Magdalena Mielcarz zmieniła zawód: Czuję się jednorożcem, ale mam poczucie misji

Pracowała jako modelka, w Nowym Jorku uczyła się aktorstwa. W Los Angeles odnalazła dom i zdecydowała, że nie chce już być zależna od innych. Dzisiaj Magdalena Mielcarz jako Lvma Black produkuje muzykę i mówi: „Największym sukcesem jest robić rzeczy tak, jak się chce”.

Publikacja: 22.03.2025 13:16

Magdalena Mielcarz o kobietach: Uważam, że mamy obowiązek się wspierać. Jesteśmy tu po to, by widzie

Magdalena Mielcarz o kobietach: Uważam, że mamy obowiązek się wspierać. Jesteśmy tu po to, by widzieć w sobie nawzajem piękno, talenty i możliwości. Bo nie znajdzie się wielu mężczyzn, którzy to zrobią za nas.

Foto: Ganna Bogdan

Rola Ligii w superprodukcji „Quo Vadis” otworzyła przed panią drzwi do wielkiej aktorskiej kariery. Ale ten świat chyba pani nie pociągnął?

Trochę mnie pociągnął. To było takie wakacyjne zakochanie. Kiedy znalazłam się na planie filmu, po raz pierwszy poczułam, że jestem wśród swoich. To było dla mnie odkrycie, rewelacja. Pochodzę z rodziny, w której nikt nie wykonywał artystycznego zawodu. Panował etos ciężkiej pracy – moi dziadkowie po obu stronach byli rolnikami; wychowałam się w środowisku, gdzie praca fizyczna była codziennością. Mimo to od zawsze ciągnęło mnie do świata sztuki. Pierwszym artystycznym doświadczeniem była „Gawęda”. Poza tym zawsze czułam się trochę ulepiona z innej gliny. Zaczęłam pracować jako modelka, choć to zupełnie nie było dla mnie. Traktowałam tę pracę jako okazję, żeby podróżować, zarobić własne pieniądze, ale nigdy nie czułam, że do tego świata przynależę. Kiedy trafiłam na plan „Quo Vadis”, wpadłam jak śliwka w kompot. Serial, w którym grałam wcześniej, był raczej zabawą. A tu nagle z dnia na dzień dostałam główną rolę, grałam u boku największych polskich aktorów, film reżyserował wielki twórca – a ja czułam, że jestem w domu. Rozmawialiśmy tym samym językiem! Miałam 21 albo 22 lata i zastanawiałam się, jak to możliwe, że dopiero teraz znalazłam się wśród swoich.

Potem przyszły kolejne role, również zagraniczne.

Tak, i to był przedziwny zbieg okoliczności. Paweł Deląg pojechał do Paryża w swoich sprawach, a ktoś tam zobaczył fragment Quo Vadis. Zaproszono mnie na zdjęcia próbne – zupełnie się o to nie starałam. Poleciałam na zdjęcia i dostałam rolę w filmie produkowanym przez Luca Bessona, w którym grała Penélope Cruz. Ta rola prowadziła do kolejnej. Role same do mnie przychodziły. Wszystko było wspaniałe. Ale potem bardzo chciałam szlifować swój warsztat, nauczyć się technik uczonych w szkołach aktorskich. Zwłaszcza że zaczęły pojawiać się role, które niosły w sobie bardzo ciężkie emocjonalnie sceny – dotyczące wykorzystywania, przemocy. Bałam się tego, bo wiedziałam, że muszę umieć z takich ról wychodzić.

Czytaj więcej

Aktorka Joanna Sydor zmieniła zawód: Niezależność czyni człowieka szczęśliwym

Stąd pomysł wyjazdu do Nowego Jorku? Czy wtedy czuła pani, że na stałe opuści Polskę?

