Reklama

Lara Gessler: Najgorsze, co można zrobić, to przyzwyczaić się do posiadania pieniędzy

Nigdy nie wydałabym pieniędzy na drogie ubrania czy wyznaczniki statusu. Nie znoszę logotypów i ostentacyjnych symboli nowobogactwa. Uważam, że są głupie, niepotrzebne i tylko dzielą ludzi. Luksus to swoboda decydowania o swojej codzienności – mówi Lara Gessler.

Publikacja: 10.12.2024 17:12

Lara Gessler: Nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, żebym kupiła ubranie za więcej niż tysiąc złotych

Lara Gessler

Lara Gessler: Nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, żebym kupiła ubranie za więcej niż tysiąc złotych.

Foto: PAP

Pieniądze szczęścia nie dają? Jak pani traktuje to powiedzenie?

Same pieniądze rzeczywiście szczęścia nie dają. Myślę jednak, że dotkliwy brak pieniędzy może być dramatem – podobnie jak ich nadmiar. Wydaje mi się, że ludzie zaczynają traktować pieniądze jak protezę bliskości, sposób na budowanie relacji czy szukanie prawdziwego szczęścia. Metoda złotego środka byłaby tutaj najlepszym rozwiązaniem. Ważne jest, aby wiedzieć, ile pieniędzy tak naprawdę potrzebujemy. Kiedy rzeczywiście poprawiają jakość naszego życia, a kiedy zaczynają już ją psuć - bo taki moment może nadejść.

Doświadczyła pani takiego momentu?

Wiem, gdzie znajduje się ta granica. Wiem też, co musiałoby się wydarzyć, żeby ją przekroczyć. Staram się zachowywać balans. Mam świadomość, jakie zachowania są dla mnie sygnałem, że pieniądze są wydawane w sposób nieprzemyślany, słaby i nie łączą się z prawdziwym wzrostem poczucia szczęścia.

Jakie podejście do pieniędzy wyniosła pani z domu rodzinnego?

Reklama
Reklama

W moim domu rodzinnym podejście do pieniędzy było bardzo lekkie – i myślę, że niewiele się w tej kwestii zmieniło. W naszej rodzinie przeważają artyści, a ich stosunek do finansów jest, nazwijmy to, artystyczny, czyli mało konsekwentny, daleki od biznesowego. To także coś, co ja wyniosłam z domu i nad czym muszę dziś pracować. Sama siebie muszę brać w dyby, bo strategiczne myślenie o pieniądzach nie jest moją naturalną cechą, ani nawykiem wyniesionym z domu. W domu panowało podejście: „Jak są pieniądze, to jest świetnie, a jak ich nie ma, to jakoś sobie poradzimy.” Oczywiście, gdyby była większa higiena finansów i edukacja biznesowa, teraz byłoby mi o wiele łatwiej. Jestem pewna, że kosztowałoby mnie to mniej wysiłku. W Polsce nadal niewiele się mówi o edukacji finansowej. W niektórych krajach przedsiębiorczość jest elementem programów szkolnych, u nas – niestety nie. Dlatego panowanie nad budżetem i pieniędzmi wymaga ode mnie dziś znacznie więcej pracy i uwagi, niż mogłoby, gdybym wcześniej nabrała odpowiednich nawyków.

Jakiego rodzaju nawyki ma pani na myśli?

Na pewno nie chodzi o robienie tabelek w Excelu! Jako ludzie bardzo często kierujemy się emocjami, więc nasze wybory nie zawsze są logiczne i przemyślane. Z drugiej strony – takie jest życie. Konsekwencją emocjonalnego podejścia może być większa amplituda: raz pieniądze są, więc jest super, innym razem jest ich mniej i trzeba umieć się do tego dostosować. Miałam dziewięć lat, gdy moi rodzice się rozstali. Zamieszkałam z tatą. Z dużego domu w Łomiankach z półtorahektarową działką, własnym pokojem, łazienką i huśtawkami trafiłam do 40-metrowego mieszkania na Bemowie. Przez pierwsze pół roku spałam na prowizorycznym łóżku na podłodze. To wtedy zrozumiałam, że najgorsze, co można zrobić, to przyzwyczaić się do posiadania pieniędzy.

Wcześnie to pani zrozumiała.

