Prof. Anna Raciborska, onkolog dziecięca: Mówienie prawdy nie zawsze ma sens

W onkologii dziecięcej walczymy o życie i zdrowie, ale też o nadzieję dla dzieci i ich rodziców. To uczy innego spojrzenia na życie – mówi prof. Anna Raciborska, szefowa Kliniki Onkologii i Chirurgii Onkologicznej w Instytucie Matki i Dziecka w Warszawie.

Publikacja: 11.12.2024 10:39

Prof. dr hab. n. med. Anna Raciborska: Uważam, że przyszłość onkologii leży w terapii celowanej i im

Prof. dr hab. n. med. Anna Raciborska: Uważam, że przyszłość onkologii leży w terapii celowanej i immunoterapii. Wierzę, że z czasem choroby nowotworowe staną się schorzeniami przewlekłymi – takimi, które można kontrolować tabletkami, podobnie jak teraz leczy się nadciśnienie i pacjenci żyją przez dekady.

Foto: Archiwum prywatne

Kiedy poczuła pani, że ma w sobie dar do leczenia dzieci?

Ale ja nie wiem, czy ten dar posiadam. O tym decydują pacjenci. Jedyne, co mogę o sobie powiedzieć, to że zawsze chciałam być lekarzem. Różne były koleje mojego życia, ale to postanowienie trwało we mnie od zawsze. Doskonale pamiętam moment, w którym podjęłam decyzję, że chcę zostać onkolożką dziecięcą. Byłam młodą dziewczyną, jeszcze przed ukończeniem studiów. Równolegle studiowałam medycynę i rehabilitację, a pracę magisterską z rehabilitacji pisałam już na temat onkologii dziecięcej. Stałam wtedy przed blokiem, w którym mieszkałam, i nagle dotarła do mnie myśl: „To jest właśnie to, co chcę w życiu robić”. Paradoksalnie, nikt w mojej rodzinie nigdy nie chorował na nowotwór. Ale ja chciałam zajmować się tymi, którzy najbardziej potrzebują wsparcia. To dla mnie niezwykle ważne. Zatem - czy to jest dar? Wiem, że był to dobry wybór.

Poszła pani za głosem serca.

Myślę, że tak. To było silne przekonanie, że właśnie tym powinnam się zajmować. Słowo „dar” ma jednak wiele wymiarów. Aby mówić, że ktoś ma dar bycia lekarzem, trzeba być przede wszystkim empatycznym wobec pacjentów. Empatia to cecha, którą albo się ma, albo nie – i nie jestem pewna, czy można się jej nauczyć. Wydaje mi się też, że pewne aspekty tego daru przychodzą z czasem i doświadczeniem. Ucząc się od mistrzów, chłonąc wiedzę i rozwijając się, w pewnym momencie zaczynamy tę wiedzę nie tylko przekazywać pacjentom, ale także uczyć innych. I ten wymiar tego daru, myślę, można rozwijać. Czasem mówi się, że ktoś jest stworzony do danego zawodu, prawda?

Albo że czuje powołanie. Pani czuje, że miała powołanie?

Jestem przekonana, że dobrze wybrałam. Największą satysfakcję daje mi moment, gdy pacjenci po latach dzwonią, składają życzenia – choć przecież nie muszą. To dla mnie ogromna radość i podziękowanie za to, co mogli ode mnie otrzymać. Onkologia dziecięca to bardzo trudna dziedzina. Takie chwile rekompensują wszystko.

O nowotworach dziecięcych wciąż wiemy zbyt mało. To dlatego zainicjowała pani kampanię „(P)okaż serce”? No i jak udało się zaangażować Roberta Lewandowskiego i jego żonę Annę, którzy zostali twarzami tej kampanii?

Chcę podkreślić, że nie jestem jedyną autorką tej kampanii – pracuje przy niej wiele osób. (P)okaż serce to odzwierciedlenie wartości, które są dla mnie ważne w klinice, w której pracuję. Kampania pokazuje nasze podejście do pracy: chcemy, aby każdy pacjent wychodzący z kliniki, czuł, że jest pod dobrą opieką, wiedział, że daliśmy mu serce na dłoni. Zaangażowanie Roberta Lewandowskiego i jego żony było efektem dość niezwykłego splotu okoliczności. Mieliśmy pacjenta z bardzo agresywnym nowotworem, którego marzeniem było porozmawiać z Robertem online. Niestety, nie udało nam się tego zorganizować; chłopiec odszedł. Jednak nawiązaliśmy nić porozumienia z Robertem i jego żoną, którzy zdecydowali się zaangażować w kampanię. Można powiedzieć, że marzenie tego chłopca, choć nie spełniło się wprost, przyczyniło się do szerzenia dobra. Kampania zwiększyła świadomość społeczną, pokazując, że wczesne wykrycie nowotworów dziecięcych daje ogromne szanse na wyleczenie – prawie 80 procent przypadków kończy się sukcesem. A jedno życie, które odeszło, mogło przynieść radość i nadzieję wielu innym. To niesamowite.

