Jak być świadomym konsumentem? Radzi właścicielka bloga o ekologii i naturalnych kosmetykach

Kosmetyki konwencjonalne mnie nie interesują. Zajmuję się zwalczaniem greenwashingu, więc nie lubię kosmetyków, które udają produkty naturalne – mówi Dominika Chirek, prawniczka, prowadząca blog Naturalnie Proste dla miłośników ekologii.

Publikacja: 05.11.2024 16:09

Dominika Chirek: Zdarzyło mi się pójść do dużej sieci handlowej i zobaczyć tam kosmetyki, które zawi

Dominika Chirek: Zdarzyło mi się pójść do dużej sieci handlowej i zobaczyć tam kosmetyki, które zawierały składniki już wycofane z rynku i zabronione.

Foto: Archiwum prywatne

Jeśli kupuję krem przeciwzmarszczkowy za 200 złotych, to za co faktycznie płacę? Za jakość czy coś innego?

Płaci się za jakość, opakowanie, markę i za reklamę. Natomiast gdy mowa o jakości, to najważniejsze są składniki – właśnie w nich tkwi największa różnica. Jeszcze kilkanaście lat temu, konsumenci w ogóle nie zwracali uwagi na listę składników. Często były to produkty oparte na parafinie, pochodnej ropy naftowej, z emulgatorami, odrobiną witaminy E, która pełniła funkcję konserwantu, i sztucznym zapachem. Takie połączenie mogło mieć dowolną cenę, jaką producent sobie zażyczył. 20-30 lat temu w ten sposób działało wiele znanych marek.

Kupiłam w aptece krem pod oczy polskiego producenta za niewielką cenę. Na pytanie, czy dobrze działa, farmaceutka powiedziała, że nie kupuje kremów pod oczy tańszych niż 100 zł, bo „one w ogóle nie działają.” Co pani na to?

Uważam, że skuteczność kosmetyku zależy od składników, a nie od ceny. Oczywiście, są składniki droższe, pochodzące z upraw ekologicznych, z rzadkich roślin, ale nie zawsze cena równa się jakości. Przede wszystkim wolałabym, aby krem nie zawierał zapachu, bo okolice oczu są delikatne i aromat jest tam zbędny.

Jakie kosmetyki uważa pani za, mówiąc kolokwialnie, „pieniądze wyrzucone w błoto”?

Dla mnie takim kosmetykiem jest krem oparty na parafinie. Wybieram kremy oparte na masłach i olejach roślinnych, np. masło shea, olej z awokado czy inny olej roślinny, najlepiej tłoczony na zimno. Taki krem zapewnia skórze większe nawilżenie i odżywienie, a nie tylko okluzję, którą daje parafina, tworząc barierę zapobiegającą odparowywaniu wody. Parafina jest składnikiem neutralnym, który skóry nie odżywia, dlatego nie kupuję kosmetyków z parafiną.

Parabeny – to słowo też często słyszałam w kontekście kosmetyków, a dokładnie, że trzeba unikać kosmetyków, które je zawierają. Mimo to, nawet produkty popularnych marek nadal je zawierają. Jakie jeszcze szkodliwe składniki można znaleźć w kosmetykach?

Parabeny to grupa konserwantów, część z nich została już zabroniona w kosmetykach, choć mało się o tym mówi. Niektóre badania faktycznie wykazały, że mogą one zaburzać gospodarkę hormonalną. Koncerny bronią się, że ilości, w jakich stosują parabeny, nie są szkodliwe. Może tak by było, gdybyśmy używali jednego kosmetyku z parabenem i żyli w idealnie czystym środowisku. Natomiast używając kilku(nastu) kosmetyków dziennie, w skład których wchodziłyby parabeny, efekt może być inny. Ginekolog, dr Anetta Karwacka, badała wpływ środowiskowych czynników, takich jak parabeny, na niepłodność i odkryła, że propylparaben obniża rezerwę jajnikową. Uważa, że kosmetyki z tym konserwant powinny zawierać ostrzeżenie, aby unikały ich kobiety w wieku rozrodczym. Takie składniki są eliminowane z kosmetyków naturalnych – żadna certyfikująca organizacja ich nie akceptuje.

