Zadowalanie innych dlatego wchodzi w krew, bo jest nagradzane przez otoczenie?
Może tak być, ale zatrzymajmy się na perspektywie takich osób. Z jednej strony otrzymują wzmocnienia pozytywne: „Jesteś taka miła i uczynna”, a z drugiej strony obawiają się, że mogą być postrzegane jako mało asertywne, dające się wykorzystywać. Dostrzeżenie, że zadowalanie innych nie przynosi samych plusów, może być kulminacyjnym momentem w ich rozwoju. „Daję z siebie 200 proc., a nikt mi nawet nie podziękuje!?” – często słyszę w gabinecie. Będąc w ferworze „zadowalania” wcale o tym nie myślą, bo przecież liczy się to, że pomogli, albo to, że ktoś może być na nich zły. Refleksja przychodzi później.
Jeśli przyjrzymy się temu głębiej, zauważymy, że podejście na zasadzie „pomagam, a więc wszyscy mnie lubią i uważają za osobę wartościową”, nie zawsze się sprawdza. Może się wręcz okazać, że im więcej dajemy innym, tym mniejszy szacunek możemy u nich wzbudzać. Ten właśnie moment, kiedy klienci uświadamiają sobie, że zadowalanie innych nie zawsze jest pozytywne, jest ogromnie ważny w terapii.
Jest miło, wszyscy się w domu i pracy uśmiechają. Co w tym złego?
To przecież utopia. W rzeczywistości ciężko jest osiągnąć taki piękny, polukrowany świat bez „ofiar”. Emocje i odmienne poglądy bywają trudne i jeśli są wyrażane, to czasem wcale nie jest miło. To z jednej strony samo życie, a z drugiej – źródło sprzeczek. Jeśli więc ich nie chcemy, bo z jakieś powodu są dla nas niewygodne, to przechodzimy w stan tłumienia, co oznacza, że zakładamy maskę i udajemy, że wszystko jest dobrze, a przynajmniej niech na to wygląda.
A może ta rola jest wygodna? Może zdejmuje z „zadowalaczy” odpowiedzialność za to, co ich spotyka w życiu?
Jestem daleka od takich ocen. Tak, jak wspominałam, każde zachowanie z czegoś wynika. Doświadczenia z dzieciństwa pokazały, że taka strategia pozwala przetrwać. Gdy więc w dorosłym życiu, widzimy, że pewna postawa też się sprawdza, to skąd mamy wiedzieć, jakie będą następstwa, gdy zachowamy się inaczej?
Moi klienci mówią o frustracji (często odczuwanej przez people pleaserów), bo zauważają, że nie mają dla siebie czasu, że żyją w ciągłym stresie, że biorą na siebie odpowiedzialność za emocje innych. I nawet, jeśli czują, że biorą na siebie za dużo, w paradoksalny sposób będzie im w tym wygodnie, bo taki stan jest im znany, a więc będą go postrzegać jako bezpieczny. To trochę jak w syndromie gotującej się żaby. Jeśli wrzucimy żabę do gorącej wody, szybko z niej wyskoczy. Jeśli natomiast wrzucimy ją do zimnej wody i zaczniemy stopniowo ją podgrzewać, ta będzie przystosowywać się do tych warunków, aż w końcu się ugotuje.
People pleaserzy są bardzo krytyczni wobec siebie, przypisują sobie najgorsze cechy, obarczają się odpowiedzialnością za złą atmosferę w pracy czy w rodzinie. A gdy zauważają, że prawda może być nieco inna i starają się coś z tym zrobić, to są już tak mocno uwikłani w zadowalanie innych, że nawet nie wiedzą od czego zacząć.