Można powiedzieć, że kampania z Robertem i Anną Lewandowskimi uratowała komuś życie?

Nie da się tego ująć w taki zero-jedynkowy sposób, ale myślę, że tak. Jeśli kampania zwraca uwagę na wczesne objawy nowotworów i skłania do wcześniejszego wykrycia choroby, to na pewno zwiększa szanse na uratowanie życia. Wyobraźmy sobie rodzica, który dzięki zaangażowaniu Roberta Lewandowskiego zauważa objawy u swojego dziecka, albo nastolatka – dla którego Robert jest idolem – który myśli: „Może to mnie dotyczy?” i kieruje się na diagnostykę. W przypadku nowotworów narządów ruchu, a najczęściej dotyczą one młodzieży w wieku 15-19 lat, takie działania mogą mieć kolosalne znaczenie. Kampania dotarła do milionów ludzi – mówimy o prawie 70 milionach odsłon! Jeśli dzięki temu ktoś zwrócił uwagę na swoje zdrowie, pomyślał „Może warto to sprawdzić?”, i udał się na odpowiednie badania, to już jest ogromny sukces. W przypadku dobrze zdiagnozowanego mięsaka aż 9 na 10 dzieci wraca do zdrowia po leczeniu. To pokazuje, jak ważna jest wczesna diagnoza i jak wiele dobrego przyniosła ta kampania.

Co każdy rodzic powinien wiedzieć o wczesnych objawach nowotworów u dzieci?

To trudne pytanie, bo nie ma jednego charakterystycznego objawu, który wskazywałby na nowotwór. Jeśli skupimy się na mięsakach narządu ruchu, to podstawowym objawem jest ból, który nie ustępuje mimo leczenia. Często taki ból jest bagatelizowany u dzieci uprawiających sport, bo wszystko zrzuca się na sportowe kontuzje. Tymczasem te dzieci mogą mieć wyższy próg bólu i ignorować dolegliwości. Jeśli ból utrzymuje się, nasila w nocy lub pojawiają się urazy bez większego wypadku – na przykład złamanie kości udowej podczas zwykłego kopnięcia piłki – należy koniecznie wykonać badania obrazowe, takie jak RTG czy USG, zamiast od razu kierować dziecko na rehabilitację. Niestety, w naszej klinice mniej więcej raz na sześć tygodni pojawia się dziecko, które było wcześniej zbyt długo obserwowane lub leczone fizjoterapeutycznie bez przeprowadzenia odpowiednich badań. To coś, na co trzeba zwrócić szczególną uwagę.

Co jest najtrudniejsze w momencie, kiedy musi pani powiedzieć rodzicom, że ich dziecko ma raka?

Kiedy zaczynałam pracę w klinice, równolegle działałam jako wolontariuszka w Warszawskim Hospicjum dla Dzieci, które założył profesor Tomasz Dangel. Profesor bardzo dużo mnie nauczył o komunikacji z pacjentem w trudnych sytuacjach. Chciałam zobaczyć, jak wygląda koniec drogi w onkologii, a nie tylko jej początek. Te doświadczenia i szkolenia, w których uczestniczyłam, pomogły mi lepiej zrozumieć, jak rozmawiać z rodzicami. Do każdej rozmowy z rodzicami przygotowuję się indywidualnie, bo każda jest trudna – choć z innych powodów. Przed spotkaniem zastanawiam się, jak powiedzieć o diagnozie w sposób, który nie odbierze im nadziei i nie spowoduje, że stracą zaufanie do nas jako lekarzy. Trzeba pamiętać, że każdy człowiek jest inny. A ja często na początku bardzo mało wiem o tych rodzinach. To sprawia, że takie rozmowy są jeszcze trudniejsze.

Czy zawsze mówi pani rodzicom pełną prawdę o rokowaniach?

Czytaj więcej

Dlaczego tylu młodych ludzi chce odebrać sobie życie? Specjalistka mówi o alarmujących danych

To zależy od sytuacji. Niedawno miałam trudny przypadek, kiedy rokowania były bardzo złe i z każdym badaniem się pogarszały. Wiedziałam, że nie mogę powiedzieć rodzicom, że wszystko będzie dobrze, bo to po prostu nie była prawda. Jednak ich reakcja pokazała mi coś, czego wcześniej nie brałam pod uwagę. Powiedzieli mi, że kiedy usłyszeli o niskich szansach, pomyśleli, że ja sama nie wierzę w możliwość wygranej i nie będę walczyć o ich dziecko. Dla mnie to było bolesne, bo niezależnie od rokowań zawsze walczę o każdego pacjenta. Ta sytuacja nauczyła mnie, że muszę bardzo uważać na sposób, w jaki przekazuję informacje.

Prawda zawsze jest najważniejsza?

Nie jestem przekonana, że mówienie prawdy zawsze ma sens. Prawda powinna nieść ze sobą dobro. Jeśli odbiera nadzieję, to musimy się zastanowić, czy jej ujawnienie jest rzeczywiście konieczne. To są bardzo indywidualne decyzje, które trzeba podejmować w zgodzie z własnym sumieniem i z myślą o dobru pacjenta i jego rodziny.

Zdarza się, że rodzice nie chcą znać całej prawdy? Można to wyczuć?

Oczywiście, to zdarza się często. Organizuję regularne spotkania z rodzicami, podczas których mogą czuć się swobodnie, dzielić swoimi myślami i zadawać pytania. Kiedy pytam ich, czy chcieliby znać całą prawdę, zazwyczaj połowa odpowiada, że nie. Nie chcą jej znać, by nie odebrać sobie nadziei. Najtrudniejsze są sytuacje, gdy muszę ocenić, czy mówić całą prawdę rodzicom, którzy są u nas po raz pierwszy. Jako lekarze mamy obowiązek informowania o stanie zdrowia dziecka, ale z drugiej strony taki rodzic może potem powiedzieć: „Dlaczego pani mi tego nie powiedziała? Może szukałbym pomocy gdzie indziej?”. Każda rozmowa wymaga więc starannego przygotowania – dotyczy to nie tylko przekazywania pierwszej diagnozy, która paradoksalnie jest najłatwiejsza. Gdy dziecko trafia do nas, mogę powiedzieć: „Mamy do dyspozycji nowoczesną medycynę, badania kliniczne, leki. Mamy szanse 8 na 10, że dziecko wróci do zdrowia. To będzie trudna droga, ale możliwa do przejścia”. Najtrudniejsze rozmowy to te, które odbywają się wtedy, gdy leczenie przestaje działać.

Gdy terapia zawodzi?

Tak. Stosujemy kolejne linie leczenia, immunoterapię, nowoczesne metody, ale czasem wszystko zostaje wyczerpane. Wtedy pojawia się pytanie: „Co dalej?”. To moment, w którym trzeba dać rodzicom wsparcie. Powiem szczerze, że bywa tak, iż dzieci przestają wtedy zadawać pytania. Niedawno mieliśmy przypadek dziewczynki, którą przekazaliśmy do hospicjum. Zawsze była ciekawa, zawsze pytała, ale w momencie przejścia do hospicjum nie zadała już żadnego pytania. Żegnała się z nami w milczeniu. To nie była złość czy obraza – po prostu często dzieci nie chcą usłyszeć odpowiedzi, której się boją. I ja również uważam, że w takich momentach nie ma sensu wszystkiego nazywać wprost. Cisza też może być formą komunikacji.

Zawsze pani wierzy, że leczenie się uda?

Czytaj więcej

Sztuczna inteligencja wspiera diagnostykę raka piersi, ale lekarz wciąż ma ostatnie słowo

Są sytuacje, które od początku wydają się skrajnie trudne. Pracuję w tym zawodzie od 25 lat i widziałam przypadki, w których wszystko wskazywało na sukces, a leczenie się nie udało. Zdarzyło się też odwrotnie – pacjenci z zaawansowaną chorobą, u których nikt nie spodziewał się poprawy, nagle zdrowieli. Dlatego, nawet gdy siada przede mną rodzic dziecka z rozsianą chorobą nowotworową, nie mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem, jak zakończy się leczenie. Im dłużej pracuję, tym lepiej potrafię ocenić sytuację, ale nigdy nie mogę być pewna na sto procent. Za to zawsze walczymy.

Czy dzieci w takich sytuacjach są bardziej odporne niż rodzice?

Często jest to sytuacja wzajemnego chronienia – rodzic chce ochronić dziecko, a dziecko rodzica. Jeśli dziecko widzi, że rodzic płacze, stara się nie mówić o swoich dolegliwościach, by nie pogarszać sytuacji. Dla mnie niewyobrażalne jest, gdy rodzic ma rozmawiać z dzieckiem o jego śmierci. Tacy rodzice się zdarzają, ale są naprawdę wyjątkami. Dla większości jest to sytuacja przerastająca wszelkie granice wyobraźni. Kiedy zapada decyzja, że dziecko zostanie przewiezione do hospicjum, często staje się to sygnałem, że nie ma już odwrotu – zarówno dla rodziców, jak i dla samego dziecka. Nawet w takich momentach staram się jednak nie mówić ostateczności. Jestem wierząca, a cuda się zdarzają. Zawsze podkreślam, że hospicjum to nie jest cyrograf. Jeśli stan dziecka się poprawi, możemy wrócić do leczenia.

Zdarzają się takie powroty z hospicjum?

W ciągu 25 lat widziałam jeden taki przypadek. Było to bardzo dawno temu – przyjęto dziecko z podejrzeniem chłoniaka, choroba ustąpiła samoistnie. Zdarzyło mi się również widzieć dzieci z rozsianą chorobą nowotworową, które wyzdrowiały dzięki nowoczesnym terapiom opartym na badaniach molekularnych. Kiedyś u takich pacjentów szanse na wyleczenie wynosiły 15 procent, dziś mamy około 50 procent. Ogromny postęp! Owszem, to wciąż nie jest 100%, ale połowa – to już ogromny krok naprzód.

Czego dzieci chore na raka nauczyły panią o życiu?

Wiele mnie nauczyły. Każdy pacjent wnosi coś wyjątkowego. Kiedy patrzę na ich siłę i odwagę, myślę, że sama nie byłabym tak dzielna w obliczu tak trudnych doświadczeń. Praca na oddziale onkologii dziecięcej zmienia spojrzenie na życie. Często, widząc, o co ludzie walczą, do czego dążą, zastanawiam się, jaki to ma sens. Z perspektywy tego, co widzę na oddziale, materialne rzeczy nabierają zupełnie innego znaczenia. To doświadczenie nie dotyczy tylko mnie, ale także innych lekarzy. Onkologia dziecięca głęboko wpływa na nasze życie osobiste. Nie da się zostawić tej pracy za drzwiami szpitala – nosimy ją ze sobą, pamiętamy naszych pacjentów, ich historie. Często ich podziwiam: za siłę, hart ducha, zdolność radzenia sobie w ekstremalnie trudnych sytuacjach, z którymi wielu dorosłych nie umiałoby się zmierzyć.

Pamiętam chłopca, którego choroba postępowała, i musieliśmy przekazać go do hospicjum. Rodzice do końca mówili mu, że wszystko będzie dobrze, ale on wiedział, że tak nie jest. W hospicjum próbował odebrać sobie życie. Udało się go uratować, ale ta sytuacja pokazała mi, jak ważna jest szczera komunikacja. W pewnym momencie trzeba zmierzyć się z prawdą – to trudne, ale nieuniknione. Często rodzice, podejmując decyzje, kierują się własnym strachem. Nie pytają dziecka, czego ono chce, bo boją się odpowiedzi. Dziecko może pragnąć wrócić do domu, ale rodzic nie zabiera go, bo sam nie jest gotowy na taką decyzję. Wtedy mówię: „To, co możemy zrobić, to wysłać dziecko do domu”. Słyszę: „Ale ja się boję”. To nie dziecko się boi – to rodzic. Właśnie w takich momentach komunikacja oparta na prawdzie jest podstawą.

Czytam, że mamy w Polsce onkologię dziecięcą na światowym poziomie, ale wciąż zbierane są pieniądze na leczenie dzieci. Dlaczego?

