Polka w Chile: Przy łóżku zawsze warto trzymać buty i latarkę

Chilijczycy po prostu kochają Chile. Pomimo trzęsień ziemi i innych kataklizmów, rzadko wyobrażają sobie, żeby mogli mieszkać gdzie indziej. Są latynoskimi introwertykami, mają w sobie dawkę melancholii – mówi Monika Trętowska, autorka książki „Chile. Dalej być nie może”.

Publikacja: 30.11.2024 19:02

Monika Trętowska: Polska kojarzy się Chilijczykom szczególnie ciepło z racji Jana Pawła II. Ma on w

Monika Trętowska: Polska kojarzy się Chilijczykom szczególnie ciepło z racji Jana Pawła II. Ma on w chilijskich sercach szczególne miejsce i myślę, że pomimo różnych skandali, które wychodzą ostatnio na światło dzienne, jeszcze długo tak będzie.

Foto: Archiwum prywatne

W Chile mieszkasz już od prawie 15 lat. Co sprawiło, że wybrałaś akurat ten kraj na życie?

Wbrew pozorom nie był to przypadek. Wszystko zaczęło się od miłości do muzyki latynoamerykańskiej, która z czasem przerodziła się w zainteresowanie samą Ameryką Łacińską, jej kulturą, historią i społeczeństwem. Zarówno prywatnie, jak i zawodowo. Pracowałam wtedy w radiu, gdzie m.in. prowadziłam autorski program z muzyką świata. Dosyć naturalnie więc, któregoś roku wzięłam plecak i poleciałam na wakacje właśnie za ocean. Moim głównym celem była Brazylia, bo kocham bossa novę i sambę, ale to właśnie Chile - gdzie "wpadłam na chwilę" zwabiona przepięknymi zdjęciami przyrody w internecie - wywarło na mnie ogromne wrażenie. Na miejscu okazało się, że na żywo wszystkie te góry, lodowce, wulkany, ocean i pustynia wyglądają jeszcze piękniej i okazalej niż na fotografiach! Absolutnie się rozkochałam. Zdałam sobie też sprawę jak ogromny i różnorodny to kraj i ile jest tu do zobaczenia. Pamiętam też, że z miejsca poczułam się w Chile dobrze, jak u siebie, choć był to przecież koniec świata i mówiono do mnie w obcym języku. Wtedy zdecydowałam, że muszę wrócić tu na dłużej.

Początkowo dałam sobie rok i sporo jeździłam po całym latynoskim kontynencie, ale w Chile znalazłam też miłość, mojego męża, więc ostatecznie Santiago stało się moją bazą i tu zaczęłam się rozwijać, nawiązywać przyjaźnie. Skończyłam studia z muzyki latynoamarykańskiej, dość szybko zaczęłam pracować jako korespondent zagraniczny dla polskich mediów, a potem również jako przewodnik, ostatecznie założyłam też biuro turystyczne. Napisałam książkę reporterską. Słowem, namnożyło się powodów, żeby zostać. Dzisiaj mam tu dom, dosłownie i w przenośni.

Czy Chile stało się dla ciebie Chilito, jak czule o swoim kraju mówią mieszkańcy?

Zdecydowanie. Podobnie jak Chilijczycy i ja je tak często nazywam (śmiech). To tu toczy się moja codzienność. W decyzji zostania w Santiago na dłużej na pewno ważny był i jest fakt, że po prostu dobrze się tu czuję. Lubię to Chile - zarówno “za”, jak i “pomimo”. Tak jak Chilijczycy.

Co Chilijczycy wiedzą o Polsce? Jak cię przyjęli?

Przyjęli mnie bardzo ciepło. Chilijczycy ogólnie są życzliwym narodem, pomocnym z natury i ciekawym ludzi, zwłaszcza jeśli ktoś – jak ja – przybywa z tak nieoczywistego dla nich kraju jak Polska. Są oczywiście pewne zaprzeszłości historyczno-polityczne, przez które nie przepadają np. z sąsiadami, ale Europejczykom są bardzo przychylni. Co też jest zresztą pokłosiem historii, w tym przypadku kolonializmu.

