Kierowca rajdowy Gosia Prus: W motorsporcie trzeba mieć dwie rzeczy - budżet i odwagę

Bez jednego i drugiego nie pojedziesz. Nie miałam ani budżetu, ani możliwości, ale wiedziałam, że jeśli chcę się ścigać, to muszę znaleźć drogę do tego drogę – mówi Gosia Prus, licencjonowana zawodniczka wyścigowa i rajdowa.

Publikacja: 13.02.2025 12:57

Gosia Prus:  Co roku, kiedy zdmuchiwałam świeczki na urodzinowym torcie, marzyłam o Subaru.

Gosia Prus: Co roku, kiedy zdmuchiwałam świeczki na urodzinowym torcie, marzyłam o Subaru.

Foto: Jacek Jabłoński

Pamięta pani moment, w którym poczuła, że motoryzacja jest jej powołaniem?

Miałam kilkanaście lat, a mój sąsiad miał subaru – i to ono bardzo mi się podobało. To był pierwszy moment, w którym w ogóle przyszło mi do głowy, że chciałabym się zajmować motoryzacją. Była zima, auto było niebieskie, na złotych felgach. Dokładnie takie teraz mam. Na początku była więc to wyłącznie miłość do tej marki, bo nie miałam żadnych innych możliwości – ani finansowych, ani żadnego zaplecza. Nikt w mojej rodzinie nie był związany z motoryzacją, więc nie miałam szans. Byłam po prostu fanką wszystkiego, co wiązało się z Subaru – Subaru Imprezy, starych rajdów. To był mój świat. Motoryzacja cały czas była w mojej głowie, ale traktowałam ją jako coś nieosiągalnego. Mogłam tylko marzyć: kiedyś będę miała subaru, kiedyś wezmę udział w rajdach, będę pracować w branży motoryzacyjnej. Kulminacyjnym momentem, który mnie popchnął w tym kierunku, był casting do Lotto Team.

Chciałabym jeszcze na chwilę zatrzymać panią w domu rodzinnym. Jaki był?

To temat, o którym rzadko mówię, bo wciąż jest dla mnie wrażliwy. Zdecydowanie nie miałam łatwego dzieciństwa. Wychowywałam się w trudnym domu i nie jest to temat, o którym opowiadam. Myślę, że to również ukształtowało mój charakter – to, że jestem zawzięta, waleczna, zdyscyplinowana i skoncentrowana na tym, żeby to życie potoczyło się inaczej niż mój start. Każdego dnia staram się poprawiać jakość życia. Sumiennie pracuję, trenuję, dbam o zdrowie, dbam o bliskich. Tworzę swój dom, w wersji o której marzyłam – spokojny i inspirujący.

Pani babcia mówi, że jest pani „szurnięta” na punkcie samochodów.

Tak, moja babcia jest agentką, jeśli chodzi o bycie bezpośrednią. Taka była zawsze! To mama mojej mamy, jedyna w swoim rodzaju. Bardzo mi pomagała. Teraz przyszła moja kolej – to ja pomagam babci. Spotykamy się minimum raz w tygodniu. Czasem zabieram ją na przejażdżkę subaru, którego nie znosi, ale i tak ją nim wożę. Wciąż się spieramy, bo ona kompletnie nie rozumie, co ja w tych autach widzę. Najlepiej jeździ jej się BMW, bo jest nisko zawieszone i wygodnie się do niego wsiada.

BMW pojawiło się w pani życiu później niż Subaru, prawda?

Tak, BMW to zupełnie inna historia. Moje codzienne auto to cywilne BMW serii 4, w dieslu, którym dużo jeżdżę w trasach. Ale jeśli mówimy o BMW w kontekście motorsportu, to chodzi o moje BMW E36, które zbudowaliśmy do rallycrossu. Chronologicznie najpierw było Subaru, potem BMW, potem znowu Subaru. I tak sobie je kolekcjonuję.

Gosia Prus

Gosia Prus

Foto: Jacek Jabłoński

W wieku 19 lat wyprowadza się pani z domu, usamodzielnia… i wtedy znajduje ogłoszenie, że Lotto szuka nowych członków do Lotto Team?