W ogóle nie! Jechałam do szkoły aktorskiej, na fali fascynacji filmem i aktorstwem. Chciałam się uczyć, rozwijać. Uwielbiam zdobywać nowe umiejętności; na tym polega moje ADHD, że wiele rzeczy mnie fascynuje. Ludzie, różne dziedziny – wszystko mnie interesuje. To bywa dobre i niedobre w życiu. Planowałam, że jadę do Nowego Jorku na trzy lata, a potem wracam. Kocham Europę, wszędzie tu jest blisko, czuję się Europejką. Ale w Stanach – myślałam – nauczę się czegoś nowego, pożyję nowojorskim życiem. Zawsze kochałam Nowy Jork, więc byłam zachwycona, że w końcu mogę w nim zamieszkać. Okazało się jednak, że szkoła aktorska w Nowym Jorku to, jak mówią, „reality check” – mocne zderzenie z rzeczywistością. Uczyliśmy się techniki Meissnera i Stanisławskiego, czyli wchodzenia bardzo głęboko w swoje emocje i doświadczenia. To były operacje na otwartym sercu. Jeśli scena wymagała, żeby poczuć wstyd, trzeba dotrzeć do własnych, najbardziej bolesnych wydarzeń, które ten wstyd w nas wywoływały. To było całe emocjonalne przygotowanie – odnajdujesz w sobie wszystkie doświadczenia, które dotykają Cie do głębi i potem grasz scenę, w której to uczucie jest aktywne. Nawet jeśli historia opowiada o czymś innym i gram inną postać, to ta emocja jest w punkt.

Potem zagrałam jeszcze w kolejnym filmie, w Rosji i poczułam, że znalazłam się na rozdrożu.

Dlaczego?

Wiedziałam, że chcę mieć rodzinę. Zawsze o niej marzyłam. Przez lata podróżowałam po całym świecie – zawsze sama, w hotelach, w wynajętych mieszkaniach. Po prostu chciałam mieć dom. Czułam, że te drogi – aktorstwo i rodzina – w moim przypadku nie idą razem. Podziwiam aktorów i aktorki, którzy potrafią to łączyć. Ale dla mnie to było albo-albo. Wiedziałam, że jeśli wybiorę aktorstwo, to będę ciągle na planach zdjęciowych, w różnych miejscach na świecie. I ten emocjonalny stan – wejście w postać, przechodzenie przez tragedie na ekranie – bardzo dużo mnie kosztował. Nie wyobrażałam sobie wracać potem do domu i być mamą. Bo jaka to mama? Mówiąca dziecku: „Teraz nie przeszkadzaj, bo mamusia wychodzi z roli”? W pewnym momencie musiałam podjąć decyzję: wybieram aktorstwo czy wybieram rodzinę i dom? Nie musiałam się zastanawiać – czułam to całą sobą.

A jak było z produkcją muzyczną? Obudziła się pani pewnego dnia i powiedziała: „Będę producentką muzyczną”?

Dojście do tego zajęło mi lata. Od dawna chciałam robić własną muzykę, śpiewać, nagrywać. Ale zawsze byłam zależna od osób trzecich. Pracowałam z różnymi producentami – często świetnymi, ale nie zawsze mieliśmy podobny gust. W muzyce są nieskończone możliwości, można pójść w różnych kierunkach, i tak jak w modzie – to jest kwestia stylu. A ja czułam, że jestem od producentów zależna. Ostatecznie to oni decydowali o brzmieniu. Mogłam mówić, czego chcę, ale koniec końców to oni kręcili tymi korbkami i pociągali za sznurki dźwięku i brzmienia. I ciągle miałam poczucie rozczarowania – mówiłam, czego chcę, ale finalny efekt nie był taki, jak sobie wyobrażałam. Mam całe szuflady gotowych piosenek, których nie lubię, bo nie brzmią tak, jak ja bym chciała.

Nie wiem czemu zajęło mi tyle czasu, żeby w końcu pomyśleć: „No to naucz się tego sama”. Może miałam jakąś blokadę psychiczną, którą – mam wrażenie – wiele kobiet ma. Może to kwestia wychowania? Może programowanie społeczne? Wyrastamy w przekonaniu, że są rzeczy „męskie” i „kobiece”. I choć jestem wojującą feministką i wierzę, że wchodzimy właśnie w złoty wiek kobiet – to sama padłam ofiarą takiego myślenia. Dlaczego nie zaczęłam się tego uczyć wcześniej? Pamiętam, jak poznałam znanego producenta, który powiedział, że jego trzynastoletnia córka uczy się produkcji muzycznej. I miałam w głowie myśl: „Jak to?” A zaraz potem: „Boże święty, gdyby ta dziewczynka była chłopcem, uznałabym to za naturalne". A że była dziewczyną, to w mojej głowie pojawiło się zdziwienie. To było przerażające dla mnie samej.

Kobiety w branży muzycznej nadal stanowią tylko 2 procent producentów. Rozumiem, że chciała pani nabrać kompetencji, dlatego znów poszła do szkoły. Ale czy dziś czuje się pani częścią tej zmiany, która zachodzi w świecie muzyki?

Tak, bardzo czuję się częścią tej zmiany. I mam ogromne poczucie wdzięczności. Może to zabrzmi górnolotnie, ale patrzę na moje koleżanki i czuję misję – zaszczepiania w kobietach przekonania, że mogą robić, co chcą. Nie tylko w muzyce. W każdej dziedzinie. Bo wiele kobiet nawet nie myśli o tym, że mogłoby coś robić – po prostu zakładają, że to nie dla nich. To zależy od tego, w jakim domu ktoś się wychowywał, jakie dostawał komunikaty. Często „winę” ponoszą wszyscy dookoła tylko nie my. Jak coś nie idzie, lubimy wierzyć, że ktoś inny coś zepsuł. Miałam w swoim życiu trzy poważne propozycje pracy – w Polsce, w Skandynawii i w Stanach Zjednoczonych. Każdy z tych kontraktów był już „na stole”, ale tuż przed podpisaniem coś się wywracało. Ktoś został zwolniony, zmienił się szef – tego typu przeszkody. Dziś, patrząc wstecz, myślę, że dzięki tym sytuacjom musiałam wziąć się do roboty, zakasać rękawy, nauczyć się wszystkiego sama. I dlatego tak ważne jest, żebyśmy nawzajem się wspierały. Czasem wystarczy jedna osoba, która powie: „Hej, nie wygłupiaj się, oczywiście, że możesz!” Może to będzie koleżanka, która zachęci do napisania książki, nagrania muzyki, zrobienia czegoś, o czym marzysz. Warto przestać szukać winnych i wejść do przestrzeni mocy, wziąć pełną odpowiedzialność za siebie.

Czytaj więcej

Katarzyna Daniłko czyli Pani od jakości: Lewa strona mówi nam o ubraniu wszystko

Miała pani obok siebie taką kobietę, która powiedziała pani: „Możesz”?

Miałam kilka takich kobiet. Pierwszą była moja terapeutka. Ona widziała we mnie potencjał, którego ja w sobie nie dostrzegałam. To było dla mnie ogromne zaskoczenie. Dzisiaj mam niesamowitą relację – nie tylko przyjacielską, ale też kreatywną – z moją przyjaciółką Magdaleną, pisarką z Nowego Jorku. Dajemy sobie niezwykłe wsparcie, ale nie na zasadzie: „Wszystko, co robisz, jest świetne”, tylko konstruktywne. Jeśli coś ci nie wychodzi, to nie: „Trudno, może się nie nadajesz”, tylko: „To może zapisz się na kurs? Wstawaj o piątej rano i działaj!” To jest wsparcie, które naprawdę daje siłę.

Na początku swojej drogi jako producentka muzyczna miała pani wrażenie, że wchodzi na teren, gdzie nikt na panią nie czeka?

Pięknie pani to ujęła – wchodzenie na teren, gdzie nikt na mnie nie czeka. To jest właśnie to, czego się boimy. Trzeba sobie ten „pokoik” urządzić od zera – najpierw może tylko postawić krzesło, potem dodać stolik. Powoli. I to nas tak onieśmiela. Gdyby ktoś powiedział: „Hej, nadajesz się do tego!” – byłoby raźniej. Ale jeśli wchodzimy w przestrzeń, w której nikt na nas nie czeka, to wymaga to ogromnej odwagi. Ja poszłam za tym, co naprawdę kocham. Mogę godzinami siedzieć i przesłuchiwać sample muzyczne. Tego mi brakowało. I za tym szłam. Każdy z nas ma coś takiego, że gdy o tym czymś pomyśli, serce mu skacze.

Oczywiście, szłam podszyta strachem, ale robiłam małe kroki. Małe kroki dają duże rezultaty. Pierwszym krokiem było więc zapisanie się do szkoły produkcji muzycznej w Los Angeles. Pamiętam pierwszą lekcję – byłam przerażona. Mój nauczyciel to nie był jakiś początkujący chłopak, tylko doświadczony producent, który pracował z Maksem Martinem, twórcą największych hitów. Miałam natłok myśli: „Co on o mnie pomyśli? Że jestem kobietą? Że jestem za stara? Że się nie znam? Może mnie wyśmieje? Może powie: co ty tu chcesz robić?” Ale kiedy przyszłam na zajęcia, nawet miałam wrażenie, że mi kibicuje: „ Masz dwie córki, męża, a chcesz się tego nauczyć? Super! To nie będzie łatwe, ale dasz radę”. Miałam już jedną osobę w tym pokoju, która mnie wspierała. Potem doszła druga, trzecia. I nagle zobaczyłam, że te wszystkie lęki, które miałam w głowie, były absurdalne. To jest taki sabotaż, który same sobie robimy. Boimy się i wolimy podkładać same sobie nogę, niż zmierzyć się z rzeczywistością – boimy się, że będzie trudno. A jak się odważyłam pisać do wielkich nazwisk? Nie miałam nic do stracenia. I ta inwestycja zaczęła się powoli zwracać. Dosłownie wczoraj dostałam maila od Danieli Rivery, która miksuje utwory m.in. Rihanny. Napisała: „Czy mogę wrzucić twoją piosenkę jako showcase mojej pracy?” Pomyślałam: „Kobieto, masz w swoim portfolio Rihannę, a pytasz o moją piosenkę? Oczywiście, że możesz!”. To był moment, w którym poczułam, że wszystko, co włożyłam w naukę, zaczyna do mnie wracać. Produkcji muzycznej nie nauczysz się w tydzień – ja naprawdę zakasałam rękawy i wzięłam się do roboty. Nadal wiele się muszę nauczyć.

W muzyce czuje się pani bardziej sobą niż w aktorstwie? Czy dlatego, że w muzyce nie ma udawania?

Kocham aktorstwo i doceniam aktorów, bo to bardzo trudny emocjonalnie zawód. Żeby dobrze zagrać, trzeba trzeba wsadzić palec w jakaś ranę. Z jednej strony można się niby schować za postacią, ale z drugiej – łzy na ekranie są prawdziwe. Aktorzy płaczą, bo coś w nich naprawdę rezonuje. W muzyce mogę być sobą na inny sposób. W aktorstwie dostajesz scenariusz – jeśli ci się podoba, grasz. Jeśli nie, czasem i tak grasz, bo potrzebujesz pracy. Teraz, w muzyce, czuję, że tworzę własne światy. Dzisiaj mogę mieć ochotę na letnią piosenkę – może nie będzie dla mnie, może dla innego artysty – ale tworzę ją, bo mam taki nastrój. Muzyka, tak jak film i moda, ma swoje style. Każdy szczegół ma znaczenie – to są niuanse. Pamiętam, jak kiedyś producent zrobił mi wykład, że nie mogę już słuchać jednego werbla przez 40 minut, bo i tak będzie na tyle nisko zmiksowany, że nikt go nie usłyszy. A ja się zastanawiałam: Dlaczego nie mogę słuchać tego werbla? Tych werbli są tysiące. Dla mnie to właśnie jest styl. To ważne, czy to jest właśnie ten werbel czy inny – bo potem dobierasz wszystkie instrumenty i tworzysz spójny świat dźwięku. Tak jak w modzie – guzik może być istotnym detalem, tak samo werbel w muzyce. Teraz mogę tego słuchać do woli. I nikt mi tego nie zabroni.

Jak to jest być kobietą w świecie producentów muzycznych?

Jest nas bardzo mało. Jesteśmy na pierwszej linii frontu. Nadal czujemy się „jednorożcami” – kiedy mówię, że produkuję muzykę, ludzie reagują z niedowierzaniem. Wciąż jest w tym też pewne niedocenienie. Ale to się zmienia. Kobiety powiedziały: Dość. I to we wszystkich dziedzinach. Czuję tę zmianę. I dlatego mam poczucie misji. Bycie tym „jednorożcem” w pokoju, w którym nikt na ciebie nie czeka, może być frustrujące, ale też inspirujące dla nas wszystkich. Uważam, że mamy obowiązek się wspierać. Jesteśmy tu po to, by widzieć w sobie nawzajem piękno, talenty i możliwości. Bo nie znajdzie się wielu mężczyzn, którzy to zrobią za nas. Oni nawzajem wspierają się doskonale.

Nowy Jork, Los Angeles, teraz Kopenhaga. Mówiła pani, że kształtowały panią różne miejsca. Co dzisiaj ma pani w sobie bardziej polskiego, co amerykańskiego, a może już i coś duńskiego?

Kiedy nabieramy dystansu do miejsc, w których żyliśmy, możemy zauważyć pewne rzeczy i świadomie wybrać, co nam służy, a co nie. Na przykład kiedyś miałam tendencję do obrażania się. Jeśli pokłóciłam się z mężem (wtedy jeszcze chłopakiem), to się obrażałam i... koniec rozmowy. No, świetna metoda na rozwiązywanie problemów, prawda? Teraz patrzę na to z dystansem – nauczyłam się rozmawiać, mówić, co mnie boli, co mi sprawiło przykrość, co mi nie pasuje. Zmieniłam sposób radzenia sobie z konfliktem. I tak jest z wieloma rzeczami – coś wzięłam z Polski, coś z Nowego Jorku, coś z Kopenhagi. Każde miejsce daje szansę spojrzenia na siebie trochę z boku. Zmiana miejsca zamieszkania pomaga, bo jest jak szok dla systemu – te zmiany są wtedy bardziej widoczne. Nawet przeprowadzka do innego miasta potrafi to zrobić. Zaczynasz obserwować, jak ludzie w tym nowym miejscu żyją, jak się zachowują. Co ci się podoba, a co nie. Czasem świadomie chcemy coś zmienić – wiemy, że coś nam w nas samych nie odpowiada, ale jeszcze nie wiemy jak. I dopiero kiedy się przestawimy mentalnie, pojawia się przestrzeń na faktyczną zmianę.

Nie tęskni pani za jednym miejscem, które mogłaby nazwać domem? Czy jest pani z tych, którzy tam, gdzie powieszą płaszcz, czują, że to ich miejsce?