Polska kojarzy się Chilijczykom szczególnie ciepło z racji Jana Pawła II. Ma on w chilijskich sercach szczególne miejsce i myślę, że pomimo różnych skandali, które wychodzą ostatnio na światło dzienne, jeszcze długo tak będzie. Polskę kojarzą jako kraj bardzo katolicki, a Polki jako kobiety piękne, wykształcone, odważne i zdecydowane. Jednocześnie, dbające o dom i zorganizowane. I trochę uparte (śmiech).

Chilijczycy, jak na Latynosów przystało, kochają piłkę nożną, znają więc doskonale Roberta Lewandowskiego i Grzegorza Lato, choć o polskiej drużynie nie mają zbyt dobrego zdania (śmiech). Nasz kraj kojarzą też z drugą wojną światową i Auschwitz. Niektórzy znają historię Solidarności i Lecha Wałęsy.

W moim środowisku, dziennikarsko-artystycznym, mówi się też często o wysokim poziomie edukacji w Polsce, świetnych akademiach muzycznych i literaturze. Pamiętam, jak przy okazji Nagrody Nobla głośno było o Oldze Tokarczuk. Okazało się, że wielu Chilijczyków od lat uwielbia jej książki. Miałam nawet przyjemność tłumaczyć na język hiszpański wywiad z panią Tokarczuk, przeprowadzony dla „El Mercurio”, największego i jednego z najstarszych dzienników w Chile. Temat trafił na okładkę dodatku o kulturze. To był jeden z tych wspaniałych dla mnie momentów, kiedy przenikają się moje dwa światy: polski i chilijski.

Najsilniej obydwa kraje łączy jednak postać Ignacego Domeyko. Polski inżynier i geolog był jednym z pionierów badań naukowych nad terytorium Chile oraz jednym z pierwszych rektorów Uniwersytetu Chilijskiego, pierwszej uczelni wyższej w kraju. Polak cieszy się tu ogromnym szacunkiem i sławą. Na tyle, że Chilijczycy podarowali mu pasmo gór na północy Chile, i to nie byle jakich. Kordyliera Domeyki ma ponad dziewięćdziesiąt milionów lat i szczyty wznoszące się na wysokość ponad czterech tysięcy dwustu metrów.

Żyjesz w trzecim najszczęśliwszym kraju spośród krajów Ameryki Łacińskiej. Co sprawia, że Chilijczycy są zadowoleni z kraju, w którym żyją?

To bardzo złożone pytanie. Powiedziałabym, że jakość życia w Chile jest na wysokim poziomie, porównując je do innych krajów latynoskiego kontynentu. Jest tu dość czysto, dość bezpiecznie, panuje tu pewien porządek. Zwłaszcza, jeśli zarabia się w miarę przyzwoite pieniądze, można żyć naprawdę przyjemnie. Problemem Chile jest natomiast ogromne rozwarstwienie społeczne i nierówna dystrybucja dóbr, co sprawia, że ową przyzwoitą pensję mają tylko nieliczni. Konkretnie, około 70 proc. społeczeństwa zarabia poniżej średniej krajowej (średnia krajowa w Chile wynosi 826.535 chilijskich pesos, czyli ok. 3,449 zł), a jedynie niespełna 3 proc. co najmniej 3.000.000 pesos, czyli – zaokrąglając – powyżej trzech średnich krajowych. To naprawdę niewielki odsetek, ale owa śmietanka zarabia na tyle dużo – często są to niebotyczne pieniądze - że wyrównuje statystyki i wyciągana średnia wygląda dobrze.

Jednak, w przypadku Chile, a tak naprawdę chyba w każdym przypadku, oddzieliłabym poczucie szczęścia od stanu konta. Dla statystycznego Chilijczyka, jeśli jest on w stanie utrzymać rodzinę i dom, w weekend zaprosić przyjaciół na asado, czyli grillowanie w ogródku, a w niedzielę odpocząć i spędzić czas z rodziną, to już jest dobrze. Umieją cieszyć się małymi rzeczami. Pomimo wielu problemów dnia codziennego i często trudnej rzeczywistości, potrafią zachować pewną lekkość ducha i życzliwość. Mają też ogromne poczucie humoru. I bardzo to w nich lubię.

Przede wszystkim jednak, Chilijczycy kochają swój kawałek ziemi i tę miłość pielęgnują w sobie na co dzień: jedząc chilijskie jedzenie, pijąc chilijskie wino, tańcząc chilijskie tańce, wychwalając każdy zakątek Chile, będąc świadomym cudnej chilijskiej przyrody. Chilijczycy kochają Chile. Tak po prostu. I pomimo trzęsień ziemi i innych kataklizmów, rzadko kiedy wyobrażają sobie, żeby mogli mieszkać gdzie indziej. Myślę, że to wszystko wpływa na fakt, że wysoko oceniają swój poziom ogólnego szczęścia w różnych rankingach.

