Martyna Byczkowska: Nie poświęcam czasu na walkę o popularność. Nie interesuje mnie celebryctwo i ścianki

Aktorka staje się twarzą dwudziestolatków. Podkreśla, że angażuje się w projekty, z którymi chce się utożsamiać. Jej role w serialach "1670" i "Absolutni debiutanci" zbierają znakomite recenzje.

Publikacja: 14.12.2023 13:05

Martyna Byczkowska na planie serialu "1670".

Martyna Byczkowska na planie serialu "1670".

Foto: Materiały prasowe/Netflix

„1670” i „Absolutni debiutanci” to dwa świetne seriale Netflixa z dwiema twoimi znakomitymi pierwszoplanowymi rolami. Czy stajesz się twarzą dwudziestolatków, którzy niedawno zmienili bieg polityki w Polsce. Czy twoje role dobrze oddają treść tej zmiany?

Martyna Byczkowska: Myślę, że praca nad tymi dwoma serialami przekonała mnie, że można angażować się w projekty, z którymi chciałabym się utożsamiać. Bardzo przyjemnie jest mi je promować, chętniej je polecam znajomym, rodzinie i to jest bardzo miłe uczucie, bo nie zawsze się to zdarza w tej pracy.

Na pewno zyskałam większą wiarę w to, że w grupie jest siła. Pracę na planach obu tych seriali cechowało to, że byliśmy naprawdę zgranym zespołem o podobnym poczuciu humoru, guście i spojrzeniu na to, co chcemy robić w polskiej kinematografii.

Obie te role są ważne również dlatego, ze pokazujesz polską kobietę i dziewczynę w nowej odsłonie, w nowej roli. Obie bohaterki nie są bierne, tylko aktywne, nie dają się zdominować, co zwłaszcza dotyczy sarmackiego świata „1670”. Czy właśnie w ten sposób czytałaś i interpretowałaś oba scenariusze?

Tak, na pewno. Już na samym wstępie zapoznawania się ze scenariuszami, widziałam w tych dwóch bohaterkach silne osobowości, które chcą czegoś więcej, niż tylko wyglądać.

Świetnie móc dać głos takim dziewczynom, jako przykład dla innych kobiet i nastolatek.

Jakie one, twoim zdaniem, są?

Lena z „Absolutnych debiutantów” jest dziewczyną, która chce zostać reżyserką i spełniać się poprzez tworzenie. Aniela z „1670” nie mieści się w ciasnych ramach sarmackiego dworu i wsi. Ma dużo innowacyjnych pomysłów i gdyby ktoś jej w końcu wysłuchał - możliwe, że jej szlachecka rodzina oraz należąca do niej wieś, żyłaby dużo lepiej, szczęśliwiej.

Obie te dziewczyny są ważnym i inspirującym głosem.

Czy w sarmackim kostiumie, który nosili przez ostatnie lata rządzący ze Zjednoczonej Prawicy, otrzymaliśmy w „1670” satyrę na stereotypy, zaściankowość, a przede wszystkim głupotę?

Myślę, że dla Anieli sytuacja wyjściowa na polu bitwy o lepsze obyczaje nie jest najlepsza. Znalazła się na pierwszej linii frontu i mimo pozornie uprzywilejowanej pozycji i nie ma za dużo możliwości, żeby o sobie decydować. Chociaż bardzo by chciała. I tak przecież wyglądała sytuacja kobiet jeszcze do niedawna. Trzeba było wyjść za mąż za kogoś, kto może dać rodzinie dobry posag. Aniela przeciwko temu się buntuje. Walczy też o prawa chłopów. Stara się zabrać głos w tym bardzo męskim świecie. Jest nawet taka scena, w której Aniela próbuje wyperswadować tacie, żeby się nie pojedynkował, bo to od wieków bezsensowna walka o rzekomą dumę mężczyzn, która pochłania wiele ofiar w imię niczego. Zajmuje bardzo zdecydowane stanowisko, a jedyny komentarz, jaki dostaje od ojca brzmi: „Masz bardzo ładny warkocz”.

Jest traktowana jak maskotka w sienkiewiczowskim stylu. To bardzo ciekawe ujęcie rodzinnego tematu, ponieważ postępowa Aniela, która chce zmienić świat, ma jednocześnie sarmackiego ojca i brata duchownego, przedstawiciela Kościoła pokazanego jako członka komercyjnej korporacji, która wysysa kasę z całej społeczności. Polska w pigułce?

Tak, ale kiedy po raz pierwszy obejrzałam serial, spodobało mi się, że chociaż mamy wśród bohaterów brata Anieli, czyli księdza, który rzeczywiście jest negatywną postacią, to w kolejnych odcinkach widz może zobaczyć też postać innego duchownego, który ma już zupełnie odmienny charakter i znaczenie. Podobnie jest z ojcem Anieli, szlachcicem Janem Pawłem, który pomimo, że ma dobre intencje, ma też sporo wad i nie powinien mieć władzy, jaką posiada. Jednocześnie na drugim biegunie mamy szlacheckiego sąsiada Andrzeja, który ma bardzo postępowe poglądy i lepiej traktuje swoich poddanych. Nie mamy więc czarno-białego obrazu społecznego, tylko bardzo zróżnicowaną galerię bohaterów.

Składa się na to mieszczańska rodzina z Wilanowa, co ma swój zabawny, współczesny kontekst, i trzeba podkreślić, że scenariusz gwarantuje świetną zabawę.

Kuba Rużyłło napisał świetny tekst, inteligentny, z poczuciem humoru. To sama przyjemność grać w serialu według tak dobrego scenariusza. Od początku, kiedy dostałam fragmenty scenopisu, jeszcze na etapie castingów, byłam nim zachwycona. Wizyta Ciesława z rodziną to zresztą jeden z moich ulubionych wątków w tym serialu. Cieszę się, że mogłam wziąć udział w projekcie, który przede wszystkim ma ludziom dostarczyć dużo śmiechu i dystansu do bardzo uniwersalnych tematów i relacji.

Czytaj więcej

Vanessa Redgrave nagrodzona Europejską Nagrodą Filmową za całokształt twórczości: "Bardzo chcę żyć"

Rola Leny, która marzy o filmówce, i chce zagrać w odważnym erotycznie filmie, była trudniejsza?

Dużo ludzi mówi, że komedie łatwo się ogląda, ale ciężko gra. Komedia to jest naprawdę bardzo żmudna praca, polegająca m.in. na znalezieniu właściwego rytmu. Nie wystarczy przyjść na plan i się pośmiać. Dlatego obu tych moich ról bym nie porównywała, jeśli chodzi o poziom trudności. W „1670” pracowaliśmy w kalendarzową zimę, więc warunki atmosferyczne były trudne, dosłownie taplaliśmy się w błocie, co do opowiadanej historii akurat doskonale pasuje. Pokazuje przecież beznadzieję życia chłopów. Jednak stanie w błocie przez kilka godzin było momentami bardzo wyczerpujące.

Na pewno z myślą o Anieli wykonałam więcej pracy teoretycznej niż fizycznej. Dużo czytałam. Miałam też trudną sytuację prywatną, bo wchodziłam na plan po wypadku, a scena tańca, w której biorę udział, wymagała dobrej kondycji. To mnie nauczyło dużej dyscypliny i cierpliwości.

Z Leną potrzebowałam większego przygotowania fizycznego. Spotykałam się z Anetą Jankowską, dzięki której całą pracę teoretyczną na temat dziewczyn w spektrum autyzmu, mogłam przenieść na praktykę. Czułam wobec tej roli duże zobowiązanie. Na pewno było to dla mnie ogromne wyzwanie. „Absolutnych debiutantów” nagrywałam wcześniej i dużo mi dało to pięć miesięcy na planie. Z większym doświadczeniem rozpoczynałam „1670”.

W „Absolutnych debiutantach” zagrałaś liderkę. Eksperyment, który rozpoczyna twoja bohaterka w trójkącie z dwoma rówieśnikami ma zakończenie zaskakujące wszystkich, definiujące na nowo ich tożsamość, także seksualną. To chyba ważna teraz kwestia dla młodych ludzi.

Oczywiście. Eksperyment, ten odważny erotycznie film, który Lena proponuje swojemu przyjacielowi Nikodemowi, jest w dużej mierze pretekstem do tego, żeby zbliżyć się do niego.

Zamiast bezpośrednio zakomunikować jak się czuję, jakie ma oczekiwania wobec ich relacji - robi to poprzez film. Proponowana scena nie wychodzi tak, jak Lena chciała ją wyreżyserować, zarówno na planie, jak i w życiu. Scenariusz trzeba zmienić, pojawia się też nowy bohater, Igor.

Dobra lekcja grania zazdrością.

Żeby nie spoilerować, powiem tylko, że wszystko to, co się dzieje w „Absolutnych debiutantach” jest bardzo życiowe. Po prostu nie jesteśmy w stanie przewidzieć rozwoju sytuacji wobec, której mamy bardzo konkretne życiowe oczekiwania. I zwłaszcza wtedy rzadko one się spełniają. Lepiej więc nie mieć zbyt wygórowanych oczekiwań, tylko pamiętać, że wszystko może się zdarzyć. Podoba mi się to, że Lena na koniec akceptuję zaskakującą ją sytuację i gdy musi podjąć życiową decyzję - idzie za głosem swojego serca.

Nie zdradzając wszystkiego, powiedzmy, że zagrałaś scenę egzaminu z udziałem Agnieszki Holland jako profesorki.

Moment, kiedy pani Agnieszka Holland pyta Lenę, dlaczego chce robić filmy, miał dla mnie posmak metafizyki, choć przecież stałam na scenie filmówki jako Lena. Trudno było pozbyć się refleksji, że ja młoda aktorka, Martyna Byczkowska, gram początkującą reżyserkę, którą artystka takiego formatu jak Agnieszka Holland pyta: dlaczego chcę robić filmy?

A jakbyś odpowiedziała na pytanie Holland: dlaczego chcesz grać?

Myślę, że to jest ogromna siła wewnętrzna, która każe mi tworzyć. U mnie przeradza się ona powoli w sens życia i nie potrafiłabym już żyć inaczej. Samo zaś granie w filmach jest bardzo piękne, jeżeli realizujemy wartościowe projekty. Chciałabym pracować tylko w takich. Dawanie ludziom głosu i przekazywanie widzom emocji jest czymś wielkim. Nawet jeżeli to będzie jeden widz. Jeżeli ktoś dzięki temu odkrywa coś w sobie. Zmienia. Dzielenie się z innymi takimi doświadczeniami jest dla mnie czymś naprawdę pięknym.

Sporo masz już znaczących ról na koncie. Czy wobec tego zaczynasz już się zastanawiać nad tym, jakie są koszty tak zwanej popularności i rozpoznawalności? Tego tematu dotyka film „Na chwilę, na zawsze”, gdzie zagrałaś uzależnioną od alkoholu gwiazdę pop – z Pawłem Domagałą i Olafem Lubaszenko.

W „Na chwilę, na zawsze” Pola, moja bohaterka, miała życie już zaaranżowane odgórnie przez tatę, jednocześnie producenta i menedżera jej życia od najwcześniejszych lat.

Trochę jak Britney Spears.

Ze mną jest inaczej. Nie poświęcam swojego czasu na walkę o sławę i popularność. Nie interesuje mnie celebryctwo i ścianki. Cały ten blichtr zawsze mnie krępuje, to jest dla mnie nieprzyjemne. Staram się tego unikać. Oczywiście, udzielam wywiadów, rozmawiam teraz z tobą, ale o ważnych sprawach, takie rozmowy są wartościowe. Wydaje mi się, że to jest nasza decyzja, co w sprawie popularności robimy. Na szczęście jest wielu aktorów i aktorek, którzy zagrali w wielu filmach, są świetnymi artystami, a nie są bardzo rozpoznawali. Nie emanują sobą wszędzie - w telewizji i internecie.

Czy wśród takich aktorek jest Agata Kulesza, z którą pracowałaś na planie „Skazanej”? To była ważna dla Ciebie rola?

Sama rola była dosyć niewdzięczna. To negatywna postać tego serialu. Ale kiedy dowiedziałam się, że mam grać z Agatą Kuleszą, nie miało większego znaczenia, czy rola jest mi bliska czy nie. Perspektywa spotkania z Agatą Kuleszą – zobaczenie z bliska jak pracuje, była dla mnie na tyle kusząca, że długo się nie zastanawiałam i bardzo dużo się nauczyłam. Również od Bartka Topy i Michała Czerneckiego. W drugim sezonie “Skazanej” pojawił się Adam Woronowicz. Te wszystkie spotkania to była dla mnie najlepsza praktyka.

Masz też liczne doświadczenia teatralne, ponieważ zaczynałaś grać w Teatrze Dramatycznym, jeszcze za dyrekcji Tadeusza Słobodzianka. Czy śledziłaś później wszystkie sprawy konkursowe, kampanię Moniki Strzępki, która domagała się równouprawnienia w rywalizacji o dyrekcję, a także to, co się teraz dzieje wokół Dramatycznego, dyrekcji Strzępki i Kolektywu?

Tak, dla mnie czas bycia w Dramatycznym był bardzo istotny a propos właśnie wyborów aktorskich, ponieważ pracując za panowania pana Słobodzianka, po roku zrezygnowałam z etatu.

A jednak jest coś w opowieściach o patriarchalnym dyrektorze…

Nie chcę publicznie o tym rozmawiać, jestem bardzo wdzięczna za to, że mogłam się tam wiele nauczyć, ale nie była to droga, którą chciałam podążać. Rezygnacja z etatu i z rodzaju teatru, który proponował właśnie pan Słobodzianek, a który nie do końca był mój sprawiła, że obserwowałam potem przemianę Dramatycznego. Ostatnio zaś podział zespołu… Niestety, takie są efekty, kiedy przychodzi ktoś nowy i chce zmienić od środka wszystko. To nie jest łatwy proces i rozumiem racje obu stron konfliktu, bo znam ten zespół.

Sytuacje, kiedy ktoś jest z dnia na dzień zwolniony, a pracował w teatrze przez wiele lat, są straszne. Myślę też, że teatr pana Słobodzianka dla wielu ludzi był ważnym teatralnym miejscem w Warszawie.

Miałem okazję wyrażać podobne opinię, choć profil Dramatycznego mnie nie zachwycał. Co jednak z Moniką Strzępką? Wiele osób zaufało jej feministycznej wizji. Jaka jest prawda?

Wszystko stało się kontrowersyjne i burza, która szaleje wokół Dramatycznego, mnie przeraża. Zamiast integracji zespołu, widzę rozpad Dramatycznego.

Na początku dyrekcji Moniki Strzępki miałam inne odczucia. Premiera spektaklu „Mój rok odpoczynku i relaksu” Kasi Minkowskiej była bardzo udana. Gram teraz zresztą w spektaklu Kasi Minkowskiej „Stream” w TR Warszawa. Uwielbiam jej twórczość. Również dlatego pierwsza premiera dyrekcji Moniki Strzępki naprawdę była dla mnie zjawiskowa. Mnie ten spektakl uwiódł kompletnie. Potem jednak wszystkie wypowiedzi dyrektor Strzępki, m. in. mówienie o warszawskiej szkole, którą zresztą skończyłam, wszystkie te uprzedzenia… to jest coś, co dawno już nie ma związku z bieżącą sytuacją. Skończmy ze stereotypami na temat warszawskiej szkoły teatralnej. Skończmy generalnie ze stereotypami i mówieniem, Warszawa taka, Kraków taki, a Wrocław jeszcze inny. Naprawdę odpuśćmy sobie ten rodzaj dialogu. W każdej szkole pracują żywi ludzie i każdy jest inny. Wiadomo, że mamy różnych profesorów, którzy nas na swój sposób uczą, ale nie można generalizować.

Czytaj więcej

"Film może być narzędziem walki"- mówi reżyserka Elwira Niewiera

Pójdziesz na premierę Strzępki „Heksy?” 15 grudnia?

Chciałabym pójść. Nie wiem, czy uda mi się pójść na samą premierę, ale postaram się „Heksy” zobaczyć.

Czyli dajesz jeszcze kredyt zaufania?

Nie wiem, czy nazwałabym to kredytem zaufania. Lubię mieć własne zdanie. Podejrzewam, że ludzie będą się na temat tego spektaklu wypowiadać, więc chciałabym móc też dołączyć do takiej rozmowy, a nie wypowiadać się, tak jak w „Rejsie” – zaocznie.

Musimy koniecznie wspomnieć o spektaklu Teatroteki w reżyserii Darii Kopiec według scenariusza Joli Janiczak Joli, czyli „Sprawie Rity G”, za udział w którym dostałaś rektorską nagrodę „za dojrzały debiut”. To spektakl ciekawy formalnie, z godną uwagi kwestią twojej zamordowanej bohaterki Lusi: „Chcę, żeby mnie szukali i nigdy nie znaleźli sprawcy”.

Z Darią Kopiec pracowałam też przy kilku innych projektach, z ,,Córkami Leara” przejeździłam pół świata, więc jest to dla mnie bardzo ważna osoba, której wiele zawdzięczam. Zaś pokazana z nowej perspektywy sprawa Gorgonowej dotyka kwestii, która zaczęła się bodaj w Ameryce, a mam na myśli podziw i ciekawość skierowaną w stronę morderców, morderstw, kryminałów i thrillerów. My w Polsce też już to strasznie lubimy.

Strasznie! Dobre słowo.

Kryminały mają przecież największą oglądalność. Uwielbiamy oglądać straszne rzeczy w ciepłych, wygodnych łóżkach. Wiele jednak filmów, czy seriali gloryfikuje morderców tworząc z nich ikoniczne postaci, a przecież nie powinniśmy poświęcać tyle uwagi ludziom, którzy czynią zło. Pośrednio bowiem zachęcamy do zła osoby narcystyczne, z ogromnym ego, które chcą zwrócić na siebie uwagę świata popełniając zbrodnie, właśnie dlatego, żeby zrobiły się popularne, ciekawe i intrygujące jak postaci z filmów, którymi się inspirują. Przecież życie i rzeczywistość to nie jest thriller, tymczasem, mam wrażenie, że czasami granica dla takich ludzi zaczyna się zacierać.

Czy ruch #metoo, ujawnianie aktów mobbingu wywołał zmianę na lepsze w środowisku aktorskim, w Akademii Teatralnej, w relacjach między aktorkami i aktorami, a także profesorami, reżyserami, producentami?

Skończyłam szkołę 5 lat temu, więc to, co się tam teraz dzieje znam z opowieści, od moich przyjaciół, ale słyszę od jednej z przyjaciółek, która teraz studiuje, że zmiana jest faktem. Ja, niestety, byłam jeszcze czasami świadkiem dziwnych zachowań profesorów i profesorek, najczęściej brało się to z kompleksów, tak myślę. Oczywiście byli też tacy, którzy przekazali mi wiele cennych wartości. Teraz, jak słyszę, ten balans jest bardziej wyrównany, jest większy szacunek i hierarchiczność trochę zanika, choć oczywiście możemy mieć swoje autorytety. Szacunek do profesora jest bardzo ważny, jednocześnie ważne jest to, żeby profesor miał szacunek do swoich uczniów. Liczę na złoty środek, bo gdyby profesorowie zaczęli się bać studentów, gdyby uczniowie przejęli władzę - sytuacja odwróciłaby się w dziwny sposób. Według mnie to byłoby niebezpieczne. Spore niebezpieczeństwo widzę też w Internecie, gdzie co rusz pojawiają się posty na temat mobbingu. Zastanawiam się, czy istnieją osoby, organizacje, które mogłyby to profesjonalnie weryfikować.

Bardzo ciekawe pytanie. Zadałem je na łamach „Rzeczpospolitej”, przypominając sądy koleżeńskie ZASP. Teraz wszystko kończy się na medialnych aferach, publicznej zemście, której faktycznych powodów możemy nie znać.

Tak właśnie jest i o to się martwię, by w całym tym szumie nie kończyło się na zwracaniu uwagi na siebie, na tych medialnych monodramach, gdy dużo ofiar siedzi cicho i niekoniecznie ma odwagę wypowiadać się publicznie. Wszystkim nam powinno zależeć na tym, żeby oddzielić się od hałasu w mediach, który przypomina mi „Sprawę Rity G.”: bo nie jest ważna sensacja w mediach, jej przetwarzanie, odgrzewanie – tylko to, co rzeczywiście z łamaniem zasad robimy. Mam nadzieję, że pojawią się wkrótce osoby na tyle skromne i odważne, żeby nie gadać w mediach, tylko faktycznie działać dla wyjaśnienia konfliktowych sytuacji.

Czy aktorzy powinni się zrzeszać w ZASP, żeby te sprawy wyjaśniać, czy to już jest dla twojego pokolenia anachroniczne?

Oczywiście, że związki są nam potrzebne. W grupie siła. Na przykład we Francji czy w Hiszpanii, z tego co wiem, związki działają bardzo dobrze. Im bardziej będą sprawniej działać zrzeszenie aktorów, reżyserów, twórców - tym lepsze będziemy mieli warunki pracy, według mnie.

Należysz do ZASP?

Należę do ZZAP, czyli Związku Zawodowego Aktorów Polskich.

Wywiad
Dorota Chmielewska: Czesi nie rozumieją polskiej religijności, trochę się z niej naśmiewają
Wywiad
Aktorka Zofia Jastrzębska o pracy i życiu osobistym: Autentyczność jest wolnością
Wywiad
Luna: Nie czuję, że na Eurowizji poniosłam porażkę
Wywiad
Małgorzata Foremniak: Nie warto poświęcić siebie dla drugiego człowieka
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Wywiad
Pisarka Małgorzata Oliwia Sobczak stworzyła "Kolory zła: Czerwień". Mówi, że to terapia