Wyprowadziłam się z domu już w wieku 18 lat. Od tego momentu miałam mnóstwo pracy, bo musiałam się sama utrzymać – i mojego konia. Jeśli mogę być za coś wdzięczna, to właśnie za to, że w wieku 8 lat dostałam tę moją kobyłkę Perełkę. Miałam 15 czy 16 lat, gdy zaczęłam ją samodzielnie na nią zarabiać. To był dla mnie ogromny motor napędowy do pracy. Wiedziałam, że muszę mieć pieniądze, żeby zapewnić jej wszystko, czego potrzebuje. I to było bardzo dobre doświadczenie – nauczyło mnie odpowiedzialności, zaradności i tego, że jeśli czegoś chcę, muszę na to zapracować. Moją pierwszą pracą było prowadzenie indywidualnych lekcji jazdy konnej. Ogłaszałam się w internecie i uczyłam ludzi jeździć na Perełce.

Skąd koń w pani życiu?

Mój tata miał stajnię. Gdy miałam 6-7 lat, była to całkiem duża stajnia, ale potem ją zamknął. Została tylko Perełka. Kiedy trafiłam na casting do Lotto Team, miałam już trzy prace – pracowałam w gastronomii, w branży kosmetycznej, a także w marce lakierów hybrydowych. To zabawne, bo dziś jestem ambasadorką marki kosmetycznej produkującej preparaty do paznokci, a 10 lat temu byłam przedstawicielem handlowym i dostarczałam lakiery do salonów kosmetycznych. Bardzo doceniam taki obieg spraw i to, jak zaowocowała moja pracowitość.

Ma pani poczucie, że wszystko zawdzięcza wyłącznie sobie?

W większości tak. Natomiast raczej nie powiem, że zawdzięczam to komuś z rodziny. Niemniej na mojej zawodowej drodze miałam też szczęście do mądrych ludzi, którzy byli inspiracją i wspierali mnie w rozwoju. Dotarcie do miejsca, w którym jestem teraz, było naprawdę trudna i pełne upadków. I tu warto przytoczyć pewien mądry cytat „Sukces nie jest ostateczny, porażka nie jest fatalna: liczy się odwaga, by kontynuować” - Winston Churchill.

Szukałam sposobów na to, by jak się rozwijać, ścieżek, którą warto iść. Moja motoryzacyjna ścieżka to poniekąd efekt Lotto Team. Na casting trzeba było napisać list motywacyjny – napisałam, że jeżdżę starym subaru, że jestem fanką Kena Blocka i rajdów, że moje największe marzenie to być kierowcą rajdowym, choć pewnie nigdy go nie spełnię. A jednak się udało! Na casting zgłosiło się 120 dziewczyn, początkowo wybrano osiem.

Co pani poczuła, gdy dowiedziała się, że się dostała?

Byłam w szoku! Tym bardziej że nie byłam „ramową” modelką. Nie mam 180 cm wzrostu, jestem kurduplem. Ale miałam gadane i motoryzację w sercu. Wiedzieli, że to u mnie prawdziwe, że nie udaję, że naprawdę to kocham. Może właśnie dlatego mnie wybrali – bo było wiadomo, że to mnie niesamowicie niesie. Lotto Team to był projekt „uczeń i mistrz”, zespół sponsorowany przez Lotto, w którym występowali Krzysztof Hołowczyc i Martin Kaczmarski. Hołowczyc – wiadomo, legenda polskiego motorsportu, barwna i charyzmatyczna postać, doświadczony rajdowiec. A Martin Kaczmarski – wtedy początkujący zawodnik, ale nie laik, bo już jechał w Dakarze, w Porsche w DTM i w rallycrosie. Dla mnie to było spełnienie marzeń, bo mogłam zobaczyć rajdy od kuchni, pracę kierowców, całego zespołu. To była niesamowita przygoda.