Czytaj więcej

Polka w Tajlandii: Tutaj można zmienić imię, jeśli ktoś uzna, że przynosiło mu pecha

W książce piszesz o determinacji Chilijczyków, niezłomności, porównujesz ich do Syzyfa, piszesz, że żadnej pracy się nie boją, po czym kilka kartek dalej znajduję, że są niepunktualni, często nie kończą zadań.

Tak, to wszystko prawda! (śmiech) Chilijczycy są pełni sprzeczności, a przynajmniej tak to wygląda na pierwszy rzut oka. Kiedy jednak przyjrzeć się uważniej i przeanalizować skąd wynikają poszczególne cechy ich charakteru, okazuje się, że ma to sens i w pewien sposób się dopełnia.

Chilijczycy są w pewnym sensie Syzyfami z racji tego, że nieustannie, regularnie i przez wieki, muszą podnosić się po zniszczeniach przeróżnych kataklizmów: od trzęsień ziemi, przez erupcje wulkanów po susze i powodzie. Zawsze tak było i zawsze tak będzie, dlatego to syzyfowa praca. Skutkiem życia w cieniu katastrof, do tego w kraju tak odizolowanym od reszty świata, jest owa niezłomność i liczenie na siebie. Oraz poczucie, że bez pracy nie ma kołaczy. W związku z tym rzadko narzekają na trudy, pracują zresztą długie godziny, często na dwa etaty, by związać koniec z końcem i wyżywić rodzinę. Taki już chilijski los, by przeżyć, trzeba się mocno wysilić.

Jednocześnie, mają problemy z dotrzymywaniem terminów i zobowiązań. Dlaczego? Bo Chilijczyk pracuje niejako skokowo. Okresy intensywnej działalności - na przykład wtedy, kiedy szef dopytuje o zaległy raport - przeplatane są okresami bierności i prokrastynacji - kiedy nikt o nic się nie upomina... Na pierwszy rzut oka nie widać może w tym wspólnego mianownika. Ja po latach dostrzegam jednak pewną prawidłowość. Jak wspomniałam, Chilijczyk pracuje skokowo, to znaczy w podobnym rytmie jak ten wyuczony na wypadek nagłych katastrof. Na krótki, określony czas ekstremalnie się mobilizuje, po czym - kiedy awaryjna sytuacja wydaje się opanowana – znowu wpada w beztroski letarg, dopóki nie poderwie go na równe nogi kolejna „katastrofa”, czyli… ponaglający e-mail od szefa.

Wiele chilijskich cech wynika zresztą z geografii i położenia na mapie. Owe „sprzeczności”, wydają mi się w Chilijczykach niezwykle fascynujące.

Jak się żyje z perspektywą zagrożenia trzęsieniem ziemi?

W tej kwestii moje podejście jest raczej typowo chilijskie. Na co dzień o tym nie myślę. Nie wstaję rano z myślą "czy dzisiaj przyjdzie koniec świata?". Mam oczywiście świadomość, że żyję w kraju sejsmicznym i są pewne zasady, których się przestrzega – a przynajmniej powinno. Dla przykładu, przy łóżku zawsze warto trzymać buty i latarkę bądź świece, by uniknąć sytuacji, kiedy w przypadku nocnego wstrząsu i braku prądu, będzie trzeba chodzić boso po mieszkaniu. Warto mieć też w domu radio na baterie. W kuchni za to ciężkie rzeczy kładzie się raczej na niższych półkach, a szklane – jak kieliszki – lepiej trzymać w zamkniętych szafkach. Podobnie rzeczy sypkie, jak mąka czy ryż, tym sposobem zaoszczędzi się sobie po prostu sprzątania. Warto pilnować też tego, by mieć zapas jedzenia i wody na kilka dni oraz jakąś gotówkę. Tak naprawdę są to rzeczy praktyczne, które po jakimś czasie robi się automatycznie, bez zastanowienia.