To prawda. Od dwunastego roku życia w każde wakacje pracowałam, mimo że wtedy jeszcze nie zarabiałam. Chciałam pracować. Byłam córką właścicieli restauracji, wokół mnie więcej było interesowności niż szczerości. Chciałam być członkiem zespołu i żeby ludzie cenili mnie za moją pracę, lubili za to, jaka jestem, a nie dla korzyści, które mogą wynikać ze znajomości ze mną.

Jestem wdzięczna rodzicom za to, że wozili mnie po francuskich zamkach i pięciogwiazdkowych hotelach, ale też zabierali na wieś, do dziadków, gdzie przeganiałam krowy i zjeżdżałam na sianie. I nigdy nie dali mi znacznika, że jedno jest lepsze od drugiego. Jedno i drugie było super. Mimo że potrafię korzystać z pieniędzy – wiem, co to jest dobre jedzenie, dobry hotel, dobry poziom życia -  to bez tego wszystkiego też sobie poradzę. W kontekście świata, w którym funkcjonuję, mam wrażenie, że brak pieniędzy przeraża mnie mniej niż inne osoby.

Reklama
Reklama

Podobno był czas, gdy nie przejmowała się pani pieniędzmi – mieszkała w wynajmowanym mieszkaniu, nie miała samochodu. Coś się zmieniło w pani podejściu do zarabiania i wydawania pieniędzy?

Czytaj więcej

Helena Englert: Nie ma co ubolewać nad byciem dzieckiem znanych rodziców

Generalnie jestem zwolenniczką tego, żeby nie kumulować dóbr. Nie czuję takiej potrzeby, nie jestem przywiązana do rzeczy. W tym roku kupiłam mieszkanie – to moja pierwsza poważna inwestycja. Nadal nie wiem, czy była wybitna, ale podjęłam ją z troski o dzieci i ich poczucie stabilizacji. Oczywiście jest to ważne także dla mnie, ale przede wszystkim postrzegam to jako ruch prorodzinny. W sumie sama lubię tego rodzaju kotwic. Dla mnie ważniejszy jest skład osobowy – ludzie, z którymi jestem – a nie miejsce, w którym przebywam. Dom nie kupuje szczęścia rodziny, samochód też nie. Problem leży gdzie indziej i w co innego warto inwestować. Uważam, że dużo bardziej wartościowe jest to, żeby spędzać jakościowo czas z rodziną i na to wydawać pieniądze. Oczywiście, znowu trzeba zachować balans, ale dobrze zaplanowane wyjazdy, które wzmacniają więzi, mają większą wartość niż posiadane rzeczy. To one budują coś trwałego.

Czy jest takie pytanie o pieniądze, które panią irytuje?

Myślę, że nie jestem aż tak skupiona na pieniądzach, by takie pytania mogły mnie irytować. Jeśli ktoś pyta o moje zarobki, zakładam, że to dla niego jest istotne. Dla mnie – niekoniecznie. Trzeba pamiętać, że wraz z zarobkami proporcjonalnie rosną wszystkie koszty. Naprawdę uważam, że ludzie, którzy zarabiają dużo, mogą być tak samo nieszczęśliwi, jak ludzie, którzy zarabiają mało. Zwykle jest to zresztą środowiskowe.

Co to znaczy?

Reklama
Reklama

Najczęściej przebywamy wśród ludzi, którzy zarabiają podobnie do nas. Chcemy podobnie spędzać czas, wyjeżdżać w podobne miejsca, wysyłać dzieci do podobnych szkół. Wszystko odbywa się w ramach podobnego statusu. W efekcie ludzie często nie odczuwają rzeczywistej poprawy jakości życia – cały czas wydaje im się, że mają za mało, by zaspokoić swoje potrzeby.

Żyła pani w finansowym komforcie od najmłodszych lat; wydawać by się mogło, że takie życie mogło panią rozleniwić. Co więc mobilizuje panią do działania, jeśli nie pieniądze?

Najbardziej motywuje mnie chęć przeżywania życia, budowania prawdziwych relacji, szczerych przyjaźni i udowadniania swojej przydatności. Wczesne lata życia nas kształtują, a mnie one bardzo poszerzyły horyzonty. Rozpad związku moich rodziców – choć trudny – paradoksalnie mnie uratował. Uchronił mnie przed byciem „bananowym dzieckiem,” za które nigdy się nie uważałam. Nie wiem, jak by było, gdyby rodzice zostali razem, ale wiem, że kapitał kulturowo-podróżniczy, który wyniosłam z tych lat, bardzo wpłynął na to, kim jestem. Te doświadczenia dały mi szeroką perspektywę, nauczyły definiowania świata i swoich celów. Dzięki nim zawsze wiedziałam, czego chcę. Chciałam mieć wolność podróżowania i wolałam wydawać pieniądze na podróże niż na dobra materialne – dom, samochód czy ubrania. Nadal mam ogromny problem z wydawaniem pieniędzy na ubrania.