Czytaj więcej

Karolina Pilarczyk: Panowie mają problem z przegrywaniem z kobietą w motosportach

Na czym polegała pani praca w Lotto Team?

Oficjalnie byłyśmy ambasadorkami, miałyśmy ubrania z logo marki. Podczas Mistrzostw Świata Rallycross działałyśmy głównie w naszej strefie – rozdawanie plakatów, ulotek czy gadżetów firmowych odwiedzającym gościom. Kiedy Hołowczyc albo Martin mieli sesje autografów, towarzyszyłyśmy im – trochę jak hostessy, ale bardziej jako twarz całego projektu. Brałyśmy udział w nagraniach promocyjnych, w materiałach, które zostały opublikowane na YouTube.

Podczas polskich rund miałam też konkretne zadania – na jednej z nich byłam odpowiedzialna za konkurs techniczny dotyczący wiedzy o motoryzacji. To była dla mnie świetna sprawa, bo mogłam robić coś więcej niż tylko wypełniać wizerunkowe obowiązki.

Odwaga to coś, z czym człowiek się rodzi, czy coś, co pani w sobie wypracowała? I czy w ogóle w takim sporcie jak rajdy samochodowe odwaga jest niezbędna?

W jednym z wywiadów powiedziałam już kiedyś, że żeby jeździć w rajdach, potrzebne są dwie rzeczy: budżet i odwaga. Bo wiadomo – bez jednego i drugiego nie da się tego robić. Budżet jest niezbędny, ale też trzeba mieć odwagę, żeby nie bać się walczyć o niego, szukać sponsorów, mieć pomysł na siebie. A jeśli chodzi o odwagę w samych rajdach – często „jadę bardziej odwagą niż umiejętnościami”. Na tym etapie mojej przygody z motorsportem to jest nieuniknione. Ale myślę, że tę odwagę nabywałam latami. Od dziecka byłam bardzo aktywna fizycznie. Grałam w piłkę nożną, siatkówkę, koszykówkę, jeździłam konno. W podstawówce, kiedy w szkole powstała drużyna piłkarska, byłam jej kapitanem. Zawsze robiłam kilka rzeczy naraz. Babcia zapisywała na różne zajęcia –  koszykówkę, bieganie. Przez jakiś czas mieszkałam z nią w Żyrardowie, tam się urodziłam. Później często zmieniałam miejsce zamieszkania. Ale niezależnie od tego, gdzie byłam – sport zawsze był w moim życiu obecny. Myślę, że to właśnie tam zaczęła się moja odwaga. A potem resztę zrobił charakter – dość zawzięty, muszę przyznać.

W jakim momencie życia jest pani teraz? Jakie były główne kamienie milowe na tej drodze?

Pierwszym był Lotto Team. I moja pierwsza zagraniczna runda mistrzostw świata w rallycrosie – w Barcelonie. To był też mój pierwszy lot samolotem w życiu, wcześniej nigdy nie miałam takiej okazji. Pojechałam tam jako ambasadorka, z Olą – dziewczyną, na której weselu byłam ostatnio, a która towarzyszyła mi również w najważniejszych momentach mojej sportowej kariery. W grudniu po raz pierwszy pojechałam ulicą Karową. To wydarzenie, które w Polsce ma największą oglądalność. Można przejechać cały rajd świetnie i nikt o tym nie usłyszy, a można pojechać Karową źle – i cała Polska będzie o tym mówić. To ostatni odcinek Rajdu Barbórka, który w 2024 roku odbywał się po raz 62. Barbórka to zakończenie sezonu motorsportowego w Polsce. Rajd rozgrywa się w Warszawie i na jej obrzeżach, a Karowa, po której jeździmy, znajduje się na Starym Mieście. Pojechałam tam pierwszy raz – na śliskiej kostce brukowej, bardzo nieprzewidywalnej nawierzchni. Pamiętam, jak lata temu byłam tam z moją mamą, świętej pamięci. Powiedziałam jej wtedy: „Zobaczysz, nie wiem kiedy, ale kiedyś pojadę na Karowej.” A mama odpowiedziała: „Pojedziesz.” Nigdy bym się nie spodziewała, że to nastąpi w 2024 roku, bo to absolutnie nie było w planach.