Nie ukrywam jednak, że na ten spokój wpływa fakt, że mówimy o kraju, który na trzęsienia jest świetnie przygotowany. Zarówno jeśli chodzi o infrastrukturę, najnowocześniejsze systemy antysejsmiczne i monitoring władz, jak również świadomość chilijskiego społeczeństwa. Wszyscy doskonale wiedzą co, kiedy i jak należy robić, a władze w 20 minut są w stanie przeprowadzić prewencyjną ewakuację miliona mieszkańców wybrzeża w razie zagrożenia falą tsunami. To dość imponujące. Trzęsienie, a przede wszystkim tsunami, to oczywiście straszny kataklizm, ale jak na jego skalę – bo mówimy tu o najsilniejszych trzęsieniach ziemi na świecie – można powiedzieć, że niemalże po chwili kraj wraca do funkcjonowania. Chilijczycy oswoili kataklizmy. Mają je w DNA.

Trzęsienia to zresztą jeden z przykładów na ogromne poczucie humoru Chilijczyków oraz ich pewien dystans do życia i niedoli. Uwierzysz, że w Chile jest drink, który nazywa się terremoto, czyli "trzęsienie ziemi", a żeby tego było mało, po nim serwowany jest mały kieliszek z réplica, czyli "wstrząsami wtórnymi"? Nie znam też innego kraju, w którym już po kilku minutach od silnego trzęsienia internet zalewają coraz to nowe memy pełne czarnego humoru. Ten czarny humor to zresztą kolejna cecha, za którą lubię tutejszych mieszkańców.

Monika Trętowska

Monika Trętowska

Foto: Archiwum prywatne

Jacy są jeszcze Chilijczycy? Czy też są tak wylewni jak inni Latynosi?

Chilijczycy są dość nietypowymi Latynosami. Są dużo bardziej stonowani i spokojni, wręcz nieco nieśmiali, mniej gestykulują, ciszej mówią, czym wyłamują się ze stereotypu głośnego, śmiałego, lubiącego być w centrum uwagi Latynosa. Są bardziej skryci, powściągliwi i ostrożniejsi w afektach niż reszta chaotycznego, impulsywnego kontynentu. Można by powiedzieć, że są latynoskimi introwertykami, co zresztą również wynika z geografii. Często nazywani są „Anglikami Ameryki Południowej”, co odnosi się głównie do odizolowania ich kraju, otoczonego z czterech stron, niczym wyspa, naturalnymi granicami: pustynią, Andami, Pacyfikiem i polami lodowcowymi na południu. Mają więc w sobie dawkę wyspiarskiej melancholii.

Chilijczycy potrzebują zatem chwili zanim się otworzą i zaproszą cię do swojego kręgu. W tym początkowym dystansie upatruję zresztą trochę podobieństwa do Polaków. Ale przez to, moim zdaniem, relacje z Chilijczykami bywają trwalsze, bo kiedy już przekroczysz próg ich domu, będą cię traktować jak króla.

Jak na Latynosów, są też dosyć zorganizowani, co jest dość nietypowe w tej części świata i wynika m.in. z chilijskiej geografii. Muszą bowiem zachować pewien porządek, szanować odgórne normy i wytyczne, inaczej nie przetrwaliby jako naród w chaosie kataklizmów. Zwłaszcza w kraju tak rozległym jak Chile. Trzeba go jakoś trzymać w ryzach. Ale zanim zapytasz mnie o spóźnialstwo w kontekście tego zorganizowania - normy i wytyczne instytucji to jedno, a życie prywatne i zabawa to drugie. Po godzinach Chilijczyk pozwala sobie na, nazwijmy to, elastyczność w podejściu do czasu. Dla ich obrony dodam jednak, że Chilijczyk na spotkanie się ostatecznie stawi, co w innych krajach kontynentu nie jest takie oczywiste (śmiech).

Po przeczytaniu twojej książki już wiem, że mamy z Chilijczykami wspólną cechę. To skłonność do narzekania.

To prawda, że Chilijczycy lubią sobie ponarzekać na pogodę, na rząd, ceny, na koszty życia, system ochrony zdrowia czy niskie emerytury, czyli to wszystko, co sprawia, że systematycznie wychodzą na ulicę. Niemniej jednak nie wynika to z jakiegoś ogólnego pesymizmu czy zgorzknienia, przeciwnie, Chilijczycy są pogodnym, uśmiechniętym narodem, co można odczuć w kontakcie codziennym. To narzekanie wynika u nich raczej, przynajmniej tak to odbieram, z chęci “zagadania” i poczucia przynależności, wspólnoty losu. Czy podobnie jest w Polsce? Być może. Choć wydaje mi się, że Polacy są jednak w kontakcie codziennym poważniejsi i nieco bardziej sfrustrowani życiem niż Chilijczycy. Mam nadzieję, że nikomu się tym stwierdzeniem nie narażę (śmiech).

