Grażyna Wolszczak: Prowadzenie teatru jest jak macierzyństwo - męka i cud w jednym

Kontakt z aktorem jest nie do zastąpienia przez żadne ekrany czy media społecznościowe. Dopóki widzowie będą szukać prawdziwych emocji, teatr będzie miał przyszłość – mówi aktorka Grażyna Wolszczak, która razem z Joanną Glińską prowadzi Garnizon Sztuki.

Publikacja: 04.05.2025 14:35

Grażyna Wolszczak: Dostarczamy widzowi, mówiąc biznesowo, produkt wysokiej jakości i naszą największ

Grażyna Wolszczak: Dostarczamy widzowi, mówiąc biznesowo, produkt wysokiej jakości i naszą największą radością jest to, że on to docenia. Czasem zupełnie przypadkiem do nas trafia, ale potem zawsze wraca.

Foto: FOTON/PAP

Garnizon Sztuki to z jednej strony placówka kulturalna, a z drugiej teatr fundacja, który działa trochę jak start-up?

Garnizon Sztuki to teatr czyli w pełnym tego słowa znaczeniu instytucja kulturalna – istotny element życia społecznego. Fundamentem sukcesu jest to czy potrafimy wykreować wartość artystyczną, która porusza naszych widzów. To co łączy nas ze start-upami to fakt, że zaczynałyśmy od zera, choć dzisiaj po dziesięciu latach działalności i pięciu latach po otwarciu stałego miejsca, trudno nas tak nazwać.

Od początku to musiało być przedsięwzięcie nie tylko artystyczne, ale też biznesowe, bo przecież gdyby finanse się nie spinały, szybko Garnizon by upadł. Aplikujemy o granty, czy dotacje, ale pomimo spełnienia warunków rzadko finalnie dostajemy wsparcie z ministerstwa, czy kasy miejskiej. Po pięciu latach czujemy się odpowiedzialne za zespół składający się z kilkudziesięciu osób. Mamy kilkoro pracowników i stale powiększającą się ekipę techniczną, a są przecież także, a może przede wszystkim aktorzy i inni twórcy. Od samego początku naszej aktywności pewne i terminowe wywiązywanie się ze zobowiązań było dla nas warunkiem koniecznym i punktem honoru.

Od pierwszej sztuki wyprodukowanej przez nas minęło już dziesięć lat. Jubileusz będziemy obchodzić w listopadzie, w rocznicę premiery sztuki „Pozytywni”. Zagraliśmy około tysiąca spektakli. Około, bo na początku nie wiedziałyśmy, że powinnyśmy je liczyć.

Jak zmieniła się sytuacja przez tych dziesięć lat? Pojawiło się więcej teatrów prywatnych, rozwijają się monodramy. Jak dziś, w tym zagęszczeniu się pani się pracuje?

Na początku byłyśmy tylko we dwie i we dwie zajmowałyśmy się dosłownie wszystkim, ja na przykład robiłam przelewy i podstawową księgowość, której serdecznie nienawidziłam. W miarę rozwoju i sukcesu naszych spektakli konieczne było powiększenie zespołu. To jednak był ostrożny rozwój, kiedyś pracowałyśmy kompletnie za darmo, potem całe lata za najniższą krajową pensję. Przychody ze sprzedaży biletów na pierwszy spektakl pozwoliły na produkcję następnego. W którymś momencie zaczęłyśmy marzyć o własnej scenie – miejscu które mogłybyśmy ukształtować i pod wieloma względami poczuć się niezależnymi. Artystycznie nasze pierwsze przedstawienie okazało się strzałem w dziesiątkę i niejako wyznaczyło linię programową. Czyli: opowiadamy językiem komediowym o śmiertelnie poważnych sprawach. O takich, które nas poruszają. Nasłuchujemy, co w trawie piszczy, staramy się opowiadać ważne historie, zachowując jednak ich rozrywkowy walor. Ludzie bardzo potrzebują rozrywki i nie ma w tym nic dziwnego, w końcu śmiech ma walory terapeutyczne. Bierzemy więc tę rozrywkową stronę pod uwagę, ale w naszej opinii kluczem jest rozmowa i refleksja. Rozmowa o palących problemach, zadająca pytania o wartości, wspólnie szukamy na nie odpowiedzi. To nam się genialnie sprawdza.