Od tego momentu, kiedy na Karowej z mamą oglądała pani zawody, do chwili, gdy sama wzięła w nich udział – jak długa to droga?

Kilka lat wcześniej w Barcelonie, kiedy zawodnicy mieli rozgrzewkę i widziałam auta jedno po drugim i kierowców z międzynarodowych aren motorsportu, powiedziałam do Oli: „Nie wiem jak, ale będę jeździć w rajdach”. A ona odpowiedziała: „Będziesz jeździć.” Tyle sobie porozmawiałyśmy – i nikt tego nie brał na poważnie. Ale ja krok po kroku doszłam do miejsca, w którym teraz jestem. Gdybym tak miała opisać całą tę drogę, to nie wiem, czy starczyłoby nam kawy. Za miesiąc kończę 30 lat. W rajdach zaczęłam jeździć późno. Normalnie zawodnicy zaczynają od dziecka – od kartingu, a potem w wieku 19-20 lat przechodzą do rajdów. Ja nie miałam na to środków. Po pracy w Lotto Team stwierdziłam, że pójdę w stronę motoryzacji i że tylko tym chcę się zajmować. Ale zanim zaczęłam startować, pracowałam jeszcze w firmie kosmetycznej, studiowałam charakteryzację sceniczną, pracowałam w gastronomii i eventach. W końcu rzuciłam wszystko – łącznie ze szkołą – i zatrudniłam się w salonie samochodowym.

W Toyocie.

Tak. Wysłałam CV do wielu salonów, ale to w Toyocie zostałam najcieplej przyjęta. Mam do dziś kontakt z kierownikiem, który mnie tam zatrudniał. Kiedy spotkaliśmy się po latach, powiedział mi, że zrobiłam ogromną robotę i że nie spodziewał się, że tak to wszystko rozkręcę. Dziś mam dwie własne firmy zajmujące się handlem samochodami. Zaczęłam osiem lat temu – od pracy w dziale aut używanych w salonie. Od zawsze zajmowałam się właśnie samochodami używanymi: kupowałam je, wyceniałam, chodziłam po placach, odpalałam, przedstawiałam klientom. To była wymagająca praca, ale dla mnie idealna.

W motoryzacji wciąż jest mało kobiet?

Jest ich coraz więcej, zwłaszcza w sprzedaży nowych samochodów. Teraz, kiedy odwiedzam salony, widzę, że sytuacja się zmienia. Ale wtedy, gdy zaczynałam, byłam pewnym fenomenem – kobieta w dziale aut używanych? To było coś nietypowego.

Musiała pani odpierać stereotypowe komentarze?

Tak, ale to miało swoje plusy. Uczyłam się więcej i szybciej. Jeśli na początku ktoś miał wobec mnie większe wymagania, to dlatego, że byłam niedoświadczona i musiałam więcej udowodnić. Dzięki temu bardzo dużo się nauczyłam. Po kilku latach doszłam do momentu, w którym klienci nie byli w stanie mnie zagiąć – jeśli czegoś nie wiedziałam, to następnym razem już byłam przygotowana. To była trudna lekcja, ale cenna. Dobrze wspominam tamten salon – odeszłam na dobrych warunkach i do dziś współpracujemy. Polecam go klientom, jeśli ktoś mnie pyta o zakup auta. Odeszłam, bo coraz trudniej było mi godzić pracę z rajdami. Starty są w weekendy, czasem potrzebowałam wolnych piątków, a salon to jednak pełen etat. Zanim zaczęłam startować, miałam dwie prace jednocześnie – pracowałam w Toyocie i w teatrze konnym, jeździłam w pokazach. W pewnym momencie było tego za dużo. Ale miałam już Subaru i po kilku startach w amatorskich jazdach na torze odezwał się do mnie Hubert Sągal, który zaproponował stworzenie teamu w rallycrossie. 

Gosia Prus

Gosia Prus

Foto: Gabriela Moździerz

Jak to się dokładnie stało, że wreszcie miała pani wymarzone auto, czyli Subaru?

Ono było przeze mnie... „wychodzone”! Do naszego salonu tym konkretnym samochodem często przyjeżdżali ojciec z synem. A ja, na biurku, miałam mały model Subaru i zawsze w rozmowach z nimi pojawiał się temat schodził tej marki. Za każdym razem, gdy pojawiali się w salonie, pytałam, kiedy będą sprzedawać auto. Oczywiście nie miałam pieniędzy na jego zakup, ale i tak chciałam zagaić rozmowę. Odpowiadali: „Nie, nie sprzedajemy”, a ja na to: „To poczekam.” No i… doczekałam się! Pamiętam to dokładnie – był wtorek przed Walentynkami. Zaraz będzie kolejna rocznica! Przyszedł do mnie syn, o którym mówiłam, i powiedział: „Może bym sprzedał”. Odpowiedziałam od razu: „Kończę pracę o 18.00, chętnie się przejadę”. Oczywiście nie pozwolił mi prowadzić, ale sam fakt, że mogłam się tym autem przejechać – w jedną i w drugą stronę – wystarczył, bym się zakochała. Wiedziałam, że ten samochód jest zadbany. Blacharsko w świetnym stanie, wnętrze też wyglądało perfekcyjnie. To był zwykły WRX, ale pięknie przerobiony stylistycznie na wersję STI. Niektóre elementy były podrobione, ale nadal prezentował się fenomenalnie. Zapożyczyłam się i go kupiłam. Miałam odłożone pieniądze, bo planowałam zacząć od rajdówki z napędem na przednią oś, ale skoro „napatoczyła się” ta Subaryna to wiedziałam, że tak miało być. I tego samego dnia auto stało już pod moim domem.

Tak spełniają się marzenia?

Marzenia się nie spełniają. Marzenia się spełnia! Tym samochodem jeżdżę do dziś. Niektórzy mówią, że powinnam go sprzedać, bo widać po nim upływ lat, ale nie zrobię tego.

Czytaj więcej

7-latka Martyna Błanik wygrywa wyścigi samochodowe z dorosłymi zawodniczkami. Wyjątkowy talent

Co takiego jest w Subaru, że tak panią uwiodło?

Dźwięk boksera. Stylistyka. Ta linia nadwozia. Spojler. Ten „kurnik” z przodu, czyli dodatkowy wlot powietrza. Po prostu uważam, że to czysta sztuka. Wizualnie – fenomen. Uwielbiałam to auto od dzieciństwa. Co roku, kiedy zdmuchiwałam świeczki na urodzinowym torcie, marzyłam o Subaru. To było moje największe marzenie. I samo się nie spełniło – musiałam na nie zapracować. I cały czas muszę na nie zarabiać.

Co konkretnie trzeba zrobić, żeby jeździć w rajdach? Jak to wyglądało w pani przypadku?

Jak już wspominałam, odezwał się do mnie Hubert Sągal – z jego bratem chodziłam do szkoły. Zaproponował: „Dobra, zbudujmy razem samochód. Będziesz podglądała, jak to się robi, będziesz robiła, co możesz sama, nauczysz się. Kosztowo wyjdzie ci taniej, bo będziesz wiele rzeczy wykonywać własnoręcznie.” Zgodziłam się, bo nie miałam pieniędzy na zakup gotowej rajdówki. Ale wiedziałam, że jeśli mam perspektywę budowy, to sobie poradzę. Kupiliśmy najpierw samą karoserię i rozebraliśmy ją do zera. Wszystkie cięższe rzeczy robił Hubert, a ja zajmowałam się tym, co mogłam – uczyłam się na bieżąco. Brałam udział w całym procesie budowy. Zajęło nam to około roku, ale dzięki temu mogłam finansowo rozłożyć wydatki i dałam radę. W 2019 roku wystartowałam w moim pierwszym sezonie rallycrossu. To był rok przed pandemią. Potem sytuacja mocno ograniczyła starty; rundy były odwoływane.