Myślę, że to co bardziej nas łączy to fakt, że obydwa narody są bardzo katolickie. Również to, że obydwa kraje mają też za sobą stosunkowo niedawne traumy historyczne: Chile dyktaturę Pinocheta, a Polska - czas komunizmu, i wciąż rozliczają się z przeszłością. No i wspomniana miłość do piłki nożnej.

Jak ma się w Chile kult macho?

Kultura macho, dziedziczona i powielana przez pokolenia, choć w Chile nie jest tak dominująca jak w innych państwach regionu, i tutaj ma się niestety dobrze. Dobrym przykładem jest tutejsze powiedzenie: Hay una catedral, pero varias iglesias, „Jest jedna katedra, ale wiele kościołów”, gdzie ta pierwsza oznacza żonę, a te drugie kochanki. Według takiej logiki, żona – tak jak katedra – jest najważniejsza wśród kościołów. I dopóki się do niej wraca, wszystko jest w porządku. Tak oto, jednym zdaniem wypowiedzianym z przymrużeniem oka, chilijski macho usprawiedliwia niewierność i podwójne życie.

Co więcej, pewne społeczne przyzwolenie na posiadanie kochanek, doprowadziło na przykład do powstania tak zwanych casas chicas, „małych domów”, czyli drugich rodzin zakładanych z kochanką. Wygodnie jest, kiedy każda z partnerek mieszka w innym mieście – najlepiej tam, gdzie często jeździ się „w interesach” czy na „kilkudniowe konferencje”. W ten sposób mężczyzna z obydwiema kobietami mieszka, ma i wychowuje dzieci, chodzi na wywiadówki, z obydwiema spędza wakacje i poszczególne weekendy. I łatwiej utrzymać to w sekrecie. Słowem, żyje na dwa domy. Dlatego takie przypadki zdarzają się głównie w klasie uprzywilejowanej, bo na utrzymanie dwóch rodzin trzeba mieć pieniądze. Nie jest więc to masowe zjawisko, ale istnieje.

Słynni z takiego obrotu spraw są też pracownicy zmianowi, jak górnicy. Zwłaszcza po wpadce jednego z 33 szczęśliwie uratowanych górników z kopalni San José, kiedy po udanej akcji ratunkowej, którą z zapartym tchem śledził cały świat, na powierzchni na mężczyzn czekały stęsknione rodziny. Na jednego z nich nawet dwie i właśnie wtedy – przed kamerami – kobiety dowiedziały się wzajemnie o swoim istnieniu.

Gwoli ścisłości muszę jednak dodać dwie rzeczy. Po pierwsze, w Chile żyje wiele szczęśliwych rodzin, w których panowie kochają, szanują i wspierają kobiety, starają się uczestniczyć w wychowaniu dzieci, jak tylko mogą. Jakkolwiek to zabrzmi, Chilijczycy to bardzo rodzinny naród i rodzinę stawia się tu na pierwszym miejscu ponad wszystko. Po drugie, to społeczne przyzwolenie na kochanki również się powoli zmienia. Dzisiejsze dziewczyny stawiają na związki bardziej partnerskie, a przynajmniej o takie walczą. To długa droga, bo maczyzm w Chile – jak i całej Ameryce Południowej – uwarunkowany jest historycznie i od wieków przekazywany z pokolenia na pokolenie.

Niestety i w tym kraju jest znaczny wskaźnik kobietobójstw.

Niestety. Chile nie jest co prawda nawet blisko czołówki regionu w tym kontekście, ale i tutaj one występują. W 2024 roku, do tej pory, odnotowano 11 zabójstw kobiet na tle płciowym według oficjalnych raportów Ministerstwa Kobiet i Równości Płci, do czego trzeba dodać 68 przypadków usiłowania zabójstw na tym tle. To więcej niż w ubiegłych latach.