Czy to znaczy, że widz staje się inwestorem? Jego lojalność buduje się trochę jak markę – intuicyjnie, ale też świadomie?

Czytaj więcej

Milena Inglot: Skontaktowała się z nami agencja Jennifer Lopez

Tak budujemy markę. Dostarczamy widzowi, mówiąc biznesowo, produkt wysokiej jakości i naszą największą radością jest to, że on to docenia. Czasem zupełnie przypadkiem do nas trafia, ale potem zawsze wraca. Radością jest, kiedy widzowie piszą, że to, co zobaczyli, było dla nich ważne, że nie mogą przestać o tym myśleć. Dla nas to nagroda za codzienność, która nie jest łatwa.

Spektakle muszą na siebie zarabiać, ale czy są też takie, które zarabiają „emocjonalnie”, więc na nie również trzeba znaleźć budżet?

Wszystkie nasze przedstawienia są emocjonalne. W ogóle sztuka powinna wzbudzać emocje, choć w naszej opinii walor estetyczny też jest istotny. Nie jesteśmy awangardowe, ale zależy nam na nowoczesnym stylu opowiadania. Nie chcemy dosłownie odwzorowywać rzeczywistości, co widać choćby w naszych dekoracjach. Wierzymy w naszego widza, że ma wyobraźnię, że sam potrafi sobie domalować okoliczności, w jakich dzieją się nasze historie. W końcu najważniejsze jest to, co dzieje się między ludźmi, między aktorami. Może dlatego aktorzy tak lubią z nami pracować?

Czym Garnizon Sztuki konkuruje z dotowanymi instytucjami? I czym różni się od dotowanych teatrów?

Na pewno teatry dotowane mogą sobie pozwolić na większe ryzyko artystyczne, czego oczywiście trochę zazdrościmy. Powstają czasem spektakle, które mało kogo obchodzą, poza ich twórcami. Robione są dla jakiejś totalnej niszy. Bywają takie, które z założenia zagrane są kilka, czy kilkanaście razy dla garstki widzów. Nie chcę oceniać ich wartości artystycznej, ale mam wtedy poczucie, że zainwestowane pieniądze publiczne idą z dymem. My musimy każdą złotówkę obejrzeć z każdej strony, zanim ją wydamy. I jeśli coś nam się nie uda, to wyłącznie my za to płacimy. Mamy już za sobą takie doświadczenia, choćby „Klub Niepokornych”. Powstał z myślą o młodzieży, ale też ich rodzicach, nauczycielach. Chcieliśmy aby na widowni usiedli rodzice ze swoimi nastoletnimi dziećmi. Wydawało się nam, że temat jest ważny i poruszający, zagrali świetni, młodzi aktorzy, a element rozrywki tez był zapewniony. Ale okazało się, że dorosłych mało obchodzą problemy młodzieży, a młodzież ma w nosie teatr. Pewnie to jest duże uproszczenie, ale musiałyśmy zdjąć spektakl po ponad sezonie grania, co u nas nigdy wcześniej się nie zdarzyło. Co z tego, że „Klub niepokornych”obejrzało kilkanaście klas, a nauczyciele mówili, że pierwszy raz młodzież była tak wciągnięta w historię, że nie musieli ich uspokajać, że nie było tzw. „jaj” na widowni. Młodzi i starsi byli poruszeni, identyfikowali z naszymi bohaterami. To był sukces artystyczny i zarazem klapa biznesowa. Bo widzów, którzy chcieli kupić bilety na spektakl było za mało.

Kiedy spektakl odnosi sukces? Czy świadczą o tym owacje, recenzje, czy może zwrot inwestycji?

Wszystko razem, bo to są rzeczy połączone. Dla mnie największy sukces jest wtedy, kiedy ludzie po wyjściu z teatru piszą: „Niesamowicie udany wieczór, śmiałem się od początku do końca, ale mija kolejny dzień, a ja ciągle myślę o tym, co zobaczyłem”. Opinie naszych widzów są dla nas najważniejsze, bo to dla nich robimy nasz teatr.