Czytaj więcej

Miód – kosmetyk stworzony przez naturę. Jak wykorzystać go do domowej pielęgnacji?

A co z innymi konserwantami?

Weźmy np. metyloizotiazolinon. W pewnym momencie, gdy konsumenci zaczęli unikać parabenów, producenci zamienili je na metyloizotiazolinon, a jest on znanym alergenem. W 2013 roku Amerykańskie Towarzystwo Dermatologiczne uznało go za alergen roku. Komisja Europejska zdecydowała się ograniczyć jego stosowanie w kosmetykach. Dziś metyloizotiazolinon jest dopuszczony tylko w tych kosmetykach, które się spłukuje, jak szampony czy żele pod prysznic, ale nadal może wywoływać alergie. Osoby z wrażliwą skórą powinny go unikać.

Jak rozpoznać naturalne kosmetyki od takich, które je tylko udają? I jaka jest między nimi różnica?

Kosmetyki naturalne zawierają maksymalnie dużo składników pochodzenia roślinnego. Niektórzy myślą, że kosmetyki naturalne to maseczki z płatków owsianych, które trzeba zużyć w dwa tygodnie, bo inaczej zacznie w nich rosnąć nowe życie. To nie tak – kosmetyki naturalne podlegają tym samym regulacjom, co te konwencjonalne i też mają konserwanty, ale są to substancje niekontrowersyjne. Zawierają zapachy, ale pochodzące z roślin i olejków eterycznych, a nie z syntetycznych substancji zapachowych.

Jak je rozpoznać? Są dwie metody: albo czytamy listę składników (to trudniejsze), albo posługujemy się certyfikatami. W Europie mamy kilka znanych międzynarodowych certyfikatów, takich jak Ecocert czy Cosmebio (oba francuskie) lub brytyjski Soil Association. Włochy mają własny certyfikat ICEA, który nadzoruje ich Ministerstwo Rolnictwa. Są też certyfikaty, jak niemiecki BDIH czy Natrue, z których korzysta wielu niemieckich producentów. Na opakowaniach kosmetyków naturalnych często widnieje logo jednego z tych certyfikatów, co daje pewność, że mamy do czynienia z kosmetykiem naturalnym.

Czy certyfikaty kosmetyczne można porównać do tych stosowanych w żywności ekologicznej? Jakie procedury musi spełnić producent, aby otrzymać certyfikat i czy wystarczy go zdobyć raz?

W Unii Europejskiej mamy certyfikat rolnictwa ekologicznego (zielony listek z gwiazdkami), który dotyczy tylko żywności. Ale Ecocert, Soil Association czy ICEA wywodzą się z certyfikacji ekologicznej roślin jadalnych, zanim jeszcze rynek kosmetyków naturalnych powstał.

Aby otrzymać certyfikat kosmetyczny, producent musi spełnić rygorystyczne kryteria. Formuła kosmetyku nie może zawierać składników kontrowersyjnych, a pewien procent składników musi pochodzić z upraw ekologicznych. Akceptowane są jedynie zapachy pochodzenia naturalnego. Proces produkcji musi być transparentny, a opakowania nadawać się do recyklingu. Certyfikat jest przyznawany na rok, po przeprowadzonym audycie. Producent ponosi koszt audytu i musi spełniać kryteria w całym cyklu życia produktu, inaczej certyfikat nie zostanie przedłużony.

Zdarza się, że producent kupuje sobie taki certyfikat? Można go kupić?

Nie, certyfikatu nie można kupić. Producent płaci za audyt i musi spełnić wszystkie kryteria, aby certyfikat został przyznany. Zdarzają się próby obejścia systemu – niektórzy producenci podają, że ich kosmetyk zawiera np. olej z pestek winogron z certyfikatem Ecocert, choć sam produkt nie spełnia wszystkich wymagań certyfikatu. To nieuczciwe praktyki. Jeśli certyfikująca organizacja dowie się o takim nadużyciu, żąda natychmiastowego usunięcia logo certyfikatu z opakowania.

Zmieniają się preferencje konsumentów? Czy dalej wierzymy w obietnice producentów?

Konsumenci są coraz bardziej świadomi i nie nabierają się już na zdjęcia modelek z użyciem photoshopa, prezentujące efekty stosowania kremów na zmarszczki. Rośnie zapotrzebowanie na kosmetyki naturalne, bo okazało się, że roślinne składniki mają dobroczynny wpływ na skórę. Rynek kosmetyków naturalnych rozwija się szybciej niż rynek tych konwencjonalnych. Konsumenci szukają produktów z naturalnym składem i ekologicznym opakowaniem. Kupując je, wysyłają sygnał producentom, że to właśnie chcą widzieć na rynku.

Znam osoby, które uważają, że kosmetyki naturalne słabiej się pienią, albo nie dają tak szybkich efektów jak kosmetyki konwencjonalne. Może to tylko moda na kosmetyki naturalne, a nie długotrwały trend?

Czytaj więcej

Najtrudniejszy do stworzenia zapach: odchodzącego mężczyzny. Marie-Lise Jonak o tajnikach swojej pracy

Myślę, że to nie jest chwilowa moda. Widać to choćby po kosmetykach dla dzieci. Młode matki, chcąc dla swoich dzieci jak najlepiej, coraz częściej sięgają po kosmetyki naturalne. Okazuje się bowiem, że od tej intensywnej piany dziecko może dostać uczulenia, a mocne zapachy truskawkowe, które z truskawką nie mają nic wspólnego, wywołują czerwone plamy na skórze. To często pierwszy sygnał, który skłania młodych rodziców do poszukiwania produktów naturalnych.

Coraz więcej osób przekonuje się, że naturalne produkty są po prostu skuteczne. Kiedyś modne były bazy pod podkład z dużą ilością silikonów, które dawały natychmiastowy efekt gładkiej, śliskiej skóry, na której wszystko świetnie się trzymało. Tyle, że ten efekt gładkości trwał do wieczora, a po zmyciu makijażu znikał całkowicie. Jeszcze kilkanaście lat temu silikony były standardem jako serum do włosów.
W dłuższej perspektywie jednak silikony niszczyły włosy. Sama tego doświadczyłam, bo kiedyś fryzjer polecił mi serum silikonowe. Dziś już wiemy, że niektóre z tych silikonów zostaną zabronione w kosmetykach w ciągu najbliższych kilku lat. Teraz, gdy idę do fryzjera, zawsze słyszę, że moje włosy są doskonale odżywione. Fryzjerka sądzi, że to zasługa profesjonalnych szamponów, ale ja wiem, że zawdzięczam to naturalnym kosmetykom. Są efekty, na które warto poczekać, zamiast ulegać chwilowej złudnej satysfakcji.

Na pani profilu na Facebooku zatrzymało mnie nagranie dotyczące paznokci hybrydowych. Już wcześniej słyszałam o tym, że „hybrydy” nie są zdrowe. Jak to właściwie jest? Są groźne dla naszego zdrowia? To dlaczego są tak popularne w gabinetach kosmetycznych?

„Hybryda” to wspaniały biznes, zrobił się popularny w Polsce. Dlaczego więc ktoś miałby z niego rezygnować? Paznokcie hybrydowe są wygodne – efekt utrzymuje się dwa, trzy tygodnie. Za tę wygodę kobiety są skłonne zapłacić więcej, ale będą miały bardzo osłabione paznokcie. Stąd często po „hybrydzie” pojawia się onycholiza – choroba polegająca na oddzieleniu się paznokcia od łożyska. W pandemii ujawniły się też inne skutki uboczne tej metody, o których kobiety nie miały pojęcia. Napisała do mnie jedna z dziewczyn, która po rezygnacji z „hybrydy” przestała odczuwać nawracające migreny. Czasem trudno dostrzec bezpośredni związek między „hybrydą” a bólem głowy. Obserwuję, że coraz więcej kobiet, które decydują się na rezygnację z tej formy manikiuru, są zadowolone i czują wręcz ulgę. Nie chcą już być pod presją zawsze pomalowanych, idealnych paznokci, jako niezbędnego elementu dbania o siebie. Wystarczy wyjechać za granicę i zobaczyć, że tam takiej presji wcale nie ma. Nie widać, żeby kobiety na różnych stanowiskach i o różnym statusie społecznym nosiły „hybrydę". Zawsze podaję przykład redaktor naczelnej amerykańskiego „Vogue’a”, Anny Wintour – ona ma krótkie, niepomalowane paznokcie.

Na ile tego rodzaju narracja, w której pani ostrzega, a czasem nawet trochę straszy, może być skuteczna? Co, z pani doświadczeń, działa najlepiej na odbiorców w mediach społecznościowych?

Za każdym razem, kiedy któraś z moich obserwatorek decyduje się na to, by zmienić pielęgnację - zrezygnować z „hybrydy” czy odstawić botoks, po jakimś czasie dostaję wiadomość: „Dlaczego ja tego wcześniej nie zrobiłam?” Czytam, jak bardzo są zadowolone, że przeszły na naturalną pielęgnację –  twierdzą, że ich skóra jest lepiej odżywiona, pozbyły się problemów z cerą, lepiej się czują, przestały cierpieć na bóle głowy, wyeliminowały syntetyczne kompozycje zapachowe. To są zmiany na plus.

Nie chodzi o straszenie. Chodzi o to, aby podejmować świadome wybory. Jeśli ktoś chce stosować kosmetyki konwencjonalne – niech stosuje, ale niech wie, że zawierają więcej składników pochodzenia syntetycznego. Na przykład, jeśli w kremie konwencjonalnym jest składnik „parfum,” to jest to tajemnica producenta i tak naprawdę nie wiemy, co jest w środku. Być może kilka, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt różnych substancji, z czego część to alergeny, które zgodnie z prawem unijnym muszą być umieszczone na opakowaniu. Ale poza tym jest tam mnóstwo innych substancji, których nie trzeba wymieniać, a które również mogą powodować uczulenie lub podrażnienie.

W kosmetykach naturalnych, jeśli zapach pochodzi z roślin, to mamy do czynienia z olejkami eterycznymi. Na nie także można być uczulonym, ale kiedy wiemy, co wywołuje reakcję alergiczną, łatwiej dany składnik wyeliminować. Zwykle jest to reakcja alergiczna na skórze, która ustępuje wraz z zaprzestaniem stosowania olejku. W przypadku syntetycznych kompozycji zapachowych może być tak, że po kilku tygodniach czy miesiącach od stosowania danego kosmetyku zaczyna boleć głowa.

Jeśli komuś bardziej odpowiadają kosmetyki naturalne, to nie ma się czego bać – one działają. Nie jest prawdą, że mają gorsze konsystencje, nie pachną lub że są nieprzyjemne w użyciu. Dziś kosmetyki naturalne mają atrakcyjne opakowania, potrafią być luksusowe i bardzo drogie, bo zawierają rzadkie składniki roślinne, często z upraw ekologicznych.

Z zawodu jest pani prawniczką – skąd zainteresowanie kosmetykami?

Pracowałam w korporacji prawniczej i dostałam zlecenie na opinię prawną związaną z nowym prawem kosmetycznym, które wchodziło w Polsce na początku lat 2000. Na opakowaniach kosmetyków miało pojawić się słowo „składniki” w języku polskim (obok angielskiego „ingredients”), po którym wymieniano składniki w nomenklaturze INCI. To taka międzynarodowe nazewnictwo, gdzie składniki nie są opisane wprost, jako na przykład „olej z awokado,” tylko pojawia się określenie przypominające skrzyżowanie łaciny z chemią. Moja opinia prawna zakończyła się więc zaleceniem, żeby na opakowaniu pojawiła się naklejka w języku polskim z napisem „składniki” – i de facto tak się stało.

Od tego momentu zaczęłam bardziej przyglądać się liście składników, ale w tamtych czasach nie było materiałów ani informacji na ten temat. Zaczęłam szukać źródeł za granicą, żeby zrozumieć, o co chodzi. Poza tym sama miałam problemy z cerą. Próbowałam wszystkiego, a mimo to wciąż miałam trądzik. Pomyślałam, że spróbuję działać inaczej i zaczęłam eliminować tzw. kontrowersyjne składniki, które były prawnie dopuszczone, ale badania wskazywały, że mogą wywoływać alergie, działać drażniąco na skórę albo zaburzać gospodarkę hormonalną. Zaczęłam używać kosmetyków naturalnych i okazało się, że pomogły mi unormować cerę, zadbać o nią w sposób lepszy niż inne produkty, które dawały chwilowy efekt zmatowienia, a potem było tylko gorzej.

Czytaj więcej

Płukanie zębów olejem może zastąpić ich mycie? Dentysta komentuje popularny trend

Pani działalność w mediach społecznościowych stała się również pani źródłem dochodu poprzez promowanie konkretnych kosmetyków?

Na początku kosmetyki to było hobby, które z czasem przerodziło się trochę w misję, bo zaczęłam wysyłać do koleżanek i znajomych maile – coś na kształt newslettera, choć wtedy jeszcze tak tego nie nazywano. Chciały używać kosmetyków naturalnych, a ja potrafiłam im wskazać konkretne przykłady, potem namówiły mnie, żebym założyła bloga. I tak to się w naturalny sposób rozwinęło.

Faktem jest, że zaczęły zgłaszać się do mnie różne marki, prosząc o pomoc w promowaniu ich produktów albo pokazywaniu pozytywnych przykładów. Jestem bardzo restrykcyjna i nie idę na skróty, więc w większości takich propozycji po prostu nie przyjmuję. Decyduje zawsze lista składników i moje kryteria.

Otwarcie mówi pani o kosmetykach, które nie spełniają standardów, a są popularne. Jak reagują na krytykę producenci? Zdarzało się, że straszą Panią pozwami?

Straszą. Miałam nawet sprawę w sądzie z producentem bardzo popularnego mydła w płynie, które określał jako „hipoalergiczne,” a w składzie miało sztuczny zapach i kilka znanych alergenów, w tym wymieniony przeze mnie metyloizotiazolinon. Czułam się zobowiązana ostrzec konsumentów. Sprawa zakończyła się w sądzie, gdzie zostałam uniewinniona w obu instancjach. Zarzucono mi rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji, szkodzenie producentowi, zniechęcanie do zakupu i „czyn nieuczciwej konkurencji.” Ale to nie był czyn nieuczciwej konkurencji – po pierwsze, nigdy nie pracowałam w branży kosmetycznej i nie byłam związana z żadną marką kosmetyczną. Po drugie, po prostu informuję konsumentów, że produkt nie może mieć deklaracji „hipoalergiczny,” jeśli zawiera alergeny.

Ciekawostką było, że podczas postępowania, które toczyło się w pandemii (sprawa rozpoczęła się przed pandemią, a 2020 rok przyniósł opóźnienia), zauważyłam, że na półce w drogerii skład tego mydła się zmienił – skrytykowałam pięć składników, z czego trzy zostały już usunięte. Myślałam, że do sprawy w sądzie nie dojdzie, a jednak miała swój finał. Zostałam uniewinniona, ze strony producenta poszła apelacja. Sąd drugiej instancji orzekł, że nie ma żadnych podstaw do apelacji, uznając ją za całkowicie bezzasadną, i wyrok się uprawomocnił.

Ta sprawa dała mi obraz tego, jak działają niektórzy producenci. W sądzie przesłuchiwano panią technolog, która opracowała formulację tego mydła, i mogłam zadawać jej pytania. Zapytałam: „Jak to jest, że wyprodukowaliście mydło, opisaliście je jako hipoalergiczne, a w składzie macie metyloizotiazolinon, o którym cała branża kosmetyczna wie, że jest znanym alergenem i badania pokazują, że powoduje wiele reakcji uczuleniowych? Komisja Europejska zmieniła prawo kosmetyczne właśnie przez ten składnik, bo wywoływał tyle alergii.” Na co pani technolog odpowiedziała: „Bo mogliśmy. Prawo nam tego nie zabraniało.” To pokazuje, że producenci będą stosować nieuczciwe praktyki rynkowe, dopóki im się na to pozwala. Nie można liczyć na to, że branża sama z siebie będzie uczciwa, bo jest nastawiona na zysk i zawsze dąży do tego, by produkować jak najtaniej, z jak najwyższą marżą. Po to właśnie zakłada się firmy, produkuje i sprzedaje. Etyka jest na drugim miejscu. Oczywiście, nie dotyczy to wszystkich producentów, ale w tym przypadku było to aż nadto jasne i ewidentne.

Pamiętam, o tej sprawie było głośno w mediach. Chciałabym jeszcze wrócić do kwestii współpracy z markami. Promuje pani kosmetyki, których sama używa. Jak ocenia pani przejrzystość tych współprac? Czy kiedykolwiek stanęła pani przed jakimiś etycznymi dylematami, promując dane produkty?

Mam swoje zasady – nie mogłabym promować kosmetyków, których sama bym nie użyła. Kosmetyki konwencjonalne mnie nie interesują. Zajmuję się zwalczaniem greenwashingu, więc nie lubię kosmetyków, które udają produkty naturalne. Jeśli widzę, że jakiś kosmetyk udaje naturalny w taki czy inny sposób, to, choć ja sama się na to nie nabieram, wielu moich obserwujących może dać się zwieść. Wtedy takie sprawy nagłaśniam, bo jest to nieuczciwa praktyka rynkowa. De facto powinien się tym zajmować UOKiK albo Główny Inspektorat Sanitarny, ale te instytucje nie zawsze działają właściwie.

Zdarzyło mi się pójść do dużej sieci handlowej i zobaczyć tam kosmetyki, które zawierały składniki już wycofane z rynku i zabronione. Sanepid to przegapił, więc wtedy ja o tym informuję, a on wszczyna kontrolę. Miałam przypadek, kiedy taki zakazany produkt był sprzedawany w całej Polsce. Wtedy kontrola zrobiła się ogólnopolska; zostaliśmy wręcz zalani francuskimi kosmetykami zawierającymi składnik, którego nie można było już stosować. Wiadomo, że zdarzają się nieuczciwi producenci, którzy zamiast zutylizować całą partię, próbują sprzedać ją na różnych rynkach.

Istnieje szansa, że naturalne kosmetyki zastąpią te konwencjonalne?

Myślę, że to się już powoli dzieje, bo coraz więcej składników, które kiedyś były dopuszczone do stosowania w kosmetykach, dzisiaj jest zabronionych. I teraz – gdybyśmy mieli na rynku wyłącznie kosmetyki naturalne, to nie trzeba by było zmieniać formulacji ani robić żadnej rewolucji. Producenci mieliby święty spokój i mogliby cały czas produkować to samo, dlatego że producenci kosmetyków naturalnych nigdy nie używali kontrowersyjnych składników, które są systematycznie wycofywane – mowa o części parabenów, starego typu konserwantów, a także formaldehydzie, który został uznany za składnik rakotwórczy. Formaldehydu używano nie tylko jako konserwantu w kosmetykach, ale też jako popularnego składnika lakierów do paznokci, bo świetnie utwardzał. Szkoda tylko, że był rakotwórczy. I wszyscy o tym wiedzieli.

Branża zdaje sobie sprawę, że poszczególne składniki będą zabronione. Za chwilę wycofane zostaną niektóre silikony, które mają negatywny wpływ na środowisko. Używając kosmetyków, sprawiamy, że szampony, odżywki, resztki makijażu trafiają do ścieków i okazuje się, że jest już tego tyle, że planeta sobie nie radzi. Zmiany formulacji na bardziej naturalne ma więc głęboki sens. I właśnie do tego to wszystko zmierza.

Jak ocenia pani rynek kosmetyków naturalnych w Polsce? Widzi różnice między polskimi a zagranicznymi markami, jeśli chodzi o jakość i podejście do konsumenta?

Polski rynek kosmetyków naturalnych jest bardzo dynamiczny – szybko się rozwija, ale i zmienia. Widać, że niektórzy gracze nie poradzili sobie z konkurencją i niektóre marki znikają. Niepokoi mnie jedynie to, że wciąż zdarzają się osoby oferujące tzw. kosmetyki rzemieślnicze, ręcznie robione, które określają mianem naturalnych. Zwykle to produkty robione w przydomowej kuchni, które nie mają przeprowadzonych badań i nie są zarejestrowane w unijnej bazie CPNP. Lepiej ich unikać – zazwyczaj sprzedawane są na festynach czy targach kosmetyków naturalnych.

Z drugiej strony jest też mnóstwo polskich marek, które radzą sobie doskonale i faktycznie produkują naturalne kosmetyki. Część z nich korzysta nawet z międzynarodowych certyfikatów. Natomiast to, czego nam brakuje, to przewaga, jaką mają duże sieci zagraniczne, których u nas nie ma. Obserwując rynek, widzę, że na przykład duże francuskie sklepy mają swoje własne marki kosmetyków naturalnych, które korzystają z certyfikatów takich jak francuskie Ecocert czy Cosmebio. Duże niemieckie sieci spożywcze czy drogeryjne też mają własne marki kosmetyków naturalnych, certyfikowane przez Natrue. To tanie, proste kosmetyki, które kosztują do 20 zł – np. żel pod prysznic, balsam do ciała, krem do rąk. Mają proste naturalne formulacje. To coś, od czego warto zacząć i co może zmienić nasze podejście do kosmetyków naturalnych. Pokazują, że naturalny szampon może się dobrze pienić, a żel pod prysznic ładnie pachnieć. Szkoda, że wśród tych produktów nie ma polskich producentów, bo da się wyprodukować tani kosmetyk naturalny –  potrzebna jedynie odpowiedniej skali, która jest możliwa przy sprzedaży jako marka własna w dużych sieciach.

Jeśli kupuję krem przeciwzmarszczkowy za 200 złotych, to za co faktycznie płacę? Za jakość czy coś innego?

Płaci się za jakość, opakowanie, markę i za reklamę. Natomiast gdy mowa o jakości, to najważniejsze są składniki – właśnie w nich tkwi największa różnica. Jeszcze kilkanaście lat temu, konsumenci w ogóle nie zwracali uwagi na listę składników. Często były to produkty oparte na parafinie, pochodnej ropy naftowej, z emulgatorami, odrobiną witaminy E, która pełniła funkcję konserwantu, i sztucznym zapachem. Takie połączenie mogło mieć dowolną cenę, jaką producent sobie zażyczył. 20-30 lat temu w ten sposób działało wiele znanych marek.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Uroda
Miód – kosmetyk stworzony przez naturę. Jak wykorzystać go do domowej pielęgnacji?
Uroda
Angelina Jolie reklamuje kosmetyki znanej marki. Czy jej usta zwiększą sprzedaż?
Uroda
Niedbały makijaż to nie przypadek. Ustalono, dlaczego kobiety tak się malują
Uroda
Brytyjki pozywają znane koncerny kosmetyczne. Chodzi o azbest w wielu produktach do makijażu
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Uroda
Sól Epsom dla zdrowia i urody. Jak działa modna kuracja?