Dlaczego?

Nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, żebym kupiła coś za więcej niż tysiąc złotych. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że tysiąc złotych to sporo, ale w moim otoczeniu wiele osób nie ma problemu z wydaniem kilku tysięcy na torebkę czy inne drogie rzeczy. Ja wciąż mam z tym trudność – nadal uważam, że 300 złotych za bluzę to dużo. Jeśli chcę kupić coś droższego, muszę tłumaczyć to sobie i usprawiedliwiać ten wydatek – że pracuję, że to jest część mojego wizerunku. Ale generalnie zakupy bardziej mnie obciążają niż cieszą; wręcz dają mi moralnego kaca. Nie lubię wydawać pieniędzy na ubrania, bo są tylko dla mnie. Moja rodzina z tego nie korzysta. Wolę wykupić wyjazd, który przyniesie radość nam wszystkim. Oczywiście ubrania są moim narzędziem pracy, podobnie jak wizyta u kosmetyczki czy malowanie paznokci – to obowiązek, coś, co trzeba zrobić, ale nie jest to dla mnie żadna przyjemność ani gratyfikacja.

Reklama
Reklama

Chciałam zapytać o te momenty, kiedy próbowała pani udowodnić mamie czy tacie, że potrafi samodzielnie zarabiać, być niezależna od pomocy rodziny.

Przede wszystkim chciałam być niezależna. Chciałam pokazać, że nikt nie jest w stanie mnie finansowo szantażować, bo tych pieniędzy po prostu nie potrzebuję. A jeśli będę ich potrzebowała – zarobię sama. Nigdy nie chciałam, aby ktokolwiek miał nade mną emocjonalny lewar w postaci pieniędzy. Cały trik polegał na tym, że postanowiłam wyrobić sobie taki rodzaj relacji z pieniędzmi, by się do nich nie przywiązywać. Założyłam, że ich nie mam, dzięki czemu mogłam zachować niezależne emocje wobec członków rodziny i udowodnić, że miłości nie da się kupić. Myślę, że był to rodzaj młodzieńczego buntu, ale też próba uświadomienia czegoś innym. To nadal we mnie trwa – nie da się mnie kupić, nie przyjmuję pieniędzy od rodziców. To swoista szczepionka, którą sobie wtedy podałam – przeciwko ludziom, którzy próbują kupować emocje.

Zdarza się pani martwić o pieniądze, czy raczej są one czymś tak oczywistym że nie zaprząta sobie pani nimi głowy?

Uważam, że pieniądze płyną – raz są, raz ich nie ma. Wiem, co zrobić, żeby były, więc zasadniczo się o nie nie martwię. Oczywiście zdarzają się momenty, kiedy jest ich mniej lub chwilowo ich brakuje – jasne, takie prześwity czasami się pojawiają.

Kiedy ostatni raz poprosiła pani mamę o pomoc finansową?

Reklama
Reklama

Tego nie robię – to mój punkt honoru. Był jeden wyjątek. Poprosiłam mamę o pożyczkę na część wkładu własnego na dom. Spłaciłam ją w ciągu dwóch miesięcy. Myślę, że mama była trochę rozczarowana – może miała nadzieję, że złamię swoje postanowienie niezależności. Ale się nie złamałam. To był jedyny moment, kiedy poprosiłam o jakąkolwiek pomoc finansową. Od wielu lat tego nie robię i jestem z tego dumna. Niezależność zawsze była dla mnie ważna.

Co dla pani oznacza luksus? To coś materialnego, czy raczej niematerialne wartości, jak czas dla siebie, zdrowie czy spokój?

Dla mnie luksus to przede wszystkim swoboda decydowania o swojej codzienności. Wolność, spokój, czas spędzony w sposób, który sama wybieram – nawet jeśli spędzam cały dzień przy garach, czyli zajmuję się gotowaniem. Praca zawsze w jakiś sposób wiąże i ogranicza. Zabiera nam trochę tej niezależności, mimo że w pewnym sensie też ją daje. Jednak to wolność decydowania o sobie i swoim życiu jest dla mnie największym luksusem.