Mają panie intuicję do aktorów i potrafią wyłowić talenty. Budowanie obsady do spektaklu to bardziej casting czy headhunting?

Headhunting, bardzo przemyślany. Ludzie chcą oglądać tych, których znają i lubią, ale cenią zaskoczenie, wartością jest pokazać aktora w nieoczywistej odsłonie. Przez wykonaniem telefonu musimy być przekonane, że aktor pasuje do postaci, choć wiemy, że przygotowanie roli może być wyzwaniem. Od czasu do czasu możemy sobie pozwolić na odkrycie kogoś, na takie przewidywanie, że czyjaś kariera już za chwilę wystrzeli i widzowie będą pragnęli tego aktora oglądać. Przypominam sobie nasz pierwszy „casting” do „Pozytywnych”, w których m.in. grają Janusz Chabior i Łukasz Simlat. Dziesięć lat temu byli już znani i cenieni w środowisku, ale publiczność jeszcze nie szalała za nimi tak, jak teraz. Przyjęli naszą propozycję, mimo, że producentki były kompletnymi debiutantkami. A takich chybionych przedsięwzięć teatralnych było w historii mnóstwo, gdzie aktorzy nigdy nie zobaczyli honorariów za swoją pracę.

Można powiedzieć, że walutą w prywatnym teatrze jest popularność aktorów?

Zgadza się. To jest dla nas kolosalnie ważne.

Czy dziś artysta, który nie ma umiejętności biznesowych, ma szansę na niezależność?

To trudne. Zwłaszcza w zawodzie aktora. Aktor jest człowiekiem do wynajęcia, a na sukces jego kreacji ma wpływ ogromna liczba elementów, na które on sam nie wpływu. Dostaje propozycje raz lepsze, raz gorsze. Czasem zagra wspaniale w filmie, a materiał tak zostaje pocięty i zmontowany, że nic nie ma sensu. Muzyk to chociaż ma możliwość grania na ulicy (śmiech).

Zdarzyło się paniom kiedyś odpuścić projekt lub spektakl, bo zabrakło głośnego nazwiska na afiszu?

Czytaj więcej

Magdalena Mielcarz zmieniła zawód: Czuję się jednorożcem, ale mam poczucie misji

Przesunął nam się jeden projekt, dlatego, że główny aktor ma czas dopiero za półtora roku.

Warto czekać?

Tak. Właśnie czekamy i dopiero za ponad rok zrealizujemy ten spektakl, jeśli coś nieoczekiwanego po drodze się nie wydarzy.

Jak wygląda produkcja spektaklu od kuchni – od pomysłu do premiery? Ile to trwa, ile osób musi w to uwierzyć i o jakich pieniądzach mówimy?

Finanse bywają różne, zależnie od skali przedsięwzięcia. Czas od pomysłu do premiery to minimum pół roku. Samo budowanie obsady zabiera dużo czasu, bo staramy się, żeby była bardzo przemyślana. Do każdej roli przypisujemy kilka nazwisk. Układamy je później od tych najbardziej pożądanych. To trwa — zanim aktorzy przeczytają scenariusz, wypowiedzą się. Jedni mówią tak, od razu, „Wchodzę w to”, inni mówią: „to jest super, ale w tym terminie nie ma szans”. Czasami zgranie terminów aktorów i reżysera wymaga niemałej ekwilibrystyki. Jeśli chodzi o teksty, cały czas ich aktywnie poszukujemy, czasem tekst pod temat zamawiamy u dramaturga i potem angażujemy reżysera. Ale bywa, że ten etap dzieje się sam, jak wtedy, kiedy przyszedł do nas wspaniały reżyser Piotr Ratajczak. Miałyśmy dla niego zupełnie inną propozycję, a on mówi: „Słuchajcie, jest Mundial w przyszłym roku. Dajcie mi zrobić spektakl o piłce nożnej!” - Piotrek jest szalonym fanem futbolu. Tak nas zaczarował, że powiedziałyśmy: „No, dobra”. A potem wyszedł z naszego gabinetu, a my złapałyśmy się za głowy: co my robimy? Kto w ogóle na to przyjdzie? Przecież kibic stadionowy nie pójdzie do teatru na spektakl, tylko dlatego, że jest piłce nożnej. Kobiet, które oglądają mecze, jest naprawdę mało; a to przecież głównie kobiety przychodzą do teatru i przeprowadzają swoich mężczyzn. Tymczasem okazało się, że to był strzał w dziesiątkę! Powstał spektakl „Nic się nie Stało”, w którym piłkarskie historie są tylko pretekstem do opowiedzenia o nas, o ludziach, o Polakach. Ostatnia nasza premiera, „Moja Wersja Prawdy”, została napisana i wyreżyserowana przez Radka Kotarskiego, który nie pisał nigdy wcześniej dla teatru, ani nic nie reżyserował. Podwójny debiut! Ryzyko było więc wielkie, ale znowu okazało się, że intuicja nas nie zawiodła. Mamy kolejny hit!!!

Kiedy aktorka otwiera teatr, przestaje być aktorką? A może przestaje być tylko aktorką? Co było dla pani najważniejsze w tej transformacji?

To budowanie teatru działo się powolutku, właściwie samo, krok za krokiem. Kiedy postanowiłyśmy z Joanną spróbować, mówiłyśmy sobie: „Jak się nie uda, to wrócimy każda do swojego zawodu i będziemy udawać, że nic się nie wydarzyło” (śmiech). Kiedy okazało się, że to działa, że ludzie przychodzą oglądać nasze spektakle, że kupują bilety, że nie tylko widzowie, ale i aktorzy są zadowoleni, to całe to przedsięwzięcie nabrało rozpędu. Nie zrezygnowałam ze swojego zawodu. Przynajmniej nie do końca. Ale – nie ma co udawać – to Garnizon jest teraz moim oczkiem w głowie. Lubię grać w serialach, ale nasz teatr jest priorytetem.

Jak panie się poznały? Czym jest bycie wspólniczką w świecie sztuki?

To jest właściwie małżeństwo. (Śmiech) Taki związek na dobre i na złe.

Wiedziała pani od razu, że tak to będzie wyglądało?

Ależ skąd! Rozpoczęłyśmy współpracę bez wiedzy i wyobraźni jak to ma wyglądać. Okazało się, że jesteśmy totalnie różne. W związku z tym Asia czasem męczy się ze mną, a ja męczę się z nią (śmiech) Na szczęście więcej nas łączy, niż dzieli, wiec tarcia, które się zdarzają nie grożą rozwodem.

Co było tym pierwszym impulsem? Jak wyglądało Wasze spotkanie?

Aśka pracowała w agencji PR, zaangażowała mnie do kampanii społecznej „Chronię życie przed rakiem szyjki macicy”. Potem były inne projekty, jakieś imprezy, na które mnie zapraszała. Przy okazji coraz częściej i więcej rozmawiałyśmy ze sobą. Okazało się, że spotkały się dwa „niedosyty kreatywności”. Kiedy Aśka zgłaszała jakieś pomysły, zbywali ją, mówili, żeby robiła, co do niej należy i tyle. A ja też miałam potrzebę, żeby budować coś od początku, wymyślić projekt i go zrealizować. I tak to się zaczęło.

Teatry prywatne w Polsce mają dziś przyszłość?

Dopóki widzowie przychodzą…A mam nadzieję, że będą przychodzić, bo kontakt z aktorem jest nie do zastąpienia przez „internety”, social media czy nawet wspaniałe seriale na Netfliksie. Aktorzy, ich energia, to, że są na wyciągnięcie ręki. Wspólne oglądanie, współodczuwanie, to też kompletnie coś innego, bardziej dotykającego. Na dodatek nasza scena wyjątkowo sprzyja temu przepływowi energii, nawet z ostatniego rzędu aktor jest bardzo blisko widza. I widzowie to kochają.

Czytaj więcej

Aktorka Joanna Sydor zmieniła zawód: Niezależność czyni człowieka szczęśliwym

Powiedziała pani kiedyś: „Nie starzeję się, tylko ewoluuję.” Czego nauczył panią teatr, jeśli chodzi o biznes?

Z tym starzeniem, to oczywiście był żart. Nie ma ucieczki przed starością. Ale pasja, ciekawość świata powodują, że życie jest intensywniejsze, a przez to dłuższe. A z tym teatrem to jest trochę jak z macierzyństwem. Codzienność jest frustrująca, męcząca: nieprzespane noce, dziecko płacze; nie wiadomo, czy coś je boli, czy po prostu marudzi. To wszystko jest bardzo monotonne i niesatysfakcjonujące. A potem nagle dziecko się uśmiecha i cała ta męka przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Jest tylko szczęście! Na tym dla mnie polega cud macierzyństwa. Z teatrem podobnie: ta codzienność jest mozolna, rozwiązuje się jeden problem, a zaraz powstaje inny. Bez przerwy coś się wali, trzeba gasić pożary, czasem przepraszać, bo coś poszło nie tak. Ciągle jakaś walka. A potem nagle to „dziecko” się uśmiecha – bo premiera się udała, twórcy zadowoleni, a widownia wypełniona po brzegi – wtedy okazuje się, że wszystko było warte wysiłku i nie zamieniłabym tego na nic innego.

Nazywa pani Garnizon Sztuki – Teatrem Pozytywnych Emocji. Co dla pani oznaczają dziś, po dziesięciu latach, te pozytywne emocje?

To Asia wymyśliła ten podtytuł. Te pozytywne emocje biorą się z naszego programowego założenia. Chociaż Nigdy nie spisałyśmy manifestu artystycznego, to od początku powiedziałyśmy sobie, że nawet jeśli poruszamy trudne, bolesne tematy, to zawsze chcemy pokazywać widzowi światełko w tunelu. Nie mówię o łatwych happy endach, ale o nadziei, którą chcemy wlewać w serca naszych widzów. Bo choć w życiu nigdy nie idzie tak, jakbyśmy chcieli, to głęboko wierzę, że nawet porażki są wspaniałe, bo nas czegoś uczą. I ćwiczą niezłomność. To ważne, żeby po każdym niepowodzeniu , wstać i iść dalej. Wielu ludzi boi się zmian — boi się, że nie wyjdzie, więc nawet nie zaczynają. A ja uważam, że zawsze warto zaczynać.

Jak dziś zdefiniowałaby pani konkurencję dla Garnizonu Sztuki? Czy w ogóle ją dostrzega?

Oczywiście, że mamy konkurencję. I zależy nam, żeby ci Warszawiacy, którzy chodzą do teatru wybrali nasz Garnizon. Przyglądamy się z ciekawością co robią inne teatry i…robimy swoje. Ważne żeby działać niezależnie, budować swoją własną wartość. To droga, którą dostarcza najwięcej satysfakcji i radości. Jesteśmy pewne, że dla każdego jest miejsce na rynku – każdego, kto myśli w sposób autorski.

Czy widzowie się zmienili? Jak dziś buduje się więź z publicznością?

Jedno mogę powiedzieć: kiedy grała u nas Julia Wieniawa w duecie z Adamem Woronowiczem, to bardzo odmłodniała ta nasza widownia. Na „Grę” przychodzą zarówno fani Julki, jak i ci, którzy chcą zobaczyć, że sobie nie poradziła. Ci drudzy muszą być rozczarowani, bo Julia wypada znakomicie. A jak już ktoś raz przyjdzie do Garnizonu, to potem wraca. Jest wcale niemała rzesza widzów, którzy dopominają się o nowe premiery, bo wszystko już u nas widzieli. Czasem kilkukrotnie!

Pani droga artystyczna zaczęła się od pantomimy u Henryka Tomaszewskiego. Dziś jako prowadząca teatr czuje pani, że wraca do źródła?

Ależ skąd! Wtedy byłam na samym początku mojej drogi, przed studiami jeszcze.

Czytaj więcej

Anna Kalitowicz: Mama jest zwierzęciem scenicznym, ja się spełniam jako "Fajna agentka"

Pantomima to było dla mnie złapanie pana Boga za nogi, kontakt z najwyższą formą sztuki i największym artystą na świecie — mówię oczywiście o swoim subiektywnym odczuciu. To było jak fruwanie pod obłokami ze szczęścia. A potem przyszła szkoła, angaż w jednym teatrze, drugim, trzecim. Raz szło lepiej, raz gorzej, jak to w życiu. Potem urodziłam dziecko. Naturalnie pochłonęło mnie macierzyństwo, nie wiedziałam, czy będę miała do czego wracać. Ale cały czas jestem w ruchu, wciąż idę dalej, czasem wolniej, czasem przyśpieszam, nigdy nie stoję w miejscu.

Jak u Hitchcocka – zaczęło się od trzęsienia ziemi, a napięcie tylko rosło?

Wie pani, mam w sobie coś, co wyszło to przy okazji testu, który zrobiła nam nasza coach biznesowa Agata Wittchen-Barełkowska. Nie traktowałam tego wtedy poważnie, wydawało mi się, że to taki psychotest, jaki można znaleźć w kolorowych pismach. W kwadracie było wymienionych kilkadziesiąt wartości. Wszystkie były ważne. Miałyśmy skreślić połowę z nich. Potem kolejne i zostawić dziesięć dla mnie najważniejszych, Następnie – zostawić pięć, to było bardzo trudne. Potem tylko trzy – niewykonalne. A na końcu zostawić tylko jedną. I to było najtrudniejsze. Ale dzięki temu czegoś się o sobie dowiedziałam. To było dość niesamowite, bo odkryłam, że skreśliłam rodzinę, skreśliłam miłość, skreśliłam inne ważne rzeczy – a zostawiłam przygodę. Zrozumiałam, że to przygoda jest dla mnie najważniejszą. I kiedy spojrzałam wstecz na swoje życie, pomyślałam: „Tak jest, dokładnie. Takie jest moje życie.” Zawsze jak ktoś mnie pytał: „Czy skoczy pani ze spadochronem?”, to nawet się nie zastanawiałam, mówiłam: „Tak!” A wszyscy patrzyli z wyrazem twarzy: „Czy tobie życie niemiłe?” No jak to – właśnie dlatego, że jest mi miłe, skaczę ze spadochronem! Czy był to „Taniec z Gwiazdami”, czy edycja „Ameryka Express” – mówiłam „tak”, zanim jeszcze pomyślałam, z czym to się wiąże. Kompletnie inaczej niż mój syn, który na propozycję Ameryki Express powiedział „No, nie wiem, muszę się zastanowić” Nasz teatr to też było rzucenie się w kolejną przygodę. Ale szczęśliwie mam tu Asię, która na moje impulsywne decyzje mówi: „Hej, hej, zaczekaj, trzeba wszystko przemyśleć.” Dobrze to działa u nas!

Garnizon Sztuki to z jednej strony placówka kulturalna, a z drugiej teatr fundacja, który działa trochę jak start-up?

Garnizon Sztuki to teatr czyli w pełnym tego słowa znaczeniu instytucja kulturalna – istotny element życia społecznego. Fundamentem sukcesu jest to czy potrafimy wykreować wartość artystyczną, która porusza naszych widzów. To co łączy nas ze start-upami to fakt, że zaczynałyśmy od zera, choć dzisiaj po dziesięciu latach działalności i pięciu latach po otwarciu stałego miejsca, trudno nas tak nazwać.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wywiad
Siostra Nathalie Becquart: Papież Franciszek chciał, aby kobiety odgrywały większą rolę w Kościele
CUDZOZIEMKA W RP
Filipinka w Polsce: Polacy wciąż pracują, a przecież życie jest tylko jedno
PODCAST "POWIEDZ TO KOBIECIE"
Matura bez presji. Nie przesadzajmy z „monitoringiem emocjonalnym”
Wywiad
Autyzm to nie tylko męska sprawa. Neurokognitywistka rzuca nowe spojrzenie na spektrum
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
POLKA NA OBCZYŹNIE
Polka na Wyspach Zielonego Przylądka: „To miejsce, które słynie z morabezy”
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne