W środowisku dziennikarskim często można usłyszeć taki żarcik: "Co mówi kobieta poproszona o udzielenie wywiadu lub przyjście w charakterze ekspertki do audycji? Wymienia całą listę przeszkód, prosi o przesłanie wcześniej zagadnień, by w końcu stwierdzić, że raczej nie jest wystarczająco kompetentna i nie chciałaby sprawić zawodu słuchaczom/widzom lub wprowadzić ich w błąd. Ale chętnie poleci kogoś innego, np. kolegę – wybitnego specjalistę w danej dziedzinie."
A co mówi mężczyzna, słysząc taką samą prośbę? Odpowiada krótko: „O której i gdzie?”.
Żarty, żarciki...
Problem polega na tym, że ów żarcik, z pozoru obrazujący pewien stereotyp, w praktyce niestety opisuje rzeczywistość. Boleśnie utwierdzam się w tym niemal co tydzień, zapraszając gości (do słówka „gościnie” wciąż nie mogę się przekonać) do naszego „rzepowego” magazynu „Rzecz o Prawie”, wyświetlanego na Rp.pl (przy okazji szczerze polecam, to bardzo ciekawe rozmowy poświęcone aktualnym wydarzeniom z prawnym kontekstem, premiera każdego odcinka we wtorki o godz. 14!).
Od dawna irytowało mnie, że dyżurnymi komentatorami większości tematów prawnych są mężczyźni. A przecież kobiety stanowią ponad połowę studentów prawa. Adwokatek też jest więcej niż adwokatów. Nie chcę tu żonglować statystykami, ale nie mam wątpliwości, że błyskotliwych, mądrych, potrafiących ciekawie opowiadać o najtrudniejszych nawet kwestiach prawniczek nie brakuje. Postanowiłam więc wyrównać nieco te zachwiane proporcje i do prowadzonego przeze mnie programu zapraszać, o ile to możliwe, tylko kobiety. Pal diabli parytety, których jestem skądinąd zwolenniczką – bo panowie nigdy się nie posuną, jeśli nie zmuszą ich do tego jakieś przepisy czy regulaminy – u mnie ten kobiecy parytet ma wynosić 100 proc.
No i zaczęły się schody. Przede wszystkim szybko zobaczyłam, że nawet mój własny notes z kontaktami, a z dawniejszych czasów – nieco zakurzony wizytownik, wypełniają numery telefonów głównie do ekspertów płci męskiej. Rozglądając się za rozmówczynią (a marzy mi się też odkrywanie i promowanie nowych twarzy) muszę zatem posiłkować się często biurami prasowymi, sekretariatami czy prosić o pomoc koleżanki i kolegów z redakcji. A gdy już uda mi się dodzwonić do ekspertki i zaproponować udział w programie, ta… wymienia całą listę przeszkód, prosi o przesłanie wcześniej zagadnień, by w końcu stwierdzić, że raczej nie jest wystarczająco kompetentna i chętnie poleci kogoś innego, np. kolegę – wybitnego specjalistę w danej dziedzinie, w dodatku obytego medialnie, niebojącego się kamery, a więc pewniaka.