Co najbardziej „luksusowego” zrobiła pani w swoim życiu?

Myślę, że dużym luksusem było... nieposiadanie niczego. To dopiero był gigantyczny luksus.

Reklama
Reklama

Mimo wszystko wychowanie w luksusie ukształtowało panią i pani podejście do życia. Jak to obecnie wpływa na pani decyzje zawodowe czy osobiste? Czy jest pewien standard, poniżej którego pani nie zejdzie?

Na pewno mnie to ukształtowało, zwłaszcza jeśli chodzi o zamiłowanie do podróży. Nie potrafię odmówić żadnego wyjazdu – jeśli tylko pojawia się okazja, jadę. Kocham podróże i to na pewno jest coś, co wyniosłam z dzieciństwa. Czy zawsze muszą być luksusowe hotele? Nie. Często robię tak, że jeśli jadę gdzieś sama na kilka dni, to jeden dzień spędzam w najlepszym hotelu w mieście, a resztę czasu w zwyczajnych miejscach. Potrzebuję doświadczać, widzieć, jak ludzie tworzą różne formy gościnności. Uwielbiam patrzeć, jak działa ta najlepsza, najbardziej holistyczna gościnność – czy to płynąca z serca gospodarza, czy oferowana przez miejsca, które szczycą się tym, że najlepiej potrafią zadbać o gości. Praca w usługach – a kocham tę branżę, bo również w niej pracuję – jest dla mnie najwyższą formą gościnności. Hotel to jej esencja. Marzy mi się kiedyś stworzenie własnego miejsca – może nie hotelu, może AirBnB, ale wiem, że „jestem dobra w gościnność”. Kocham jej doświadczać i ją dawać.

Hotel z pani snów i wspomnień – który uważa pani za najlepszy?

Czytaj więcej

Renata Dancewicz: Odrzuca mnie biurokracja w kościelnym wydaniu

Jestem wielką fanką Hotelu Balthazar w Krakowie. Mają tam bardzo brytyjskie podejście – szacunek i dbałość o szczegóły. W Polsce, 35 lat po PRL-u, wciąż mamy jeszcze trochę problemów z podejściem do usług. Nadal cieszymy się możliwością bycia szefem – każdy chce być prezesem czy menadżerem. To sprawia, że proste zawody, które kiedyś miały w sobie dużo maestrii i uroku, jak kelner, kamerdyner czy kucharz, zaczęły być postrzegane jako służalcze i mało prestiżowe.

Ale chyba to się już zmienia?

Tak, powoli zaczynamy to odbudowywać. Nadal jednak trudno w Polsce o taką usługę hotelową, gdzie pracownicy są dumni ze swojej pracy. W Hotelu Balthazar to się udaje. Czuje się tam ogromną troskę i zaangażowanie – każdy pracownik wydaje się naprawdę zadowolony z tego, co robi, a atmosfera jest wręcz dowartościowująca. Innym wyjątkowym miejscem był hotel, w którym pracowałam w Londynie – Metropolitan by COMO. To butikowa sieć zarządzana przez Christinę i Melisę Ong, matkę i córkę. Tam z kolei panuje azjatyckie podejście do gościnności.

Czyli jakie?

Azjatycka gościnność jest bardzo usłużna i niemal niewidoczna. Gość czuje się w pełni dopieszczony, ale ta opieka jest subtelna, nie ma twarzy. To specyficzne podejście, które można bardziej lubić lub mniej – wszystko zależy od osobistych preferencji. Osobiście najbardziej cenię małe butikowe hotele w stylu angielskim, francuskim czy szwajcarskim. Mogę mieć mały pokój, ale uwielbiam, gdy jest słodko, gdy na poduszce leży czekoladka, rano czeka dobra kawa, a w łazience pachnie dobre mydło. Mam totalną słabość do detali. Mimo tego że generalnie uważam się za skauta, zawsze nabieram się na takie rzeczy.

Czy popularność w mediach społecznościowych, karierę modelki traktuje pani jako rozwój osobisty, czy raczej sposób na monetyzację wizerunku?

Do monetyzacji jest jeszcze daleko. Uważam, że w moim przypadku to wigor i radość życia przekładają się na to, co robię. Pieniądze powinny być efektem ubocznym – jeśli robisz rzeczy, które cię cieszą, ekscytują i karmią innych wokół, w końcu przychodzi zwrot finansowy. Modeling, choć dla mnie świeży, daje mi energię, która przepływa na inne sfery życia. Dzięki niemu chętnie angażuję się w różne projekty i czuję większą witalność. Nie zakładam, że wszystko, co robię, musi bezpośrednio przekładać się na finanse. Czasami to, co robimy dla siebie – jak pójście na siłownię – sprawia, że wszystko inne, w pracy czy małżeństwie, zaczyna układać się lepiej. Gdy pracuję w sposób, który lubię, i realizuję projekty, które mnie cieszą - jestem szczęśliwsza. To z kolei sprawia, że również swoją pracę wykonuję lepiej. Szczęście i dobre samopoczucie to klucz – one napędzają wszystko inne.

Jak pani definiuje sukces i karierę? Czy uważa, że zrobiła karierę, czy to dopiero początek drogi?

Nie znoszę słowa sukces, powinno być wykasowane – to pojęcie, które sugeruje jakąś skończoność, a przecież nic nie jest skończone. Wszystko jest płynne. Codziennie pracujemy na to, kim jesteśmy, i codziennie możemy zrobić coś dobrego albo coś zepsuć. Moim zdaniem sukces to po prostu szczęśliwe życie. I to naprawdę nie ma nic wspólnego z rozpoznawalnością, zarobkami czy statusem. Często słyszymy takie komunały, ale dopóki ktoś nie doświadczy tego na własnej skórze, trudno go do tego przekonać. Wiele osób uważa, że bycie na świeczniku to najlepsza rzecz na świecie. Tymczasem często życie ludzi rozpoznawalnych kończy się tragicznie – ich historie bywają bardzo nieszczęśliwe. Dlatego trzeba szczególnie dbać o zdrowie psychiczne, relacje i rodzinę. Pieniędzy każdy potrzebuje, ale mogą bardzo przeszkodzić, a nawet przyćmić widzenie rzeczywistości. Są jak silny narkotyk, bo nie da się ich po prostu odstawić. Dlatego trzeba do nich podchodzić świadomie, żeby nie stracić z oczu tego, co naprawdę ważne.

Czuła się pani kiedykolwiek przytłoczona swoim nazwiskiem? W jakim stopniu znane nazwisko pomaga w karierze, a w jakim może być wyzwaniem?

Przede wszystkim jest to wyzwanie. W pewnym momencie zrozumiałam jednak, że ludziom przekonanym niczego nie udowodnię. Jeśli ktoś ma wyrobioną opinię, że wszystko, co robię, zawdzięczam rodzinie czy rodzicom, to żadne moje osiągnięcie tego nie zmieni. Przestałam się tym przejmować. Dziś już mnie to nawet nie męczy. Skupiam się na tym, żeby robić wszystko najlepiej, jak potrafię. A czy to kogoś przekona czy nie – nie ma wpływu na moje życie.

Dotykały panią opinie, że ma łatwe życie i wszystko zawdzięcza mamie?

Miałam momenty, że mnie to frustrowało. Teraz, jeśli ktoś tak mówi, to po prostu znaczy, że mnie nie zna. Ma jakąś swoją wizję mnie, a nie zna rzeczywistości. Gdyby taka osoba chciała się dowiedzieć, jak naprawdę wygląda moje życie, mogłaby łatwo sprawdzić – choćby na Instagramie – ile pracuję, co robię. Nie da się ukryć, że nazwisko daje pewien strumień światła. Ale jest to też miecz obosieczny. Z jednej strony może otwierać drzwi, z drugiej – zabiera prywatność, stawia większe wymagania i rodzi większy potencjał rozczarowań. To nie jest łatwe. Paradoksalnie, życie pod taką presją często wiąże się z większym ryzykiem nieszczęścia niż życie przeciętnego Kowalskiego.

Restauracja Słodki Słony to rodzinne dziedzictwo, czy raczej pani własny biznes?

Słodki Słony ma już 29 lat, więc naturalnie jest to sukcesja. Mój tata oddał mi swoje udziały bardzo dawno temu, później nastąpiła sukcesja po mamie. Obecnie faktycznie to ja nad tym pracuję, choć mama nadal czuwa. Ale biorąc pod uwagę, że nagrywa trzy serie programów rocznie i często jej fizycznie nie ma, musiała częściowo odpuścić kontrolę.

Ciężko było jej tę kontrolę puścić?

Tak myślę. Mama lubi wiedzieć. Lubi być na miejscu, decydować albo mieć ostatnie zdanie. Ale uczymy się przez całe życie, i mama również się uczy.

W czym jest pani podobna do mamy, a w czym zupełnie inna? Był taki moment, kiedy chciała się pani od niej odciąć, żeby zbudować własną tożsamość?

Odcięłam się w wieku dziewięciu lat i, szczerze mówiąc, przestałam być odcięta dopiero w czasie pandemii, kiedy zaszłam w ciążę. Chciałam wtedy dać mamie możliwość bycia babcią. Moja niezależność jednak cały czas jest moją sztandarową cechą – ale siła i determinacja to coś, co nas łączy. Mama również jest bardzo niezależna i pracowita. Różnimy się natomiast w tempie życia – ja żyję zdecydowanie wolniej. Myślę, że bardziej ostrożnie dobieram słowa i tytułuję ludzi z większą uwagą. Mam też więcej z mojego taty – nie jestem tak paniczna w swoich reakcjach. Obie z mamą jesteśmy podobnie ufne i naiwne, ale myślę, że ja mniej się oszukuję.

Co uważa pani za fundament solidności w życiu?

Czytaj więcej

Joanna Trepka, twórczyni marki L37: Koszty biznesowych błędów wzięli na siebie moi rodzice

Powiem znowu: niezależność. I do tego rzemieślnicza pracę. Poczułam się silna, kiedy zostałam cukiernikiem. Wiedziałam, że gdziekolwiek na świecie się nie znajdę, poradzę sobie. Nie muszę znać języka, bo znam swoje rzemiosło. Teraz powoli wracamy do kultu rzemiosła i uważam, że to świetnie. Chciałabym, żeby młodzi ludzie uczyli się takich umiejętności.

Gdyby mogła pani zacząć wszystko od nowa, wybrałaby pani kuchnię, modeling czy coś zupełnie innego?

Na szczęście zorientowałam się, że już nie muszę wybierać. To nie jest tak jak w szkole, kiedy musisz wybrać jeden zawód i się go trzymać. Mogę robić wszystko.

Na co nigdy nie wydałaby pani pieniędzy?

Na drogie ubrania czy wyznaczniki statusu. Nie lubię rzeczy, które mają na celu pokazanie, że ktoś jest lepszy, i które sprawiają, że inni czują się przy mnie gorzej. Nie znoszę logotypów i ostentacyjnych symboli nowobogactwa.

Wielki napis „Boss” na koszulce albo „Dior” na okularach to nie pani styl?

Dokładnie. Takie rzeczy mnie męczą. Uważam, że są głupie, niepotrzebne i tylko dzielą ludzi.

Kiedy ostatnio zrobiła pani coś zupełnie nieopłacalnego, ale bardzo satysfakcjonującego? Coś w stylu: „Nie opłaca mi się, ale robię, bo chcę”?

Mam wrażenie, że ciągle robię takie rzeczy. To moja codzienność. Codziennie robię coś, bo mam na to ochotę, choć się nie opłaca, a potem coś, co nie wymaga ode mnie wielkiego wysiłku, ale jest finansowo lukratywne. To ciągły balans.

Czy dzisiaj ma pani jeszcze poczucie, że musi coś komuś udowadniać?

Nie, już nie. Teraz mam poczucie, że jeśli chcę coś komuś udowodnić, to wyłącznie moim dzieciom. Chcę im pokazać, że jestem dobrą mamą - to wszystko. Czy mi się to uda? Zobaczymy. Pewnie za 15 lat czeka mnie trudny czas, ale może za 30 powiedzą, że jednak było okej.

Wywiad
Dobrosława Gogłoza: Stajemy się społeczeństwem bardziej świadomym, a przez to nieszczęśliwym
Wywiad
Prof. Anna Matysiak: Niższa liczba urodzeń to rzeczywistość, na którą musimy się przygotować
Wywiad
Nauczycielka Roku Agnieszka Kopacz: Szczerość wobec uczniów procentuje
PODCAST „POWIEDZ TO KOBIECIE”
„Chcemy całego życia” – historia polskich sufrażystek w „Parasolkach”
Materiał Promocyjny
Polska jest dla nas strategicznym rynkiem
Wywiad
Prezeska fundacji Gajusz: Rodzice adopcyjni powinni mieć pełną wiedzę o przeszłości dzieci
Materiał Promocyjny
Bankowe konsorcjum z Bankiem Pekao doda gazu polskiej energetyce
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama