Wietnamka w Polsce. Padają mocne słowa: „My cię tu nie chcemy, wracaj do siebie”

W 2019 roku oficjalnie zmieniłam swoje imię. W dowodzie i paszporcie. Wszędzie. To jest nowa jakość życia i większe wydarzenie niż zmiana nazwiska po ślubie – mówi Kala Nguyen, która od 32 lat mieszka w Polsce. Pracuje jako stewardesa.

Publikacja: 14.12.2024 12:34

Kala Nguyen: Wychowanie wietnamskie jest bardzo surowe, wręcz apodyktyczne. W Wietnamie dzieci muszą

Kala Nguyen

Kala Nguyen: Wychowanie wietnamskie jest bardzo surowe, wręcz apodyktyczne. W Wietnamie dzieci muszą studiować to, co chcą rodzice.

Foto: Archiwum prywatne

Przyjechała pani do Polski w wieku 6 lat. Wcześniej mieszkała pani w Wietnamie w Hanoi.

Moi rodzice się rozwiedli i postanowili, że ja zostanę z mamą, a mój starszy trzynastoletni brat – z tatą. On miał już tam swoje życie, kolegów i środowisko, a ja byłam mała. Gdy więc mama podjęła decyzję, że przeprowadza się do Polski, pojechałam razem z nią.

Przyjechałyśmy do Żor, niewielkiej miejscowości położonej 30 km od Katowic. Myślę, że to zaważyło na moim wychowaniu. Moje koleżanki, które dorastały w Warszawie czy w Krakowie są bardziej wietnamskie niż ja.

Kala Nguyen

Kala Nguyen

Foto: Archiwum prywatne

Dlaczego?

W większych miastach funkcjonują diaspory wietnamskie, więc wychowały się wśród znajomych swoich rodziców.

A ja od razu poszłam do zerówki, do polskiej szkoły i otaczałam się Polakami. Koleżanki, koledzy, nauczyciele – wszyscy byli Polakami. Tylko moja mama była Wietnamką. Zresztą w Żorach byłyśmy jedyną tak widoczną rodziną z zagranicy. Pewnie były inne, ale one bardziej wtopiły w tłum.

Od najmłodszych lat nasiąkałam polską kulturą i tradycją, nabrałam polskich cech. Moja mama wyszła za mąż za Polaka. To on mnie wychował. Święta, choinki, prezenty, kolonie, zielone szkoły czy domowe obiady w domu – to wszystko znam właśnie dzięki niemu.

Dlaczego akurat Żory?

Tego nie udało mi się dowiedzieć. Wiem tylko, że mama miała w Polsce znajomych. To oni namówili ją, żeby tu przyjechała. Mieli dla niej podstawową bazę, czyli mieszkanie i pracę. Mieszkali w Katowicach, Tychach, Rybniku i Gliwicach. Ale w Żorach byliśmy jedyną wietnamską rodziną.

I jak się tam pani czuła? Hanoi a Żory to jednak duża różnica.

Czytaj więcej

Chinka w Polsce: Myślałam, że będzie tu trochę bardziej nowocześnie

Pamiętam, że było zimno, po raz pierwszy zobaczyłam śnieg i miałam chorobę lokomocyjną, bo na Śląsk przyjechaliśmy autem.

Wtedy jako mała dziewczynka nie zdawałam sobie sprawy, że Hanoi jest takie wielkie, a Żory takie małe. Z nostalgią wspominam swoje dzieciństwo w małym miasteczku. W Polsce czułam większą wolność niż w Wietnamie, bo tam dzieci są pilnowane, monitorowane i bardzo niesamodzielne. Jest to raczej niemożliwe, żeby poruszały się same, bo nawet najmniejsze dystanse pokonuje się na skuterze, więc dzieci zawsze podróżują z kimś. Nie ma też placów zabaw, nie mają gdzie się bawić i uczą się po 10 godzin dziennie, jeśli nie więcej. A ja mogłam sama chodzić do szkoły, po lekcjach całe dnie spędzałam na dworze, tata wołał mnie na obiad, po czym znowu wracałam na podwórko. Mogłam wspinać się po drzewach czy bawić na placu zabaw.