Najczęściej oprawcą jest partner lub były partner i zazwyczaj mają one miejsce w domach. Mężczyźni nie mogą pogodzić się z tym, że partnerka chce od nich odejść, albo są chorobliwie zazdrośni, niektórzy po odebraniu życia kobiecie próbują popełnić lub popełniają samobójstwo. Niemniej jednak według Chilijskiej Sieci przeciw Przemocy wobec Kobiet, około 30 proc. femicidios popełniają mężczyźni, którzy nie pozostawali z ofiarami w żadnym związku. A mówię o tym dlatego, że chilijskie przepisy od 2010 roku za femicidio uznają „zabójstwo popełnione na kobiecie, która jest lub była małżonkiem albo partnerem sprawcy przestępstwa”, co ogranicza je do sfery relacji romantycznych. Ustawodawstwo więc dostrzega problem, ale pozostawia go stronniczo w relacjach rodzinnych, co nie pozwala dotrzeć do sedna - do dominacji i władzy mężczyzn oraz sprawowanej przez nich kontroli.

Problem przemocy wobec kobiet jest w Chile wciąż bagatelizowany, patrząc na to, że kary za femicidio wynoszą od 15 lat i jednego dnia więzienia do dożywotniego pozbawienia wolności, ale wyroki bywają bulwersująco niskie. Nic dziwnego, że kobiety w obliczu brutalnej rzeczywistości oraz akceptowanej w patriarchalnym społeczeństwie dyskryminacji prawnej i społecznej wzięły sprawę w swoje ręce.

Dlatego w Chile w siłę rosną ruchy feministyczne.

Femicidio to najbardziej dramatyczny wyraz przemocy wobec kobiet. Ale jest wiele innych jej przejawów w życiu codziennym. Dlatego od lat Chile zalewa fala protestów kobiet. Głośno było o "feministycznym maju" 2018 r., a w 2019, podczas protestów w ramach estallido social, świat obiegł słynny uliczny manifest polityczny Un Violador en Tu Camino ("Gwałciciel na twojej drodze"), stworzony przez Las Tesis, grupę chilijskich feministek z Valparaíso. Pieśń szybko przekroczyła granice, stając się potężnym hymnem feministek na całym świecie i międzynarodowym fenomenem. Odśpiewano go również w Polsce.

Niesprawiedliwości coraz odważniej nagłaśniają też międzynarodowe ruchy feministyczne, takie jak Ni una menos (Ani jednej mniej), zapoczątkowany w Argentynie czy akcja Me Too, które dotarły również do Chile. W ostatnich latach co jakiś czas chilijską opinię publiczną bulwersują kolejne doniesienia o molestowaniu i napaściach seksualnych w przestrzeni publicznej. Chilijskie kobiety powiedziały „basta”! Jestem z nich dumna, zjednoczyły się i konsekwentnie walczą o swoje prawa.

Jak piszę w książce, jedną z rzeczy, które udało się przez te lata osiągnąć ruchom feministycznym, jest uświadomienie społeczeństwu i politykom, że chilijskie kobiety są bardzo zróżnicowaną grupą. W sensie pochodzenia, sposobu życia, podejścia do rodziny, stanowiska wobec wielu spraw. Wcześniej kobieta była zamknięta w roli matki, gospodyni domowej i żony. Nasza przestrzeń była bardzo ograniczona. Dziś jesteśmy bardziej otwarte na różne scenariusze życia. Kobieta wciąż odgrywa bardzo ważną rolę w modelu chilijskiej rodziny, ale ma więcej odwagi, by myśleć inaczej i jest bardziej aktywna zawodowo i politycznie.

No właśnie, kobiety nadal są dyskryminowane na rynku pracy, a szklany sufit wciąż obecny.

Tak, sporo jest tu jeszcze do zrobienia. Wskaźnik aktywności zawodowej kobiet w Chile wynosi ok. 53 proc., podczas gdy w przypadku mężczyzn to 74 proc. Poza tym kobiety zarabiają aż o jedną trzecią mniej za tę samą pracę, a im mają wyższe stanowisko, tym luka płacowa jest większa.

