Rola Ligii w superprodukcji „Quo Vadis” otworzyła przed panią drzwi do wielkiej aktorskiej kariery. Ale ten świat chyba pani nie pociągnął?
Trochę mnie pociągnął. To było takie wakacyjne zakochanie. Kiedy znalazłam się na planie filmu, po raz pierwszy poczułam, że jestem wśród swoich. To było dla mnie odkrycie, rewelacja. Pochodzę z rodziny, w której nikt nie wykonywał artystycznego zawodu. Panował etos ciężkiej pracy – moi dziadkowie po obu stronach byli rolnikami; wychowałam się w środowisku, gdzie praca fizyczna była codziennością. Mimo to od zawsze ciągnęło mnie do świata sztuki. Pierwszym artystycznym doświadczeniem była „Gawęda”. Poza tym zawsze czułam się trochę ulepiona z innej gliny. Zaczęłam pracować jako modelka, choć to zupełnie nie było dla mnie. Traktowałam tę pracę jako okazję, żeby podróżować, zarobić własne pieniądze, ale nigdy nie czułam, że do tego świata przynależę. Kiedy trafiłam na plan „Quo Vadis”, wpadłam jak śliwka w kompot. Serial, w którym grałam wcześniej, był raczej zabawą. A tu nagle z dnia na dzień dostałam główną rolę, grałam u boku największych polskich aktorów, film reżyserował wielki twórca – a ja czułam, że jestem w domu. Rozmawialiśmy tym samym językiem! Miałam 21 albo 22 lata i zastanawiałam się, jak to możliwe, że dopiero teraz znalazłam się wśród swoich.
Potem przyszły kolejne role, również zagraniczne.
Tak, i to był przedziwny zbieg okoliczności. Paweł Deląg pojechał do Paryża w swoich sprawach, a ktoś tam zobaczył fragment Quo Vadis. Zaproszono mnie na zdjęcia próbne – zupełnie się o to nie starałam. Poleciałam na zdjęcia i dostałam rolę w filmie produkowanym przez Luca Bessona, w którym grała Penélope Cruz. Ta rola prowadziła do kolejnej. Role same do mnie przychodziły. Wszystko było wspaniałe. Ale potem bardzo chciałam szlifować swój warsztat, nauczyć się technik uczonych w szkołach aktorskich. Zwłaszcza że zaczęły pojawiać się role, które niosły w sobie bardzo ciężkie emocjonalnie sceny – dotyczące wykorzystywania, przemocy. Bałam się tego, bo wiedziałam, że muszę umieć z takich ról wychodzić.
Czytaj więcej
Zmiana zawodu nie była dla niej skokiem w nieznane – raczej koniecznością, która stała się nowym początkiem. Dziś Joanna Sydor, znana z roli Teresy w serialu „M jak miłość”, też kreuje świat - w architekturze wnętrz. Zarządza projektami, kieruje zespołem i czuje, że jest na właściwym miejscu.
Stąd pomysł wyjazdu do Nowego Jorku? Czy wtedy czuła pani, że na stałe opuści Polskę?
W ogóle nie! Jechałam do szkoły aktorskiej, na fali fascynacji filmem i aktorstwem. Chciałam się uczyć, rozwijać. Uwielbiam zdobywać nowe umiejętności; na tym polega moje ADHD, że wiele rzeczy mnie fascynuje. Ludzie, różne dziedziny – wszystko mnie interesuje. To bywa dobre i niedobre w życiu. Planowałam, że jadę do Nowego Jorku na trzy lata, a potem wracam. Kocham Europę, wszędzie tu jest blisko, czuję się Europejką. Ale w Stanach – myślałam – nauczę się czegoś nowego, pożyję nowojorskim życiem. Zawsze kochałam Nowy Jork, więc byłam zachwycona, że w końcu mogę w nim zamieszkać. Okazało się jednak, że szkoła aktorska w Nowym Jorku to, jak mówią, „reality check” – mocne zderzenie z rzeczywistością. Uczyliśmy się techniki Meissnera i Stanisławskiego, czyli wchodzenia bardzo głęboko w swoje emocje i doświadczenia. To były operacje na otwartym sercu. Jeśli scena wymagała, żeby poczuć wstyd, trzeba dotrzeć do własnych, najbardziej bolesnych wydarzeń, które ten wstyd w nas wywoływały. To było całe emocjonalne przygotowanie – odnajdujesz w sobie wszystkie doświadczenia, które dotykają Cie do głębi i potem grasz scenę, w której to uczucie jest aktywne. Nawet jeśli historia opowiada o czymś innym i gram inną postać, to ta emocja jest w punkt.
Potem zagrałam jeszcze w kolejnym filmie, w Rosji i poczułam, że znalazłam się na rozdrożu.