Pierwszy z nich - tchnący duchem czasów, dla jednych nie nazbyt radosny, dla innych zaś bardzo – to przeniesienie przymusu bycia w kontakcie do internetu. Już nikt z siedzących obok nie zauważy triumfalnie, że trawa za oknem jest taka zielona (tak szybko robi się ciemno, że nie widać, czy trawa jest jeszcze zielona) i że on też bardzo lubi literaturę francuską (turecką) i sok pomarańczowy (jabłkowy). Nikomu już nie przypomni się, że gdy był w moim wieku, to…, a gdyby w nim był teraz, to jednak inaczej… A ja nie ośmielę się podziwiać dżinsów z dziurami dziewczyny z naprzeciwka, bo a nuż…, a widelec. Czasy krótkotrwałych komunikacyjnych konfidencji dających szansę na wymianę poglądów, odkrycie podobieństw i różnic, w tym tych językowych, przeszły do historii. Można powiedzieć przeszły do historii kolei, przynajmniej polskiej. A przecież żyje jeszcze pokolenie pamiętające jak naród polski się bratał, nie tylko jedząc kanapki (z jajkiem, oczywiście). A dziś nawet nieprzypadkowi współtowarzysze podróży porozumiewają się coraz dyskretniej i ciszej, i coraz bardziej neutralnie, i nieprzeszkadzająco. W trosce o nasz wspólny komfort. Abyśmy wszyscy mogli się czuć dobrze.
Komunikacja w czystej postaci
I tu pojawia się drugi powód. Z komunikacyjnego odcięcia mogłaby wyrwać podróżnych jedynie wspólnota niespodziewanego szczęścia lub nieszczęścia. Coś, co najlepiej przegadać z tymi, którzy tu i teraz doświadczają tego czegoś z nami. Ale o takie coś trudno podczas podróży polskimi pociągami. Przyzwyczailiśmy się już bowiem do papieru i wody w toaletach, a także do uprzejmych konduktorów. Jest miło, ale nie na tyle, aby o tym mówić. Gdyby na złotej tacy wjechała pieczona gęś (złocista zupka dyniowa – do wyboru dla podróżnych o potrzebach kulinarnie nienormatywnych) – tak, byłoby inaczej, ale byłby to ekstremalnie drogi PR.
Czegóż się można dowiedzieć o komunikacji międzyludzkiej, gdy ta staje się tak transparentna i dobrze działająca jak komunikacja w czystej postaci – czyli transport publiczny wysokiej jakości - nowe oblicze polskich kolei. I tu powiem – można. Tylko trzeba wsiąść do odpowiedniego pociągu.
Czytaj więcej
Młodzieżowe Słowo Roku 2023 zostanie wybrane przez jury na początku grudnia. Spośród zgłaszanych do 15 listopada propozycji wyłoniono na razie dwadzieścia, które mają największe szanse na zwycięstwo. Na swojego faworyta można oddać głos na stronie PWN. Czy wybór jednego z nich będzie trudny dla jury?
Wsiadłszy na stacji Warszawa Wschodnia do pociągu relacji Warszawa-Kijów, a dla mnie Warszawa-Lublin, bo z zamiarem dotarcia do Lublina, nie wiem jeszcze, że już niedługo uderzy mnie z wielką mocą moc języka. Nie, nie doświadczam nawrotu komunikacyjnych zwyczajów pokolenia stanu wojennego jeżdżącego w góry, nad morze i na Mazury na jednej nodze, w toalecie, szukającego azylu w Warsie. Nikt nie zaczyna mówić, że tak szybko robi się ciemno, że nie widać, czy trawa jest jeszcze zielona i że on też bardzo lubi literaturę francuską i sok pomarańczowy. Bynajmniej. Pojawia się dejavu innej treści. Ja – podawana mamie przez tatę przez okno wprost do przedziału, ja jedząca kanapkę tuż pod drzwiami toalety, ja-sardynka z połową trzydziestoosobowej klasy sardynek w ośmioosobowym przedziale. I zaraz myśl. Nie jest tak źle. To chyba jednak przewrażliwienie, bo wszyscy wokół wydają się jednak znosić swój stan z godnością. A w każdym razie w milczeniu. Nie jest źle. Siedzę. W przedziale otwartym. Gorzej mają ci, którzy wiszą nade mną i nad innymi. Wytrzymuję niezbyt długo – z lęku o przyszły tydzień, a właściwie o udział w organizowanym przeze mnie seminarium (też w Warszawie). Pani Ukrainka siedząca tuż obok kaszle. Spektakularnie, sucho. Chora, z widoczną gorączką sobotniego listopadowego popołudnia, w pociągu międzynarodowym KIEV. A ja przecież nie mogę się rozchorować, muszę wyruszyć już za sześć dni na to moje seminarium. Więc ruszam. W pociąg jak w Polskę. Na wschód, z nurtem pociągu. A z megafonu słyszę „w trosce o bezpieczeństwo i komfort podróżnych…”. I inni też słyszą, tylko dlaczego tylko mnie to irytuje, gdy idę pod prąd, mijając nieszczęśników bez numerowanych miejsc, w zimnych przedsionkach, pod drzwiami toalety, w przedziale na rowery, siedzących na podłodze. „Przepraszam, bardzo przepraszam”. Po co ja idę. Czuję się trochę jak Herkules. I rośnie we mnie ten Herkules i ta irytacja. A wokół… cisza. Komunikacyjna zapaść w zatłoczonym pociągu. I szybko przestaję być na drodze po miejsce, którego nie ma, a które nawet gdyby było, byłoby dla mnie nieosiągalne, bo przecież trzeba by było jeszcze wrócić po walizkę i z walizką… Jestem na drodze do wiedzy, że to wszystko „w trosce o bezpieczeństwo i komfort podróżnych”, bo „przecież to pociąg do Kijowa”, więc „trzeba wszystkich zabrać”, „to nasz humanitarny obowiązek”. I wiedzy o mnie samej – „mogłam nie jechać, jak widziałam, że jest tyle osób, … jak się boję zachorować, jak mi się nie podoba…”. A najlepiej, abym się nie awanturowała pytaniami o dodatkowe wagony, stojąc na korytarzu… chociaż… przecież to szybki język mówiony, może niewiele osób zrozumie. To moja refleksja po propozycji konduktora nr 1, abym swoje uwagi przedstawiła mu w przedziale służbowym. I rzeczywiście – myślę - trzeba zabrać, trzeba pomagać, jestem przewrażliwiona. Wracam. To w końcu w trosce o szeroko rozumiane bezpieczeństwo i trochę węziej rozumiany komfort chodzi. I usypiana tym komunikatem, staram się nie pamiętać, rozpaczliwego „zgłaszajcie, jak nie będziecie zgłaszać, nic się nie zmieni” konduktora nr 2, którego straszę złożeniem skargi. Wracam utulona „w trosce o bezpieczeństwo i komfort podróżnych”, czyli w trosce o mnie. I wierzę w tę troskę, i zapominam, o co mi chodziło. Syreny, skąd tu Syreny?