Problem jest złożony. Moim zdaniem, im rzadsza choroba, tym większa powinna być centralizacja leczenia. Doświadczenie zbiera się, mając kontakt z wieloma podobnymi przypadkami, ale także ucząc się od specjalistów, którzy wskazują, co działa, a co nie. Jeśli lekarz nigdy nie miał do czynienia z danym przypadkiem, może popełnić błąd. Koszty nowoczesnych terapii są ogromne. Przykładowo, immunoterapia w mięsaku Ewinga dla 16 pacjentów kosztuje 140 milionów złotych. To astronomiczne kwoty, których system nie jest w stanie w pełni pokryć. Oczywiście są agencje, takie jak Agencja Badań Medycznych, które wspierają badania kliniczne. Dzięki nim możemy rozwijać nowoczesne metody leczenia i diagnostyki, które poprawiają rokowania, ale nie wszystko można sfinansować z budżetu państwa. Nie uważam jednak, że zbiórki pieniędzy na leczenie powinny wyglądać tak, jak obecnie. Czasami zdarza się, że pieniądze zbierane są na procedury, które można wykonać w Polsce, ale rodzice decydują się na zagraniczne ośrodki, wierząc, że tam będzie lepiej. To nie zawsze jest uzasadnione i etyczne. Kiedyś, w ramach ministerialnych programów, wszystkie dzieci mogły mieć finansowaną operację wszczepienia endoprotezy w Polsce, w Instytucie Matki i Dziecka. Mimo to fundacje zbierały pieniądze na takie zabiegi w innym miejscu. To przykład sytuacji, która nie powinna była mieć miejsca.

Kto powinien weryfikować zbiórki na leczenie dzieci?

Uważam, że powinny to być niezależne, zewnętrzne podmioty. Jeśli zbierane są pieniądze na leczenie w konkretnym ośrodku, opinia lekarza z tego ośrodka nie powinna być decydująca. Potrzebny jest niezależny konsultant, który obiektywnie oceni, czy danej procedury nie można wykonać w Polsce. Przeżyłam sytuację, w której lekarz chciał przeprowadzić operację, mimo że nigdy wcześniej tego nie robił. Kiedy zaproponowałam, by dziecko trafiło do nas, usłyszałam: „Chciałbym spróbować.” To było dla mnie wstrząsające. Wracając do zbiórek – ich weryfikacja powinna być rzetelna i być uczciwa wobec darczyńców. Darczyńcy powinni mieć pewność, że ich pieniądze trafiają na rzeczywisty, słuszny cel.

Czytaj więcej

Katarzyna Błażejewska-Stuhr: Jedzenie nie może być sposobem na smutek, samotność i nadmierny stres

Jak widzi pani przyszłość leczenia onkologicznego w Polsce? Czy są technologie lub terapie, które dają największą nadzieję na to, że medycyna będzie wygrywać z chorobą?

Uważam, że przyszłość onkologii leży w terapii celowanej i immunoterapii. Wierzę, że z czasem choroby nowotworowe staną się schorzeniami przewlekłymi – takimi, które można kontrolować tabletkami, podobnie jak teraz leczy się nadciśnienie i pacjenci żyją przez dekady. Już teraz obserwujemy przypadki, w których odpowiedni lek całkowicie eliminuje objawy choroby i leczy zmiany molekularne. Miałam rozmowę z profesorem Rutkowskim o leku, który stosuje się u osób starszych, i zastanawiałam się, czy podać go dziecku, które miało zaledwie sześć miesięcy. Zapytałam: „Jak długo podaje się ten lek?”. Profesor odpowiedział: „Do końca życia pacjenta”. Uświadomiłam sobie wtedy, że w przypadku mojego małego pacjenta może to oznaczać 50 lat terapii. To już rzeczywistość w takich chorobach, jak histiocytozy, gdzie lek działa u wszystkich pacjentów, ale nie zawsze można go odstawić. Onkologia zmierza w stronę medycyny personalizowanej, gdzie leczenie jest dostosowane do indywidualnych potrzeb pacjenta. Coraz częściej udaje się także znaleźć molekularne punkty uchwytu w chorobach, które wcześniej były uważane za niecelowane. Rozwija się także koncepcja szczepionek personalizowanych, wzmacniających odpowiedź immunologiczną przeciwko nowotworom. Mam nadzieję, że te metody będą dostępne dla naszych pacjentów na szerszą skalę, również w Polsce.

Powiedziała pani, że oddzielenie życia prywatnego od zawodowego jest niemożliwe. Jak radzi sobie z zawodowymi obciążeniami? Jak odpoczywa?