A jak przyjęli panią mieszkańcy Żor?

Dzieci są okrutne, ale ja wtedy o tym nie wiedziałam. Wiedziałam, że inaczej wyglądam, że moi rówieśnicy inaczej na mnie patrzą, ale wtedy nie rozumiałam dlaczego.

Polskiego nauczyłam się szybko i do gimnazjum włącznie polonistki wysyłały mnie na różne konkursy ortograficzne. Zastanawiałam się nawet, czy nie iść na filologię polską, bo w pewnym momencie miałam w sobie dużo determinacji, żeby nie tylko mówić poprawnie, ale jeszcze dociekałam, dlaczego nie można powiedzieć „dwa łyżki”, tylko chciałam wiedzieć, jaka reguła gramatyczna za tym stoi.

Nie wstydziłam się pytać. Gdy czegoś nie wiedziałam, po prostu pytałam. Wstydziłam się, gdy moja mama mówiła do mnie w sklepie po wietnamsku, bo wtedy wszyscy na mnie patrzyli. Dzięki temu teraz nie peszą mnie spojrzenia innych, bo przez całe życie ludzie się na mnie gapią.

W końcu nie zdecydowała się pani na filologię polską.

Lubię polski język, ale z historią Polski nie czuję się związana, a w polskiej literaturze ma ona przecież odzwierciedlenie. Pamiętam, że ze wszystkich przedmiotów miałam piątki i szóstki, a z historii trójkę. Totalnie jej nie czułam, dlatego ostatecznie zdecydowałam się na inny kierunek.

To w końcu jakie studia pani wybrała?

Turystykę i rekreację.

Wychowanie wietnamskie jest bardzo surowe, wręcz apodyktyczne. W Wietnamie dzieci muszą studiować to, co chcą rodzice. Moja mama też miała zakusy, żeby mnie do tego zmusić, bo przecież wiadomo, że rodzice wiedzą lepiej. Moi kuzyni musieli zrealizować marzenia swoich rodziców różnym kosztem.

Moja mama chciała, żebym poszła na ekonomię lub dyplomację, bo takie kierunki były wtedy cenione w Wietnamie. Powiedziała mi, że jak się skończy ekonomię, to będzie się miało pieniądze, a jak dyplomację - to wpływy. Nie chciałam studiować ani pierwszego, ani drugiego wybranego przez mamę kierunku. Usłyszałam, że w takim razie muszę się sama utrzymywać. To w Polsce źle brzmi, ale w Wietnamie jest całkiem normalne.

Mama wybrała mi też męża. To jest norma w Wietnamie. W jej oczach wciąż byłam córką wietnamską. Nie zauważyła, że w tzw. „międzyczasie” stałam się niezależną Europejką. Kiedyś mi to zresztą wytknęła, że popełniła błąd wychowawczy, bo jestem buńczuczna i płynę pod prąd, a inne wietnamskie dzieci takie nie są, bo zostały wychowane w „swoim” środowisku.

Czytaj więcej

Koreanka w Polsce: Doceniajcie swoje urlopy! U nas wolne dni są jak jednorożce - nikt ich nie widział

Z punktu widzenia mojej mamy to był największy błąd, a z mojego – przewrót w życiu, bo moje koleżanki wyszły za Wietnamczyków, nigdy się nie zasymilowały tak bardzo jak ja i dalej żyją w wietnamskich bańkach, bo tak zostały wychowane.

A pani żyje inaczej.

Prawie wszyscy moi znajomi, oprócz garstki, którą mogę policzyć na palcach jednej ręki, to Polacy. Zobaczyłam, jak to jest żyć w Polsce. Z Wietnamczykami oczywiście dogadam się i porozmawiam, ale kierują nami inne wartości.

Oczywiście związałam się z mężczyzną, którego sama sobie wybrałam, a nie mama.

Zatrzymajmy się jeszcze w czasach studenckich. Jaką pracę pani wykonywała, żeby się samodzielnie utrzymać?

Zatrudniłam się w sklepie odzieżowym. Po kilku miesiącach pracy zadzwonił mężczyzna, który poszukiwał osoby mówiącej bardzo dobrze po polsku i porozumiewającej się po wietnamsku. Powiedział, że prowadzi biuro do spraw legalizacji pobytu cudzoziemców, głównie Wietnamczyków. Przepracowałam tam 3,5 roku.

Ten czas był absolutnie rozwijający. Mój wietnamski poszedł w górę, bo wcześniej rozmawiałam z mamą wyłącznie na codzienne tematy, a teraz musiałam doszkolić się, jeśli chodzi o formalne słownictwo. Wypełniałam dokumenty, pisałam różne pisma do urzędów, odwołania, nawet pozwy rozwodowe. To był bardzo dobry czas, jeśli chodzi o rozwój zawodowy, ale też bardzo stresujący, bo w moich rękach spoczywał legalny pobyt cudzoziemca w Polsce. Dokumenty trzeba było złożyć w bardzo ścisłym terminie. W przypadku braków formalnych wniosek był odrzucany z urzędu i taka osoba pozostawała w Polsce nielegalnie.

Bardzo dobrze zarabiałam, więc mogłam już całkowicie się sama utrzymać i jednocześnie studiować. Jednak praca była bardzo stresogenna, więc gdy dowiedziałam się, że linia lotnicza poszukuje osób, które mówią po polsku, angielsku i wietnamsku postanowiłam spróbować. I tak od 14 lat z krótkimi przerwami pracuję jako stewardesa.

Co daje pani latanie?

Kiedyś, kiedy byłam w rodzinnym kraju na wakacjach, pomyślałam, że fajnie byłoby, gdyby z jakiegoś powodu Wietnam znalazł się obok Polski, żebym mogła częściej go odwiedzać. Gdy więc zostałam zatrudniona w linii lotniczej i latałam trzy razy w miesiącu z Warszawy do Hanoi, poczułam się tak, jakby spełniło się moje marzenie. Połączenie niestety zostało zamknięte, ale miłość do latania została.

Niektóre moje koleżanki zrezygnowały całkowicie z latania, stwierdziły, że chcą codziennie wracać do domu, spać w swoim łóżku i jeść regularne posiłki, a mnie codzienna rutyna dobija. Pracując jako stewardesa jestem wolna od tej monotonnej codzienności. Zostawiam ją za sobą. To jest bardzo oczyszczające, że mogę przez 11 godzin mieć wyłączony telefon. Nie czytam maili i nie odpisuję na wiadomości, kiedy jestem w powietrzu. Ta nieregularność, która bywa zmorą dla innych, bardzo mi odpowiada.

Poza tym praca daje mnóstwo innych profitów – niematerialnych, bo otwiera otwarte głowy, ale niestety zamyka te zamknięte. Jeżeli ktoś z natury jest zainteresowany światem i ciekawy różnych kultur, to zajęcie pomaga mu je zrozumieć. Gdy ktoś przychodzi zamknięty - ta profesja potwierdza tylko jego uprzedzenia.

Czy pani mama jest dumna, że jej córka jest stewardesą? Jak wyglądają teraz wasze relacje?

Oddaliłyśmy się od siebie. Myślę, że wielu Polaków ma trudne relacje z rodzicami, ale u nas te trudności wynikają właśnie z różnic kulturowych. Moja mama oczekuje, że będę uległa, usłużna i podporządkowana, tak jak inne Wietnamki. A to nie ma szans się ziścić, bo myślę po polsku i z moim partnerem tworzymy partnerski związek. Każdy z nas pracuje, wykonuje obowiązki domowe i jest tak samo zaangażowany w wychowanie dziecka, a moja mama uważa, że to ja powinnam robić więcej. Dochodzi więc do kuriozalnych sytuacji. Najpierw nakłada obiad mojemu partnerowi, albo pyta go, co ma ochotę zjeść. Podsuwa mu krzesełko, żeby usiadł. Mnie nie zapyta, nie poda, nie pomoże. A przecież to ja przed chwilą urodziłam dziecko i to mną należałoby się się zaopiekować. No, ale on jest mężczyzną.

Mam wrażenie, że mojemu ojcu i mojej matce umknęło to, że zostałam wychowana w Polsce. To tak jakby słoń siedział w salonie. Każdy go widzi, ale nikt nie zauważa.

Czytaj więcej

Polka w Chile: Przy łóżku zawsze warto trzymać buty i latarkę

Jakie jeszcze różnice kulturowe sprawiają pani kłopot w codziennym życiu?

W głowie, w myślach, w sercu – jestem Polką, a na zewnątrz…nie da się tego ukryć – Azjatką. Ludzie ciągle mi o tym przypominają. Oczywiście mówią: „Jesteś nasza”, ale w codziennych sytuacjach, w szkole, na studiach, w towarzystwie zdarza się, że chcą mi zrobić przykrość. Oni nie mogą mnie obrazić, mówiąc, że jestem Azjatką, a próbują. Padają mocne słowa: „My cię tu nie chcemy. Wracaj do siebie”. Wtedy odpowiadam: „Ale ja jestem u siebie”.

Idę do urzędu, zgłosić meldunek i już widzę niezadowoloną panią. „Czego ta dziewczynka ode mnie chce”. Umawiam się telefonicznie na wizytę do lekarza albo na spotkanie do przedszkola i na miejscu pracownicy tych placówek przeżywają szok, nie chcą mnie wpuścić, nie wierzą, że rozmawiali właśnie ze mną. Spodziewali się, że przyjdzie Polka, a tu zjawiła się Azjatka, która płynnie mówi po polsku. Zawsze więc zanim przejdziemy do rzeczy - musi być starcie kogutów.

Moja mama niedawno miała operację kolana. Cała procedura i przebicie się do lekarzy, do szpitala, a potem jeszcze przekonanie personelu medycznego, że muszę być przy operacji - wymagała ode mnie bardzo dużo energii. Moja mama nie mówi po polsku, byłam więc potrzebna przy znieczuleniu. I wtedy znowu pada pytanie: „Co ta dziewczynka tu robi?”.

Takie sytuacje przypominają mi, że nigdy nie zostanę zaakceptowana w Polsce. W Wietnamie zresztą też nie jestem akceptowana, dlatego że swoją postawą, stylem ubierania się, gestykulacją czy po prostu swoim pewnym głosem – nie pasuję do wietnamskiego wyobrażenia o kobiecie, która powinna być pokorna, usłużna i grzeczna.

Pani córeczka ma tradycyjne polskie imię.

Miała być Różą, bo jest odpowiednik tego imienia w polskim i wietnamskim. W końcu jednak została Stefanią. W środowisku lotniczym na stewardesę w skrócie mówi się „stewka”. Kiedyś wymyśliłam sobie, że jak będę miała córkę, to nazwę ją Stefka, bo ja jestem „stewka” przez „w”, a ona przez „f”. I moja koleżanka mi o tym przypomniała. Wszystkim się spodobało, bo Stefania to dostojne, eleganckie imię dla dojrzałej, dorosłej kobiety, ale może też być dla delikatnej Stefci czy dziarskiej Stefy i daje dużo możliwości, jeżeli chodzi o różne zdrobnienia.

Kala Nguyen

Kala Nguyen

Foto: Archiwum prywatne

Świetne imię.