Tylko ok. 30 proc. kobiet zajmuje stanowiska kierownicze. Wspomniany szklany sufit sprawia, że po osiągnięciu pewnego pułapu zawodowego kobietom bardzo trudno jest zdobyć pozycję związaną z większą odpowiedzialnością w firmach czy politycznych organach decyzyjnych. To nie wszystko. Kobiety pracują więcej w nadgodzinach, częściej są zatrudniane na podstawie umów o dzieło lub całkowicie nieformalnie. Jako pierwsze są zwalniane, częściej przebywają na zwolnieniach lekarskich z powodu problemów zdrowotnych powstałych w związku z pracą, częściej cierpią z powodu nadużyć, molestowania i nękania w miejscu pracy. Tymczasem 52 proc. studiujących to dzisiaj kobiety. To one częściej idą na studia, rzadziej z nich rezygnują, mają lepsze wyniki niż mężczyźni, szybciej zdobywają tytuły naukowe.

Są jednak i pozytywne zmiany, na przykład pewne inicjatywy w ramach polityki publicznej.

Programy, takie jak Subsidio Protege, wspierają kobiety z małymi dziećmi w powrocie na rynek pracy. Coraz więcej kobiet decyduje się też na założenie własnej działalności gospodarczej, szczególnie w ramach mikroprzedsiębiorstw, dzięki wsparciu funduszy takich jak Capital Abeja. Obecnie w Chile kobiety stanowią 39 proc. mikroprzedsiębiorców (prawie 800 tys. kobiet). Mają też wysoką skuteczność kredytową. Aż 98,8 proc. mikroprzedsiębiorczyń, które wnioskowały o kredyt na biznes, otrzymało go.

Niemniej jednak wciąż istnieją ograniczające kobiety społeczne i kulturowe bariery, takie choćby jak większa odpowiedzialność za obowiązki domowe. Nadal potrzebne jest większe wsparcie społeczne i systemowe.

Czytaj więcej

Polka w Wenezueli: Alimentów nikt tutaj nie płaci. Kobieta zostaje z kilkorgiem dzieci z różnych związków

Czy nie boisz się, że nagle ktoś rzuci na ciebie urok?

Pewnie chodzi Ci o chilijskie zabobony? (śmiech) W książce cytuję badanie, według którego aż 61 proc. Chilijczyków wierzy w „rzucanie na kogoś złego czaru”. Oni w ogóle są dosyć otwarci, jeśli chodzi o wierzenia. Wierzą też na przykład w duchy. Nigdy w życiu nie miałam tylu przyjaciół, znajomych i współpracowników, racjonalnych i całkiem mocno stąpających po ziemi, którzy opowiadaliby o doświadczeniach paranormalnych własnych albo kogoś z najbliższej czy dalszej rodziny. W Polsce na stwierdzenie, że wczoraj widziałam ducha, zareaguje się raczej pukaniem się w czoło, tutaj zwykle otwiera to dyskusję pełną anegdot. Jak z rękawa sypią się opowieści o doświadczeniach w domu, w pracy po godzinach czy dziwnych zdarzeniach na wakacjach podczas noclegu w starym hotelu. Kiedyś wgryzłam się w historię budynków w części historycznej Santiago i okazało się, że właściwie trudno znaleźć taki, który nie miałby „swojego ducha”, często znanego wręcz z imienia czy nazwiska. Wierzy się w duchy czy nie, moim zdaniem miejskie legendy stanowią ciekawą część kultury danego kraju i lubię je opowiadać turystom w ramach historii o Santiago paranormalnym – widzę, że bardzo się one podobają (śmiech).

Jaki jest twój ulubiony chilijski zwyczaj?

Może dlatego, że zbliża się koniec roku powiem o Sylwestrze. Ma on tu swoje tradycje i rytuały - kilka z nich uskuteczniam. Na przykład to, że o północy należy zjeść 12 winogron, z których każde symbolizuje jeden miesiąc w nowym roku. W ten sposób sprawdzam, który miesiąc będzie dla mnie słodki, czyli pomyślny, a który kwaśny, czyli słabszy. Żeby zapewnić sobie rok pełen podróży, zgodnie z tutejszą tradycją, wybieram się też na krótki spacer z walizką wokół swojego bloku. Serio to robię (śmiech), choć czasem wybieram wersję “leniwą” – można stanąć na krześle i trzymając walizkę obrócić się wokół własnej osi. Podobno też działa. Do lampki szampana wrzucam natomiast złoty pierścionek, zanim wzniosę toast. Ma to zapewnić dostatek. Podobnie jak moneta w bucie w sylwestrową noc.