Chodzę na step. To zajęcia fitness, podczas których trzeba się maksymalnie skupić – inaczej nie da się ich wykonać. To pozwala mi na chwilę wyłączyć myślenie i się zresetować. Ale gdybym miała jeszcze raz wybierać zawód, znowu zostałabym lekarzem. I myślę, że znów wybrałabym onkologię. Na Uniwersytecie Trzeciego Wieku chciałabym studiować psychologię. Uważam, że komunikacja jest podstawą wszelkich relacji – zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym. Mózg ludzki to fascynujące narzędzie, a umiejętność porozumiewania się z różnymi ludźmi, niezależnie od ich poglądów czy zainteresowań, jest niezwykle ważna. Taki więc plan na przyszłość: studiować psychologię.

Znajduje pani czas na pasje niezwiązane z medycyną?

Oprócz fitnessu uwielbiam oglądać filmy z dobrym zakończeniem. Nie przepadam za szwedzkimi kryminałami ani horrorami – wolę widzieć lepszą stronę życia. Moje ulubione to kryminały w stylu Agathy Christie – spokojne, z intrygą, która pozwala się zastanowić, i jednocześnie kończą się pozytywnie. Nie lubię eskalacji złych emocji, bo uważam, że w życiu mamy ich wystarczająco dużo. Rodzinnie chodzimy do teatru; bardzo to lubimy.

Macierzyństwo pomaga w pracy lekarza?

Nie wiem, czy pomaga, ale na pewno jest trudne dla rodziny. Moje dziecko, choć miało możliwość studiowania medycyny, powiedziało, że nigdy nie zostanie lekarzem, bo już to przerobiło, mając mamę w tym zawodzie. Rodzina bardzo odczuwa telefony z pracy, nawet w Wigilię. Często też mówiłam mojemu dziecku: „Twój problem to nie problem w porównaniu z tym, co widzę w szpitalu”. W końcu dziecko wykrzyczało mi, że jego problemy też są ważne. Ta praca zawsze wpływa na życie rodzinne. W każdej chwili obiad czy święta mogą zostać przerwane. Z drugiej strony, jeśli rodzina nie akceptuje tego rytmu, życie staje się dramatycznie trudne. Stąd tak ważne jest zrozumienie.

Co daje pani napęd do życia i pracy?

Największą siłę czerpię od pacjentów. Kiedy widzę ich uśmiech, obserwuję, jak realizują swoje życie po wyjściu z choroby, i słyszę „dziękuję” – to daje mi niesamowitą energię. Te momenty przypominają mi, dlaczego warto robić to, co robię. Uśmiech pacjenta, jego serdeczność – to jest coś, co daje mi największą siłę do działania.

Kiedy poczuła pani, że ma w sobie dar do leczenia dzieci?

Ale ja nie wiem, czy ten dar posiadam. O tym decydują pacjenci. Jedyne, co mogę o sobie powiedzieć, to że zawsze chciałam być lekarzem. Różne były koleje mojego życia, ale to postanowienie trwało we mnie od zawsze. Doskonale pamiętam moment, w którym podjęłam decyzję, że chcę zostać onkolożką dziecięcą. Byłam młodą dziewczyną, jeszcze przed ukończeniem studiów. Równolegle studiowałam medycynę i rehabilitację, a pracę magisterską z rehabilitacji pisałam już na temat onkologii dziecięcej. Stałam wtedy przed blokiem, w którym mieszkałam, i nagle dotarła do mnie myśl: „To jest właśnie to, co chcę w życiu robić”. Paradoksalnie, nikt w mojej rodzinie nigdy nie chorował na nowotwór. Ale ja chciałam zajmować się tymi, którzy najbardziej potrzebują wsparcia. To dla mnie niezwykle ważne. Zatem - czy to jest dar? Wiem, że był to dobry wybór.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wywiad
Lara Gessler: Najgorsze, co można zrobić, to przyzwyczaić się do posiadania pieniędzy
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Wywiad
Helena Englert: Nie ma co ubolewać nad byciem dzieckiem znanych rodziców
Wywiad
Prof. Magdalena Król z ważną nagrodą. „Mamy szansę zrewolucjonizować leczenie glejaka”
POLKA NA OBCZYŹNIE
Polka w Chile: Przy łóżku zawsze warto trzymać buty i latarkę
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Wywiad
Sylwia Gregorczyk-Abram, Warszawianka Roku 2024: Pracuję na rzecz tych, którzy często nie mają głosu