Też tak myślę. Niemniej jeśli się jej znudzi, to będzie mogła je zmienić, tak jak ja.

Wcześniej miałam wietnamskie imię, bardzo trudne do wymówienia przez Polaków. W wietnamskim są dźwięki nieme i samogłoski, które nie istnieją w języku polskim. Kiedy więc Polacy wypowiadali moje imię, to zawsze robili to źle i w rezultacie wypowiadali słowo o brzydkim znaczeniu i wtedy zawsze było mi przykro. Moja mama, która była wówczas zafascynowana językiem rosyjskim, powiedziała mi, żebym się przedstawiała Kalina.

Myślałam sobie. „No nie. Z deszczu pod rynnę. Będą na mnie mówić albo Alina, albo Halina, a to były wtedy imiona niemodne. Nie chciałam być jakąś Kaliną, bo to imię było bardzo niepopularne, wręcz niespotykane. Ale ostatecznie się zgodziłam i świadectwo odbierałam z takim imieniem.

W szkole byłam bardzo nieśmiała, byłam jedyną Wietnamką, więc się odróżniałam się, a do tego jeszcze świetnie się uczyłam. Liceum kończyłam ze średnią 5,5. Nie lubi się osób, które mają dobre wyniki.

Czytaj więcej

Syryjka w Polsce: Sześć lat mieszkałam w Białymstoku, to nie jest miasto dla młodych ludzi

Na studiach zaczęłam być bardziej odważna, nabrałam pewności siebie. I coraz częściej słyszałam, że imię Kalina do mnie nie pasuje, bo jest zbyt eteryczne i właściwie od studiów jestem Kalą.

W 2019 roku zmieniłam imię już oficjalnie. W dowodzie i paszporcie. Wszędzie. Złożyłam wniosek, uzasadnienie, przedstawiłam oświadczenia świadków i odpowiednią argumentację. Według polskiego prawa imię można zmienić tylko raz w życiu. Miałam solidne ku temu podstawy. Pomogły też zeznania świadków. Udało się. To jest nowa jakość życia i nawet większe wydarzenie niż zmiana nazwiska po ślubie, bo przecież można je wiele razy zmieniać, a imienia - nie. Bardzo się się z nim utożsamiam.

Jak chciałaby pani wychowywać swoją córkę? Jakie tradycje wietnamskie chciałaby pani jej przekazać?

Chciałabym nauczyć ją języka i szacunku do innego człowieka, niewynikającego z pozycji czy wieku, jak się tego oczekuje w Wietnamie. Jestem w rodzinie trochę czarną owcą, która pokazuje różne absurdy. Nie mam wpływu na to, kiedy się urodziłam i kiedy urodził się mój ojciec czy dziadek, ale oni mają wpływ na to, jak zwracają się do innych osób. Na tym polega szacunek i tego chciałabym nauczyć moją córkę.

Przyjechała pani do Polski w wieku 6 lat. Wcześniej mieszkała pani w Wietnamie w Hanoi.

Moi rodzice się rozwiedli i postanowili, że ja zostanę z mamą, a mój starszy trzynastoletni brat – z tatą. On miał już tam swoje życie, kolegów i środowisko, a ja byłam mała. Gdy więc mama podjęła decyzję, że przeprowadza się do Polski, pojechałam razem z nią.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wywiad
16-letnia naukowczyni Kornelia Wieczorek: Odpowiadam na potrzeby i problemy, które widzę
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Wywiad
Prof. Anna Raciborska, onkolog dziecięca: Mówienie prawdy nie zawsze ma sens
Wywiad
Lara Gessler: Najgorsze, co można zrobić, to przyzwyczaić się do posiadania pieniędzy
Wywiad
Helena Englert: Nie ma co ubolewać nad byciem dzieckiem znanych rodziców
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Wywiad
Prof. Magdalena Król z ważną nagrodą. „Mamy szansę zrewolucjonizować leczenie glejaka”