Czytaj więcej

Pilotka Airbusa A320: Kiedy zostaje się kapitanem, pensja wzrasta dwukrotnie

Nauczyłam się tak myśleć. Nie miałam wyjścia – tak wyglądało moje życie. Tęsknota za jednym miejscem? Oczywiście. Tylko że to jest bilet w jedną stronę. Kiedy jestem w Kopenhadze, widzę ludzi, którzy całe życie spędzili w jednym miejscu. To jest ich świat, znają go na wylot. Wyrastali w tych samych szkołach, wciąż mają tych samych przyjaciół, zazdroszczę im tego poczucia stabilności. Ale ja miałam w sobie ciekawość. Chciałam wyjrzeć przez okno i zobaczyć, co jeszcze jest za nim. Tylko – powtórzę jeszcze raz – nie wiedziałam, że to jest bilet w jedną stronę. Bo kiedy raz się przestąpi ten próg, kiedy się gdzieś naprawdę zamieszka, to nawet jeśli wracasz do siebie, już nie jesteś „u siebie” w ten sam sposób. Zaczynasz widzieć świat „w pakietach”. Polska: Moi rodzice, moja siostra, siostrzeńcy. Warszawskie uliczki, ulubione jedzenie, cudowna wiosna, Mazury, które kocham. Uwielbiam ten pakiet. Ale potrzebuję też elementu przygody, ryzyka, adrenaliny. Kiedy pierwszy raz wylądowałam w Nowym Jorku, czułam się tak, jakby ktoś wrzucił mnie do rwącej rzeki. Nie wiedziałam, skąd dostanę cios, ale musiałam płynąć, żeby nie zatonąć. I to było... ekscytujące. Mam w sobie niezaspokojoną ciekawość. Z moim charakterem i tą ciekawością, świat zawsze będzie mnie wołał. A jednocześnie czasem zazdroszczę ludziom, którzy mają jedno miejsce, w którym są zakorzenieni.

Co dla pani znaczy sukces?

Dla mnie sukces znaczy coś zupełnie innego niż dla większości ludzi. Patrzę na to, co dzieje się na świecie, szczególnie w przestrzeni kreatywnej – w filmie, literaturze, muzyce. Widzę ludzi sukcesu, którzy mają kompletny bałagan w życiu. I myślę sobie: „Boże, nigdy bym tego nie chciała. Jeśli to ma być sukces, to ja dziękuję”. Dla mnie największym sukcesem jest nie oglądać się na to, co inni wmawiają, że sukcesem być powinno, tylko mieć wewnętrzne poczucie, że robi się dokładnie to, co się chce. 
Dla mnie ogromną satysfakcją jest znalezienie harmonii między światem zawodowym a bliskimi. Nie chodzi o wybór: albo jedno, albo drugie, ale o to, jak połączyć te dwa światy, żeby żaden nie ucierpiał. Jak sprawić, byśmy mieli podobne fascynacje, żebyśmy razem szli przez życie, żeby to miało sens? Sukces to nie miarka, którą można do czegoś przyłożyć. Jedni mierzą go w pieniądzach, inni w liczbie lajków. Moja miarka jest wewnętrzna. Dlatego mój sukces wygląda inaczej niż to, co większość ludzi uważa za sukces. Widzę ludzi, którzy mają wszystko, co na zewnątrz wygląda jak spełnienie marzeń – a ich dzieci są zaniedbane, matki nigdy nie ma w domu. To jest ich wybór, nie mnie oceniać. Ale ja tak nie chcę. Dla mnie sukcesem nie byłoby zdobywanie kolejnych ról, jeśli jednocześnie moja rodzina byłaby w rozsypce. To byłaby dla mnie tragedia i porażka. Więc jeśli mam określić, czym dla mnie jest sukces, to chyba harmonia. To piękne słowo, które w rzeczywistości rzadko występuje, ale można do niego dążyć. Sukces to właśnie te momenty spełnienia. Na przykład wtedy, gdy Daniela Rivera – kobieta, która miksuje utwory Rihanny – pisze do mnie i pyta, czy może się chwalić moją piosenką. I kiedy teraz o tym mówię, wiem, że przeczytają to kobiety, które coś dla siebie w tym odnajdą. To są te momenty, których nie da się zmierzyć ani banknotami, ani lajkami.

Skąd się wziął pani artystyczny pseudonim Lvma Black?