Według Chilijczyków ważna jest bielizna, jaką mamy na sobie w tę noc, a dokładnie jej kolor. Warto mieć na sobie żółtą, do tego na lewą stronę, a jeszcze lepiej, jeśli ktoś nam ją podaruje. Ma to nam przynieść pomyślność. Po Sylwestrze gatki należy założyć na dobrą stronę jako symbol gotowości na nadchodzący rok. Właśnie dlatego o tej porze roku jak grzyby po deszczu pojawiają się na ulicach Santiago sprzedawcy żółtej bielizny! Jeśli chcemy miłości, to powinna być czerwona, a jeśli zdrowia to biała.

Ważne jest też, i przyznam, że zwracam na to uwagę, kogo ściskamy jako pierwszego o północy. Powinna być to osoba płci przeciwnej, co ma sprawić, że w nadchodzącym nowym roku będziemy w dobrych relacjach z otoczeniem, a singlom ma zapewnić znalezienie swojej połówki.

Tak sobie teraz myślę, że na sylwestrową noc staję się Chilijką (śmiech).

Jakie masz plany? Wrócisz do Polski? Czy przyszłość układasz już w Ameryce Południowej?

Mam takie podejście do życia, że unikam słów zawsze i nigdy. Czas pokaże, a życie potrafi zaskakiwać, sama o tym doskonale wiem. Najbliższe lata wiążę jednak z Chile. Moje biuro podróży naprawdę ciekawie się rozwinęło i mam kilka pomysłów na dalsze kroki firmy. Planuję też kolejną książkę, a w głowie rodzi się kilka innych projektów dziennikarskich. Na razie zostaję w moim Chilito i dalej chętnie będę przybliżać je innym, czy to dzięki pracy turystycznej, czy dziennikarskiej.

Monika Trętowska

dziennikarka, reporterka i radiowiec. Autorka książki reporterskiej “Chile. Dalej być nie może”. W 2010 r. przeprowadziła się do Santiago de Chile. Wieloletnia korespondentka Polskiego Radia, a potem Radia 357, z Chile i Ameryki Południowej oraz komentatorka tutejszych wydarzeń dla polskiej prasy i telewizji. Przewodniczka, właścicielka biura podróży. Autorka pierwszego polskiego bloga o Chile.

W Chile mieszkasz już od prawie 15 lat. Co sprawiło, że wybrałaś akurat ten kraj na życie?

Wbrew pozorom nie był to przypadek. Wszystko zaczęło się od miłości do muzyki latynoamerykańskiej, która z czasem przerodziła się w zainteresowanie samą Ameryką Łacińską, jej kulturą, historią i społeczeństwem. Zarówno prywatnie, jak i zawodowo. Pracowałam wtedy w radiu, gdzie m.in. prowadziłam autorski program z muzyką świata. Dosyć naturalnie więc, któregoś roku wzięłam plecak i poleciałam na wakacje właśnie za ocean. Moim głównym celem była Brazylia, bo kocham bossa novę i sambę, ale to właśnie Chile - gdzie "wpadłam na chwilę" zwabiona przepięknymi zdjęciami przyrody w internecie - wywarło na mnie ogromne wrażenie. Na miejscu okazało się, że na żywo wszystkie te góry, lodowce, wulkany, ocean i pustynia wyglądają jeszcze piękniej i okazalej niż na fotografiach! Absolutnie się rozkochałam. Zdałam sobie też sprawę jak ogromny i różnorodny to kraj i ile jest tu do zobaczenia. Pamiętam też, że z miejsca poczułam się w Chile dobrze, jak u siebie, choć był to przecież koniec świata i mówiono do mnie w obcym języku. Wtedy zdecydowałam, że muszę wrócić tu na dłużej.

Pozostało 95% artykułu
Wywiad
Helena Englert: Nie ma co ubolewać nad byciem dzieckiem znanych rodziców
Wywiad
Prof. Magdalena Król z ważną nagrodą. „Mamy szansę zrewolucjonizować leczenie glejaka”
Wywiad
Sylwia Gregorczyk-Abram, Warszawianka Roku 2024: Pracuję na rzecz tych, którzy często nie mają głosu
Wywiad
Twórczyni "Matki Pingwinów": Świat, o którym opowiadam w serialu to poniekąd mój świat
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
CUDZOZIEMKA W RP
Koreanka w Polsce: Doceniajcie swoje urlopy! U nas wolne dni są jak jednorożce - nikt ich nie widział
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska