimi rówieśniczkami w kategorii 45+. Powalczymy razem o kartę pro. Mam już dalekosiężne plany sportowe na przyszłość. Jeśli kulturystykę uprawia się z pasją, może być długofalowym hobby. Wiem już, jak chcę rozwijać moje ciało w przyszłości. Zapytałaś wcześniej, czy wyniki mnie interesują... Tak, ja chcę wygrywać. Ale jeśli nie stanę na podium, nie jest to dla mnie koniec świata.

Kiedy umawiałyśmy się na rozmowę, zażartowałaś, że czujesz się, jakbyś przeżyła już kilka żyć. Grałaś w serialu „Dom”, byłaś copywriterką w agencji reklamowej, graficzką, a teraz trenujesz kulturystykę – opowiedz, proszę, o swoich doświadczeniach.

Najprościej moje życie można podzielić na dwa etapy: w Polsce i we Francji, gdzie teraz mieszkam. W Polsce o moich działaniach często decydowały zbiegi okoliczności. Tak było z serialem, ale i ze studiami polonistycznymi, których ostatecznie nie ukończyłam, bo mnie rozczarowały. Uczono nas na nich, jak być nauczycielem języka polskiego, a ja wtedy chciałam pisać książki. Wiele lat później wydałam jednak e-book z opowiadaniami. Pracowałam też w agencjach reklamowych jako copywriter. Zatrudniono mnie w uznanej warszawskiej agencji Publicis w latach dwutysięcznych. Moim największym sukcesem, a przynajmniej sukcesem osobistym, było stworzenie hasła dla znanej marki chipsów. Ten slogan stał się później kultowy i do dzisiaj krąży w mediach. Ale… Była to pierwsza agencja, do której trafiłam i jako, że działałam w niej jako junior, nagrodę dostał przełożony i to on ją odebrał w formie statuetki, na jednej z marketingowych imprez roku. Czytałam o tym, będąc już tutaj, we Francji.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wywiad
Dorota Chmielewska: Czesi nie rozumieją polskiej religijności, trochę się z niej naśmiewają
Wywiad
Aktorka Zofia Jastrzębska o pracy i życiu osobistym: Autentyczność jest wolnością
Wywiad
Luna: Nie czuję, że na Eurowizji poniosłam porażkę
Wywiad
Małgorzata Foremniak: Nie warto poświęcić siebie dla drugiego człowieka
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Wywiad
Pisarka Małgorzata Oliwia Sobczak stworzyła "Kolory zła: Czerwień". Mówi, że to terapia