Czasem widzę te spojrzenia, jakie posyłają mi ludzie. Pewne myślą: „W głowie jej się chyba poprzewracało z tym pseudonimem” i w jakimś sensie to rozumiem. Ale prawda jest taka, że nie miałam wyjścia. Moje nazwisko – Mielcarz – w Stanach jest po prostu nie do wymówienia. Próbowałam, ale nie dało się. Więc pomyślałam: „Dobra, w muzyce będę po prostu Magdalena”. Wypuściłam pierwszą piosenkę pod tym imieniem i… dostałam maila od prawnika, że muszę ją natychmiast zdjąć, bo na Brooklynie jest artystka o imieniu Magdalena, która ma zarejestrowany znak towarowy. Byłam w szoku: Boże, to jest moje imię! Ale prawo to prawo – nie mogłam go używać. Więc co teraz? Magdalena Mielcarz jest niewymawialna dla ludzi spoza Polski. A ja dużo pracuję z ludźmi z innych krajów, więc zaczęłam szukać pseudonimu. To nie było łatwe, bo większość dobrych nazw jest już zajęta. A wiele z tych, które zostały, brzmi po prostu dziwnie. I tak pojawiła się Lvma Black. Lvma oznacza światło, promień światła. Black to czerń. A ja mam w sobie dużo z obu tych rzeczy. Mam w sobie światło – dużo miłości do ludzi, do świata, do muzyki, do melodii, które mają w sobie piękno. Ale mam też w sobie ciemność – trudne doświadczenia, przez które musiałam przejść. I w muzyce też lubię ciemniejsze barwy, głębię. Światło nie może istnieć bez ciemności. Więc ta nazwa zaczęła do mnie pasować. A że jestem spod znaku Ryb, które płyną w dwóch różnych kierunkach, to tym bardziej jest to ze mną zgodne. Lvma Black to jestem ja.

Rola Ligii w superprodukcji „Quo Vadis” otworzyła przed panią drzwi do wielkiej aktorskiej kariery. Ale ten świat chyba pani nie pociągnął?

Trochę mnie pociągnął. To było takie wakacyjne zakochanie. Kiedy znalazłam się na planie filmu, po raz pierwszy poczułam, że jestem wśród swoich. To było dla mnie odkrycie, rewelacja. Pochodzę z rodziny, w której nikt nie wykonywał artystycznego zawodu. Panował etos ciężkiej pracy – moi dziadkowie po obu stronach byli rolnikami; wychowałam się w środowisku, gdzie praca fizyczna była codziennością. Mimo to od zawsze ciągnęło mnie do świata sztuki. Pierwszym artystycznym doświadczeniem była „Gawęda”. Poza tym zawsze czułam się trochę ulepiona z innej gliny. Zaczęłam pracować jako modelka, choć to zupełnie nie było dla mnie. Traktowałam tę pracę jako okazję, żeby podróżować, zarobić własne pieniądze, ale nigdy nie czułam, że do tego świata przynależę. Kiedy trafiłam na plan „Quo Vadis”, wpadłam jak śliwka w kompot. Serial, w którym grałam wcześniej, był raczej zabawą. A tu nagle z dnia na dzień dostałam główną rolę, grałam u boku największych polskich aktorów, film reżyserował wielki twórca – a ja czułam, że jestem w domu. Rozmawialiśmy tym samym językiem! Miałam 21 albo 22 lata i zastanawiałam się, jak to możliwe, że dopiero teraz znalazłam się wśród swoich.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
POLKA NA OBCZYŹNIE
Polka w Omanie: Tutaj kobieta traktowana jest z dużym szacunkiem
PODCAST "POWIEDZ TO KOBIECIE"
Katarzyna Glinka o życiowym kryzysie: Długo grałam w tę grę
Wywiad
Katarzyna Daniłko czyli Pani od jakości: Lewa strona mówi nam o ubraniu wszystko
POLKA NA OBCZYŹNIE
Polka w Luksemburgu: Tutaj uważa się, że supermarkety to sklepy gorszego sortu
Materiał Promocyjny
Warunki rozwoju OZE w samorządach i korzyści z tego płynące
PODCAST "POWIEDZ TO KOBIECIE"
Gabriela Muskała: Jako aktorka nigdy nie czekałam na telefon
Materiał Promocyjny
Sezon motocyklowy wkrótce się rozpocznie, a Suzuki rusza z 19. edycją szkoleń