Zanim zacznie się ścigać, trzeba zdać licencję?

Tak. Najpierw trzeba zdać licencję wyścigową – to robi się w automobilklubach. Teraz to się nazywa ITCC. Licencja rajdowa to już inna bajka – żeby ją dostać, trzeba mieć doświadczenie w startach i się wykazać. Dlatego na początek lepsza jest droga przez wyścigi. To dwudniowy kurs zakończony egzaminem. Potem trzeba się odpowiednio wyposażyć – ale to zależy, gdzie chce się startować. Jeśli ktoś chce jeździć w amatorskich imprezach, których w Polsce jest mnóstwo, to można startować właściwie co weekend. Ja zaczęłam trochę inaczej. W zeszłym sezonie byłam dwukrotnie na podium w klasyfikacji ogólnej. W Poznaniu zajęłam 3 miejsce na 20 zawodników, a później drugie na 18. I co ciekawe – byłam jedyną kobietą. To było dla mnie spełnienie wszystkiego. Piękna chwila. To pierwsze podium też naprawdę było czymś wielkim – wszyscy byli w szoku, bo nigdy wcześniej nie mieliśmy w tej klasie kobiety na podium. Ogólnie w historii polskiego rallycrossu nie było chyba nigdy kobiety na drugim miejscu. Ale ja nie byłam żadnym wybitnym driverem od dziecka. Nie miałam supertalentu. Po prostu bardzo chciałam – i poukładałam puzzle tak, żeby całościowo wszystko zagrało.

Co decyduje o tym, że robi pani to, co zawsze chciała robić?

Myślę, że to jest impuls. Albo po prostu się wie. Idziesz na zajęcia z malowania i mówisz: „Fajnie, ale więcej tu nie wrócę”. Idziesz na mecz piłki nożnej i myślisz: „No, spoko, kopnęłam sobie”. Ale ktoś inny pójdzie na mecz i powie: „To jest to! Chcę grać!” Ja tak miałam z samochodami. Zaczęłam oglądać rajdy, fascynować się Subaru, śledzić Kena Blocka. Pojechałam na mistrzostwa świata w rallycrossie…

I przybijała pani piątkę z Kenem Blockiem?

To była dla mnie historyczna chwila. Bardzo żałuję, że nie zrobiłam sobie z nim pamiątkowego zdjęcia. Stwierdziłam, że jeszcze na pewno będzie okazja… Nie sądziłam, że tak szybko odejdzie. To było w 2018 roku. Może wcześniej. Niemniej – wykonałam dobrą robotę. Rajd Barbórka w 2024 roku był dla mnie wisienką na torcie tych ostatnich lat. Móc pojechać w tym rajdzie Subaru, w tej wersji nadwozia, w tym konkretnym roczniku – tym, który oglądałam jako dziecko – to było coś. I kiedy w końcu spełniłam to marzenie, miałam moment zawahania. Ale potem mówiłam sobie: „Przestań się mazać. Chciałaś to robić przez całe życie. Jest ciężko, ale dasz radę”.

Okazuje się, że do tego spełniania marzeń też trzeba mieć odwagę. Wcale nie jest tak różowo?

Nie, nie jest. Miałam wiele momentów, kiedy byłam naprawdę fizycznie wykończona, bo bardzo dużo pracuję. Mam na sobie mnóstwo obowiązków, również finansowych – związanych ze startami. Mam tendencję do tzw. zajeżdżania się – biorę na siebie wszystkie projekty, bo wiem, że jeśli coś się wydarzy, jeśli nagle pojawią się nieoczekiwane wydatki, to muszę mieć zabezpieczenie. A rajdy kosztują ogromne pieniądze – oczywiście wszystko zależy od imprezy, ale pojedynczy start to dziesiątki tysięcy złotych. Bez sponsorów nie miałabym szans na ściganie się. Czasami patrzę na to, ile czasu minęło – od tej Barcelony, gdzie byłam 10 lat temu, 19 września… Potem kupiłam Subaru – to było w 2019 roku, sześć lat temu.

Jak wygląda pani typowy dzień? Jak pogodzić pracę, szkolenia, treningi?

To wymaga dużej logistyki, ale zdecydowanie pomaga mi to, że nie pracuję na etacie. Pracuję u siebie, więc mogę sama organizować swój czas. Sama ustalam sobie grafik. Teraz mam trzy konie – mogę pojechać do nich rano, zająć się nimi, potem jadę do biura i ogarniam sprawy związane z samochodami. Moja praca w dużej mierze opiera się na telefonie i mailach, więc niemal cały dzień rozmawiam przez telefon, często w ruchu. Każdy mój dzień jest zaplanowany i wypełniony. Zawsze mam minimum jedną jednostkę treningową – niezależnie od tego, ile pracuję. Mam treningi na siłowni z trenerem, indywidualny plan treningowy rozpisany aż do startu w sezonie. Minimum dwa razy w tygodniu robię trening siłowy, a jeśli nie, to cardio – czyli jazda konna, trening w lesie, praca nad mięśniami głębokimi i koncentracją. Dodatkowo mam treningi na symulatorze – w domu mam symulator rajdowy, na którym ćwiczę. W styczniu zrobiłam sobie luźniejszy miesiąc, nie jeździłam samochodem, ale w lutym wracam do treningów i testów z autami. Pierwszy rajd w sezonie mam na początku kwietnia, więc teraz muszę dopiąć mnóstwo spraw – podpisać umowy ze sponsorami, zaplanować testy, przygotować grafik zespołu, zamówić ubrania dla ekipy, zorganizować strefę serwisową, rezerwować hotele. W tym momencie współpracuję z Solid Garage – to firma, która serwisowała Fiestę, którą startowałam w zeszłym roku. Wtedy mieliśmy dwa samochody, czyli dwie załogi – kierowca i pilot to już cztery osoby, do tego 10 mechaników, inżynierowie, wsparcie techniczne. Współpracuję też z Tomaszem Czopikiem – znanym kierowcą rajdowym, który bardzo rzetelnie przygotowuje mnie do startów. Pomaga mi przy opisie trasy, mówi, na co uważać. To ogromna wartość dodana do mojego zespołu. Dla mnie to duże wyróżnienie, bo Tomek nie udziela się często w szkoleniu młodych zawodników, więc jeśli poświęca mi swój czas, to znaczy, że widzi w tym potencjał.

Konie to pani odskocznia?

To zupełnie inna pasja. Tam się wyciszam. Często słyszę: „Na cholerę ci te konie?” Ale teraz mam dla nich czas. W sezonie muszę się gimnastykować, żeby wszystko pogodzić, więc jadę do nich wcześnie rano – o 7:00–8:00, żeby pobyć z nimi dwie godziny, pojeździć, albo odwiedzam je wieczorem. Cieszę się, że dni będą teraz dłuższe – to ułatwi sprawę. Przeniosłam konie do pięknego miejsca. Przy stajni jest staw, pomost. To okolice Wołomina, cisza, spokój, zwierzęta. Mają tam raj. To dla mnie miejsce, w którym ładuję akumulatory. Jest mi dużo łatwiej to wszystko pogodzić, bo od dwóch i pół roku prowadzę swoje firmy i sama organizuję swój czas. Mogę dostosować pracę do życia, a nie życie do pracy. I to uważam za swój największy sukces.

Co w rajdach kocha pani najbardziej? Adrenalinę? Prędkość?

Adrenalina zdecydowanie uzależnia. Ale kocham też to, że w rajdach cały czas coś się dzieje. W sezonie zawsze pojawia się coś, czego nie było w planie – trzeba umieć reagować, dostosowywać się do sytuacji. Kiedy zaczęłam interesować się rajdami i pojechałam na pierwszy rajd, fascynowała mnie organizacja – ile rzeczy musi się zgrać, żeby wszystko poszło dobrze. Samochód musi być perfekcyjnie przygotowany – mechanicy mają ogromną robotę. Rajdy nauczyły mnie też dbania o organizm – zrozumiałam, jak ogromne znaczenie na moją wytrzymałość ma dieta, suplementacja, regeneracja. Nie każdy zawodnik zwraca na to uwagę - ja tak i widzę tego pozytywne efekty. Nie ukrywam, że bardzo mi pomaga catering – korzystam z diety pudełkowej i to naprawdę ratuje sytuację. To oszczędność czasu, a jednocześnie pełnowartościowe posiłki. Wyższym poziomem mojej logistyki jest też podgrzewane pudełko na jedzenie, które podłącza się do gniazdka w samochodzie – dzięki temu mogę zjeść ciepły obiad nawet na parkingu między spotkaniami. Chcieć  –  to  móc, w każdym aspekcie życia.

Rajdy to też strategia. Na przykład – źle dobrane opony mogą zepsuć cały rajd. Wszystko musi być dopięte na ostatni guzik. W kwestii treningu fizycznego – pracuję też nad koncentracją – mam specjalne ćwiczenia, które przyzwyczajają mnie do pracy w wysokim tętnie. Wchodzę na wyższe i wtedy muszę odpowiadać na proste pytania matematyczne. I co? Odpowiadam głupoty! To pokazuje, jak bardzo organizm jest obciążony i jak ważne jest trenowanie mózgu, by radzić sobie w trudnych warunkach. To dla mnie bardzo ważne.

A co z życiem osobistym?

Jest! Mam partnera, który przeżył ze mną te wszystkie lata rajdowego szaleństwa. Jest dla mnie wsparciem, które jednocześnie mnie nie ogranicza. Prowadzi własną firmę, zna się na biznesie, wielokrotnie dodawał mi odwagi, w monetach, w których w siebie wątpiłam i potrafił podbudować, gdy się wahałam.

Jak długo chce się pani ścigać?

Przecież ja dopiero zaczynam! Jeszcze nie przejechałam nawet jednego pełnego sezonu rajdowego. Jestem na samym początku. Wierzę, że jeszcze dużo przede mną – i że mam jeszcze sporo do pokazania. Dużo chcę zrobić. I dużo osiągnąć.

Pamięta pani moment, w którym poczuła, że motoryzacja jest jej powołaniem?

Miałam kilkanaście lat, a mój sąsiad miał subaru – i to ono bardzo mi się podobało. To był pierwszy moment, w którym w ogóle przyszło mi do głowy, że chciałabym się zajmować motoryzacją. Była zima, auto było niebieskie, na złotych felgach. Dokładnie takie teraz mam. Na początku była więc to wyłącznie miłość do tej marki, bo nie miałam żadnych innych możliwości – ani finansowych, ani żadnego zaplecza. Nikt w mojej rodzinie nie był związany z motoryzacją, więc nie miałam szans. Byłam po prostu fanką wszystkiego, co wiązało się z Subaru – Subaru Imprezy, starych rajdów. To był mój świat. Motoryzacja cały czas była w mojej głowie, ale traktowałam ją jako coś nieosiągalnego. Mogłam tylko marzyć: kiedyś będę miała subaru, kiedyś wezmę udział w rajdach, będę pracować w branży motoryzacyjnej. Kulminacyjnym momentem, który mnie popchnął w tym kierunku, był casting do Lotto Team.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wywiad
Farmaceutka zrezygnowała z kariery, by zmieniać życie dzieci muzyką. "Dzieją się piękne rzeczy"
POLKA NA OBCZYŹNIE
Polka w Ameryce: Mit o amerykańskim śnie to już przeszłość
CUDZOZIEMKA W POLSCE
Brazylijka w Polsce: Urzędnicy wobec obcokrajowców są nieżyczliwi i obojętni
Wywiad
Łamie reguły fine dining, a zdobyła gwiazdkę Michelin. "Doskonałe jedzenie nie potrzebuje lnianych obrusów"
PODCAST "POWIEDZ TO KOBIECIE"
Katarzyna Dacyszyn: Piękno może tkwić w każdym człowieku i to jest dobro