Tajka w Polsce: Tutaj przymus osiągnięcia sukcesu odbiera mi radość życia

W Azji byłoby nie do pomyślenia, żeby sprzeciwić się mamie czy tacie, pyskować, trzasnąć drzwiami. Rodzicom należy się największy szacunek. A mnie, mieszkając tutaj, nie raz zdarzyło się zachować nie po tajsku – mówi Lattiya Kaczmarczyk, która od 14 lat mieszka w Polsce.

Publikacja: 16.02.2025 14:40

Lattiya Kaczmarczyk: W Azji raczej nie mówi się na co dzień: „Kocham cię”. Zamiast tego przyrządzi s

Lattiya Kaczmarczyk: W Azji raczej nie mówi się na co dzień: „Kocham cię”. Zamiast tego przyrządzi się ulubioną potrawę ukochanej osobie.

Foto: Adobe Stock

Czy trochę nie żal ci tego kolorowego, różnorodnego świata jakim jest Tajlandia. Czy nie tęsknisz za swoim krajem?

Im jestem starsza, tym coraz częściej łapię się na tym, jak bardzo tęsknię. Staram się odwiedzać Tajlandię co dwa lata. Ostatnio doszłam do wniosku, że to trochę za rzadko. W Tajlandii jest inne życie. Nikt nie patrzy na to, co posiada. Ludzie są uprzejmi i mili wobec siebie. Pomagają sobie bez względu na to, czy należysz do rodziny, czy nie.

Teraz byliśmy w Tajlandii na uroczystości rodzinnej – czymś w rodzaju I komunii świętej, ceremonii Buat Nak, czyli święceniu na mnicha mojego brata. Według tradycji tajscy mężczyźni po 18. roku życia powinni poświęcić czas na wstąpienie do świątyni i studiowanie buddyjskich nauk. Wprawdzie mój brat osiemnastkę skończył już czternaście la temu, ale tutaj wiek nie jest żadnym ograniczeniem, żeby zasmakować mniszego życia. Mając więc 32 lata postanowił zostać mnichem i nie zapomniał o zaproszeniu na tę uroczystość swojej „polskiej” siostry. To, co zobaczyłam na miejscu, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Miałam wrażenie, że to nie było tylko święto mojego brata, ale całego sąsiedztwa. Przyszli nie tylko członkowie rodziny, sąsiedzi czy wierni, ale każdy, kto chciał się przyłączyć do wspólnego celebrowania. Przynosili dary, oferowali pomoc, przystrajali ulice. Mnóstwo osób w dzień i noc było zaangażowanych w przygotowywanie posiłków dla 400 gości.

To było pięć niezapomnianych dni, poprzedzonych pięcioma dniami przygotowań. Jednak nie obyło się bez problemów. Zatrułam się jedzeniem i wtedy w jeszcze większym stopniu poczułam tajską troskę. Od razu „ciocie” zabrały mnie do szpitala, a gdy tylko stamtąd wróciłam otoczyły mnie niebywałą opieką. Wzięły się za gotowanie i przyrządziły zupę, która ukoiła mój schorowany żołądek. Wtedy dostrzegłam tę ogromną różnicę pomiędzy Polską i Tajlandią i zatęskniłam za tym, żeby być częścią tej wspólnoty. Wcześniej, jako bardzo młoda osoba, tego nie dostrzegałam, bo wtedy najważniejsze było zdobycie dobrego wykształcenia. Nauka w tajskiej szkole państwowej nie gwarantowała takiej możliwości, a prywatna szkoła wiązałaby się z dużymi kosztami, dlatego rodzice podjęli decyzję o przeprowadzce do Polski. Edukacja zawsze była najważniejsza w mojej rodzinie. Moim rodzicom bardzo zależało na tym, żebym mówiła po angielsku. To mój pierwszy język.

Czytaj więcej

Polka w Ameryce: Mit o amerykańskim śnie to już przeszłość
Lattiya Kaczmarczyk

Lattiya Kaczmarczyk

Foto: Archiwum prywatne

Gdzie poznali się twoi rodzice?

W Tajlandii. Mój tata mnie bardzo inspiruje. Chciałabym prowadzić takie życie jak on. Uciekł z domu, kiedy miał 16 lat. Najpierw autostopem podróżował po Europie, a potem po Azji – aż w końcu wylądował w Bangkoku. I tam właśnie poznał moją mamą. Ich pierwsze spotkanie owiane jest tajemnicą. Zarówno tata, jak i mama opowiadają mi własne wersje wydarzeń. Z opowieści rodzinnych wynika, że poznali się w barze, zakochali, a potem dość szybko na świecie pojawiłam się ja. Najpierw przez pół roku mieszkaliśmy na wyspie Koh Samui, a potem przeprowadziliśmy się do Bangkoku.

Ile miałaś lat, kiedy rodzice podjęli decyzję o przeprowadzce do Polski?

9 lub 10 lat. Tuż po przeprowadzce przeżywałam prawdziwą fascynację nowym miejscem. Od razu zakochałam się w Polsce. Bardzo podobała mi się różnorodność klimatu. To, że raz jest zimno, a raz ciepło. Pamiętam swój pierwszy śnieg.

Jednak szybko pojawiły się też nowe wyzwania i trudności. Moi rodzice rozmawiali ze sobą po angielsku, z tatą po polsku nie rozmawiałam ani razu. Znałam tylko trzy polskie słowa: „zebra”, „motyl” i „tak”. Z taką znajomością języka, a raczej nieznajomością polskiego musiałam dołączyć do trzeciej klasy i to w połowie trwającego roku szkolnego.

Nowy kraj, nowi ludzie, nowy język, nowa szkoła. Musiało być trudno.

Po pół roku nauki w prywatnej szkole z wykładowym angielskim w Katowicach, rodzice zdecydowali, żebyśmy ja i moja siostra przeniosły się do publicznej szkoły w Tenczynku. Dojazdy do Katowic były kłopotliwe, więc zaczęłyśmy naukę w naszym miejscu zamieszkania. A tu wciąż widok Azjaty wywoływał zdumienie.

Idąc, pierwszego dnia do nowej szkoły, z przyzwyczajenia – bo tak kazano nam w prywatnych placówkach – ubrałam się na galowo, a wszyscy byli ubrani normalnie. Poczułam się wtedy niekomfortowo, bo nie dość, że nie rozumiałam języka, nikogo nie znałam to jeszcze wyróżniałam się na samym starcie, a przecież tego nie chciałam. Marzyłam tylko o tym, żeby wtopić się w tłum.

Czytaj więcej

Finka w Polsce: Fin zrobi wszystko, żeby tylko sąsiad nie miał lepiej niż on sam

Pamiętam, że nagle podszedł do mnie kolega i podał mi rękę. Myślałam, że chciał mi przywalić, bo w Tajlandii nie ma takiego zwyczaju. Mimo tej jednej nieprzyjemnej sytuacji, mój pierwszy rok w szkole nie był taki zły. Miałam wręcz wrażenie, że wszyscy byli mną zafascynowani. A potem zaczął się okres dorastania i okres ochronny pękł jak bańka mydlana. Nagle z uroczej, ślicznej Azjatki stałam się dla nich: „Murzynką”, „Asfaltem”. Kimś obcym. Zaczęli mi dokuczać, wytykać palcami, zarzucać, że jestem inna. Słyszałam, że mieszkam w kartonie, bo zaczęli kojarzyć, że Tajlandia jest bardzo biednym krajem.

Zawsze lubiłam sport, ale nienawidziłam jeździć na zawody. Mówili o mnie „Chinka”, „Murzynka”. Mnie jako Lattiyi nikt nie chciał ani poznać, ani nie był ciekaw. 

Gdy w okresie dojrzewania, zmagałam się z silnym trądzikiem, te docinki nasiliły się. „Nie dość, że czarna, to jeszcze twarz niewyrównana” – rzucali w moją stronę. To mnie bardzo bolało.

Czy rodzice o tym wiedzieli?

Nie mówiłam im o swoich problemach. Byłam zamknięta w sobie. Nigdy się nie żaliłam, nie mówiłam, jak mi ciężko, rodzice nie znali całej sytuacji. „Przecież każdy przechodzi trądzik” – mówiła mama. Nie wiedziała, jak głęboki jest to problem.

Jak radziłaś sobie w takich sytuacjach?

Moją obroną był śmiech. Śmiałam się z nimi, udawałam, że mnie to nie dotyka, że mam do tego dystans. Dopiero, gdy wracałam do domu, analizowałam to, co stało się w ciągu dnia i pozwalałam sobie na emocje i płacz. Wtedy ten temat był dla mnie bardzo drażliwy.

Odetchnęłam po przeprowadzce do Krakowa na studia. Wtedy i teraz spotykam się z większą życzliwością i akceptacją. Moja inność przestała być dziwna, dla wielu osób stałam się po prostu egzotyczna. Jednak wciąż dopada mnie stres, jak zostanę oceniona, gdy zamówię ryż na śniadanie albo tajskie jedzenie.

To, jak traktowana byłam jako dziecko, bardzo mocno wpłynęło na moją samoocenę. Wytykano mi, że mój nos jest tak szeroki jak u Murzynki, przez długie lata marzyłam więc o tym, że gdy tylko skończę 18 lat, to zacznę odkładać na operację plastyczną nosa, żeby był smukły i wąski, taki jak u typowych Europejek.

Czy nadal planujesz operację?

Już nie, ale nadal mam słabość do blondynek z niebieskimi oczami.

Z biegiem czasu zaczęłam coraz częściej dostrzegać, że moja inność może być atutem, bo nad Wisłą wciąż jest mało Azjatów. Zaczęłam inaczej na siebie patrzeć. Zdarza mi się, że w jednej chwili myślę: „Co ze mnie za klucha”, by po chwili dodać: „Daj spokój! Pełna buzia będzie dobra na starość. Zobacz jak młodo wyglądają Tajowie”.

Niemniej zawsze boli mnie to, że nieważne, czy jestem w Tajlandii czy w Polsce, nigdzie nie mam swojego miejsca, bo w Bangkoku też się przecież wyróżniam. Tam nie uważają mnie za Tajkę, a tutaj mówią o mnie, że nie jestem Polką.

Co teraz robisz zawodowo?

Jestem menadżerką mediów społecznościowych. Zajmuję się mediami społecznościowymi agencji, która oferuje Polakom nieruchomości w Tajlandii (to moja firma i partnera z Kanady). Przejęłam właśnie od mamy prowadzenie salonu tajskiego masażu w Krakowie. Zajmuję się marketingiem firmy. Nie jest to wprawdzie moja pasja, ale chcę pomóc mamie, która od 14 lat prowadzi to miejsce. W Polsce prowadzenie salonu z tajskim masażem wciąż wymaga tłumaczenia, że za tym masażem nie kryje się nic innego. Marketing wciąż jest więc bardzo potrzebny.

Kiedyś bardzo mnie to denerwowało, kiedy mężczyźni przychodzili do naszego salonu i prosili o coś więcej. Byli bardzo rozczarowani i niepocieszeni, że tego „więcej” nie dostaną. Inni w trakcie masażu sugerowali, po co tak naprawdę przyszli. Masażystki oczywiście ignorują wszelkie takie propozycje.

Zdarzają się sytuacje, gdy przychodzi klient i przed zabiegiem chce zobaczyć masażystkę albo tuż przed masażem, wchodząc do pokoju, widzi osobę, która będzie go masować i chce inną, bo „ta jest za stara i nie podoba mu się”. Dziewczyny potem płaczą, ja się wściekam. Tak nie może być.

Zachowania, o których mówisz, są nieakceptowalne. Wiem, że Tajowie mają kłopot z wyrażeniem sprzeciwu w sposób bezpośredni. Ty i mama musiałyście się tego nauczyć?

Rzeczywiście na początku było trudno. Teraz po 14 latach prowadzenia firmy, jesteśmy bardziej asertywne. Jeżeli klient jest chamski i nie ukrywa, że chce seksu, to odmawiamy wykonania masażu i mówimy: „Proszę wyjść”. Jeśli klient zachowuje się niepewnie, wysyła dwuznaczne sygnały, mówimy, że nie ma miejsc. Nigdy nie wiadomo, co może spotkać nasze dziewczyny, a przecież bezpieczeństwo pracowników jest najważniejsze, prawda? Wolimy się zabezpieczać niż potem martwić.

Czym charakteryzuje się tajski masaż?

Tradycyjny masaż tajski to masaż leczniczy, wykonywany bez olejków, klient ma na sobie specjalną piżamę. Masażystki w swojej pracy wykorzystują techniki jogi i akupresury. Bardzo często mówi się, że masaż tajski to pasywna joga, joga dla leniwych. Podczas masażu punkty na ciele człowieka zwane meridianami (korytarze przepływu energii) są uciskane, ugniatane, masowane, rozciągane i rozcierane. To dość mocne masaże, podczas których jest dużo wykręceń, wyginania ciała, dużo strzelania. Może dlatego Tajowie są bardziej odporni na ból, bo każdy w Tajlandii lubi mocny masaż. Widzę ogromną różnicę, kiedy dziewczyny masują mnie, a kiedy klienta. Z pewnych technik rezygnują, bo albo Polak tego nie lubi, albo nie będzie w stanie tego wytrzymać. A mnie czasami wykręcają tak, że po zejściu ze stołu, czuję się tak, że szpagat mogłabym zrobić. Wiem jednak, że jeśli meridiany zostaną prawidłowo zlokalizowane, naciśnięte i naciągnięte to będę zupełnie inaczej funkcjonować na co dzień. Będę bardziej zrelaksowana, moje ciało bardziej sprężyste, przybędzie mi energii do działania.

Lattiya Kaczmarczyk

Lattiya Kaczmarczyk

Foto: Archiwum prywatne

Jakie cechy polskie, a jakie tajskie w sobie dostrzegasz?

Bardzo się spolszczyłam. W Azji byłoby nie do pomyślenia, żeby sprzeciwić się mamie czy tacie, pyskować, trzasnąć drzwiami. Rodzicom należy się największy szacunek. A mnie, mieszkając w Polsce, nie raz zdarzyło się zachować nie po tajsku. Choć z drugiej strony są pewne granice, których nigdy nie byłabym w stanie przekroczyć. Nie wyobrażam sobie, żeby do nich przekląć czy użyć innych słów uznanych za obraźliwe. Bardzo mnie też drażni, gdy ktoś mówi o swoich rodzicach „starzy”. W mojej kulturze to nie uchodzi.

Z tajskich zachowań zostało mi też, że gdy pomiędzy kimś przechodzę albo przecinam komuś drogę, to zawsze muszę skłonić głowę. Szczególnie, gdy przechodzę obok starszej osoby. W ten sposób okazuję jej szacunek.

Niemniej, wydaje mi się, że po latach mieszkania w Polsce nabrałam pewności siebie, nie boję się postawić. Wcześniej podobne zachowanie w Tajlandii byłyby nie do pomyślenia, byłam cichutka i unikałam konfrontacji.

Jesteś mężatką. Jak twoje tajskie korzenie wpływają na wasz związek? W Azji jest przekonanie, że w rodzinie najważniejszy jest mąż. Czy u was ta zasada też obowiązuje?

Mówiąc szczerze, nie myślałam o tym, ale rzeczywiście w Tajlandii żona dba o dom, przyrządza posiłki a mężem opiekuje się trochę jak dzieckiem. I ja też w ten sposób okazuję swoje uczucie. Moim językiem miłości nie są słowa, a troska i opieka. W Azji raczej nie mówi się na co dzień: „Kocham cię”, zamiast tego przyrządzi się ulubioną potrawę ukochanej osobie.

Czy w takim razie gotujesz mężowi polskie dania? Które z nich przypadły ci do gustu?

Odkąd zostałam żoną bardziej przykładam się do tego, żeby nauczyć się gotować polskie potrawy. Bardzo mnie drażni, kiedy słyszę, że mój mąż pojechał do mamy na obiad, bo chce zjeść polski obiad, a ja jako żona wolałabym jednak, żeby zjadł w domu. Często robię schabowego z kapustą zasmażaną, pierogi ruskie i jego ulubione danie, czyli kluski śląskie z roladkami. Wcześniej nie smakował mi bigos, ale już się przyzwyczaiłam. Trochę jak do jeża podchodziłam do śledzi czy galarety, którymi częstowali mnie teściowie, ale jestem zdania, że trzeba próbować polskich smaków.

Uwielbiam tajską kuchnię, bo jest szybka, dobra i różnorodna. W Polsce je się ziemniaki i coś do tego. Każdy ma swoją porcję. A w tajskiej kuchni do ryżu nakładamy sobie różne dodatki i każdy gryz to inne doświadczenie smakowe. I dochodzi jeszcze ten aspekt rodzinny.

Co masz na myśli?

Gotowanie to nie jest przykry obowiązek tylko dzielenie się. Ofiarowujemy swój czas rodzinie i przyjaciołom. Wspólne lepienie pierożków i krojenie warzyw to przyjemność i tę właśnie radość zobaczyłam ostatnio podczas I komunii mojego brata. Tego dzielenia się podczas posiłków bardzo mi w Polsce brakuje.

Wracając jednak do upodobań kulinarnych mojego męża, na szczęście jest otwarty na moją kuchnię. Wcześniej nie jadł krewetek, a niedawno powiedział mi, że krewetki są teraz dla niego bardziej „normalne” niż schabowy z kapustą zasmażaną.

Czytaj więcej

Szwedka w Polsce: Nigdzie indziej nie spotkałam tylu ambitnych osób

Poza tym, gdy przyjeżdża do nas moja mama, serwuje nam konkretne dania: bambusy, fermentowaną rybę i inne bardziej skomplikowane potrawy, których nie jadają raczej turyści, a mój mąż zjada je ze smakiem. Ostatnio, kiedy byliśmy w Tajlandii spróbował tatara tajskiego. Nawet ja nie odważyłabym się tego spróbować.

Dlaczego?

Ze względu na bezpieczeństwo, bo do tajskiego tatara dodaje się krew i żółć. Mój mąż zjadł tę przystawkę i wszystko było w porządku. Nic mu nie zaszkodziło.

Jeśli chodzi o mnie, to muszę przyznać, że jestem smakoszem. Nic mnie nie brzydzi, wszystkiego spróbuję, no może… poza tajskim tatarem. Próbowałam baluta (jajko na twardo z zarodkiem w środku), krokodyla (to taki wodny kurczak w smaku), uwielbiam larwy jedwabników, lubię smażone świerszcze.

Kiedy wzięłaś ślub? Czy ceremonia była tajska czy polska?

Nasz ślub nie był ani tajski ani polski. Ponieważ zaczęłam doceniać to, że jestem inna, stwierdziłam, że chcę mieć inny ślub. Wzięliśmy go rok temu za granicą w Chorwacji. Uroczystość odbyła się w cerkwi na klifie, a wesele mieliśmy na prywatnej wyspie. Zaprosiliśmy 50 najbliższych osób z Polski. To było wesele marzeń.

Życie z mężem planujecie w Polsce?

Tęsknię za Tajlandią, zawsze tęskniłam. Za każdym razem, gdy tam wracam ogarnia mnie nostalgia. Brakuje mi tajskiego jedzenia, bo najlepiej smakuje właśnie tam. Nieważne do jakiej restauracji bym poszła, zawsze mam poczucie, że to nie to. Może dlatego moim wielkim marzeniem jest otworzenie tajskiej restauracji w Polsce.

W ubiegłym roku, gdy polecieliśmy do Tajlandii z moim tatą i z moim mężem, poczułam, że chciałabym tam zamieszkać. W Polsce odczuwam presję, że muszę coś osiągnąć. Mam dopiero 24 lata, a przymus osiągnięcia sukcesu odbiera mi radość z życia.

W Tajlandii jest inaczej. Trudno rozpoznać, kto jest bogaty, a kto biedny, bo ludzie nie noszą markowych ubrań. Każdy wygląda tak samo. Nie budują ogromnego domu, nie kupują drogiego auta. Masz wrażenie, że rozmawiasz z przeciętnym Tajem, a okazuje się, że ma w banku miliony. I to mi się tam bardzo podoba, że nie ma tam takiej gonitwy, porównywania się. Myślę, że gdybym wróciła do Tajlandii, to po prostu bym żyła.

Na razie przeprowadzka nie wchodzi w grę, bo mój mąż miałby problemy ze znalezieniem dobrej pracy. Nie opuszcza mnie jednak myśl, żeby w Bangkoku mieć swój dom. Ale gdybym planowała mieć dzieci, to chciałabym je wychować w Polsce, mimo wszystko.

Czy trochę nie żal ci tego kolorowego, różnorodnego świata jakim jest Tajlandia. Czy nie tęsknisz za swoim krajem?

Im jestem starsza, tym coraz częściej łapię się na tym, jak bardzo tęsknię. Staram się odwiedzać Tajlandię co dwa lata. Ostatnio doszłam do wniosku, że to trochę za rzadko. W Tajlandii jest inne życie. Nikt nie patrzy na to, co posiada. Ludzie są uprzejmi i mili wobec siebie. Pomagają sobie bez względu na to, czy należysz do rodziny, czy nie.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wywiad
Kierowca rajdowy Gosia Prus: W motorsporcie trzeba mieć dwie rzeczy - budżet i odwagę
Wywiad
Farmaceutka zrezygnowała z kariery, by zmieniać życie dzieci muzyką. "Dzieją się piękne rzeczy"
POLKA NA OBCZYŹNIE
Polka w Ameryce: Mit o amerykańskim śnie to już przeszłość
CUDZOZIEMKA W POLSCE
Brazylijka w Polsce: Urzędnicy wobec obcokrajowców są nieżyczliwi i obojętni
Wywiad
Łamie reguły fine dining, a zdobyła gwiazdkę Michelin. "Doskonałe jedzenie nie potrzebuje lnianych obrusów"
Materiał Promocyjny
Raportowanie zrównoważonego rozwoju - CSRD/ESRS w praktyce