Ale chyba to się już zmienia?
Tak, powoli zaczynamy to odbudowywać. Nadal jednak trudno w Polsce o taką usługę hotelową, gdzie pracownicy są dumni ze swojej pracy. W Hotelu Balthazar to się udaje. Czuje się tam ogromną troskę i zaangażowanie – każdy pracownik wydaje się naprawdę zadowolony z tego, co robi, a atmosfera jest wręcz dowartościowująca. Innym wyjątkowym miejscem był hotel, w którym pracowałam w Londynie – Metropolitan by COMO. To butikowa sieć zarządzana przez Christinę i Melisę Ong, matkę i córkę. Tam z kolei panuje azjatyckie podejście do gościnności.
Czyli jakie?
Azjatycka gościnność jest bardzo usłużna i niemal niewidoczna. Gość czuje się w pełni dopieszczony, ale ta opieka jest subtelna, nie ma twarzy. To specyficzne podejście, które można bardziej lubić lub mniej – wszystko zależy od osobistych preferencji. Osobiście najbardziej cenię małe butikowe hotele w stylu angielskim, francuskim czy szwajcarskim. Mogę mieć mały pokój, ale uwielbiam, gdy jest słodko, gdy na poduszce leży czekoladka, rano czeka dobra kawa, a w łazience pachnie dobre mydło. Mam totalną słabość do detali. Mimo tego że generalnie uważam się za skauta, zawsze nabieram się na takie rzeczy.
Czy popularność w mediach społecznościowych, karierę modelki traktuje pani jako rozwój osobisty, czy raczej sposób na monetyzację wizerunku?
Do monetyzacji jest jeszcze daleko. Uważam, że w moim przypadku to wigor i radość życia przekładają się na to, co robię. Pieniądze powinny być efektem ubocznym – jeśli robisz rzeczy, które cię cieszą, ekscytują i karmią innych wokół, w końcu przychodzi zwrot finansowy. Modeling, choć dla mnie świeży, daje mi energię, która przepływa na inne sfery życia. Dzięki niemu chętnie angażuję się w różne projekty i czuję większą witalność. Nie zakładam, że wszystko, co robię, musi bezpośrednio przekładać się na finanse. Czasami to, co robimy dla siebie – jak pójście na siłownię – sprawia, że wszystko inne, w pracy czy małżeństwie, zaczyna układać się lepiej. Gdy pracuję w sposób, który lubię, i realizuję projekty, które mnie cieszą - jestem szczęśliwsza. To z kolei sprawia, że również swoją pracę wykonuję lepiej. Szczęście i dobre samopoczucie to klucz – one napędzają wszystko inne.
Jak pani definiuje sukces i karierę? Czy uważa, że zrobiła karierę, czy to dopiero początek drogi?
Nie znoszę słowa sukces, powinno być wykasowane – to pojęcie, które sugeruje jakąś skończoność, a przecież nic nie jest skończone. Wszystko jest płynne. Codziennie pracujemy na to, kim jesteśmy, i codziennie możemy zrobić coś dobrego albo coś zepsuć. Moim zdaniem sukces to po prostu szczęśliwe życie. I to naprawdę nie ma nic wspólnego z rozpoznawalnością, zarobkami czy statusem. Często słyszymy takie komunały, ale dopóki ktoś nie doświadczy tego na własnej skórze, trudno go do tego przekonać. Wiele osób uważa, że bycie na świeczniku to najlepsza rzecz na świecie. Tymczasem często życie ludzi rozpoznawalnych kończy się tragicznie – ich historie bywają bardzo nieszczęśliwe. Dlatego trzeba szczególnie dbać o zdrowie psychiczne, relacje i rodzinę. Pieniędzy każdy potrzebuje, ale mogą bardzo przeszkodzić, a nawet przyćmić widzenie rzeczywistości. Są jak silny narkotyk, bo nie da się ich po prostu odstawić. Dlatego trzeba do nich podchodzić świadomie, żeby nie stracić z oczu tego, co naprawdę ważne.
Czuła się pani kiedykolwiek przytłoczona swoim nazwiskiem? W jakim stopniu znane nazwisko pomaga w karierze, a w jakim może być wyzwaniem?
Przede wszystkim jest to wyzwanie. W pewnym momencie zrozumiałam jednak, że ludziom przekonanym niczego nie udowodnię. Jeśli ktoś ma wyrobioną opinię, że wszystko, co robię, zawdzięczam rodzinie czy rodzicom, to żadne moje osiągnięcie tego nie zmieni. Przestałam się tym przejmować. Dziś już mnie to nawet nie męczy. Skupiam się na tym, żeby robić wszystko najlepiej, jak potrafię. A czy to kogoś przekona czy nie – nie ma wpływu na moje życie.
Dotykały panią opinie, że ma łatwe życie i wszystko zawdzięcza mamie?
Miałam momenty, że mnie to frustrowało. Teraz, jeśli ktoś tak mówi, to po prostu znaczy, że mnie nie zna. Ma jakąś swoją wizję mnie, a nie zna rzeczywistości. Gdyby taka osoba chciała się dowiedzieć, jak naprawdę wygląda moje życie, mogłaby łatwo sprawdzić – choćby na Instagramie – ile pracuję, co robię. Nie da się ukryć, że nazwisko daje pewien strumień światła. Ale jest to też miecz obosieczny. Z jednej strony może otwierać drzwi, z drugiej – zabiera prywatność, stawia większe wymagania i rodzi większy potencjał rozczarowań. To nie jest łatwe. Paradoksalnie, życie pod taką presją często wiąże się z większym ryzykiem nieszczęścia niż życie przeciętnego Kowalskiego.
Restauracja Słodki Słony to rodzinne dziedzictwo, czy raczej pani własny biznes?
Słodki Słony ma już 29 lat, więc naturalnie jest to sukcesja. Mój tata oddał mi swoje udziały bardzo dawno temu, później nastąpiła sukcesja po mamie. Obecnie faktycznie to ja nad tym pracuję, choć mama nadal czuwa. Ale biorąc pod uwagę, że nagrywa trzy serie programów rocznie i często jej fizycznie nie ma, musiała częściowo odpuścić kontrolę.
Ciężko było jej tę kontrolę puścić?
Tak myślę. Mama lubi wiedzieć. Lubi być na miejscu, decydować albo mieć ostatnie zdanie. Ale uczymy się przez całe życie, i mama również się uczy.
W czym jest pani podobna do mamy, a w czym zupełnie inna? Był taki moment, kiedy chciała się pani od niej odciąć, żeby zbudować własną tożsamość?
Odcięłam się w wieku dziewięciu lat i, szczerze mówiąc, przestałam być odcięta dopiero w czasie pandemii, kiedy zaszłam w ciążę. Chciałam wtedy dać mamie możliwość bycia babcią. Moja niezależność jednak cały czas jest moją sztandarową cechą – ale siła i determinacja to coś, co nas łączy. Mama również jest bardzo niezależna i pracowita. Różnimy się natomiast w tempie życia – ja żyję zdecydowanie wolniej. Myślę, że bardziej ostrożnie dobieram słowa i tytułuję ludzi z większą uwagą. Mam też więcej z mojego taty – nie jestem tak paniczna w swoich reakcjach. Obie z mamą jesteśmy podobnie ufne i naiwne, ale myślę, że ja mniej się oszukuję.
Co uważa pani za fundament solidności w życiu?
Powiem znowu: niezależność. I do tego rzemieślnicza pracę. Poczułam się silna, kiedy zostałam cukiernikiem. Wiedziałam, że gdziekolwiek na świecie się nie znajdę, poradzę sobie. Nie muszę znać języka, bo znam swoje rzemiosło. Teraz powoli wracamy do kultu rzemiosła i uważam, że to świetnie. Chciałabym, żeby młodzi ludzie uczyli się takich umiejętności.
Gdyby mogła pani zacząć wszystko od nowa, wybrałaby pani kuchnię, modeling czy coś zupełnie innego?
Na szczęście zorientowałam się, że już nie muszę wybierać. To nie jest tak jak w szkole, kiedy musisz wybrać jeden zawód i się go trzymać. Mogę robić wszystko.
Na co nigdy nie wydałaby pani pieniędzy?
Na drogie ubrania czy wyznaczniki statusu. Nie lubię rzeczy, które mają na celu pokazanie, że ktoś jest lepszy, i które sprawiają, że inni czują się przy mnie gorzej. Nie znoszę logotypów i ostentacyjnych symboli nowobogactwa.
Wielki napis „Boss” na koszulce albo „Dior” na okularach to nie pani styl?
Dokładnie. Takie rzeczy mnie męczą. Uważam, że są głupie, niepotrzebne i tylko dzielą ludzi.
Kiedy ostatnio zrobiła pani coś zupełnie nieopłacalnego, ale bardzo satysfakcjonującego? Coś w stylu: „Nie opłaca mi się, ale robię, bo chcę”?
Mam wrażenie, że ciągle robię takie rzeczy. To moja codzienność. Codziennie robię coś, bo mam na to ochotę, choć się nie opłaca, a potem coś, co nie wymaga ode mnie wielkiego wysiłku, ale jest finansowo lukratywne. To ciągły balans.
Czy dzisiaj ma pani jeszcze poczucie, że musi coś komuś udowadniać?
Nie, już nie. Teraz mam poczucie, że jeśli chcę coś komuś udowodnić, to wyłącznie moim dzieciom. Chcę im pokazać, że jestem dobrą mamą - to wszystko. Czy mi się to uda? Zobaczymy. Pewnie za 15 lat czeka mnie trudny czas, ale może za 30 powiedzą, że jednak było okej.