Reklama

dr Grażyna Bastek: Aby zająć się sztuką wystarczy fascynacja i ciekawość

Żeby odbierać sztukę, wystarczy fascynacja i ciekawość – mówi dr Grażyna Bastek, historyczka sztuki. Opowiada, jak można zacząć przygodę z malarstwem i to w każdym wieku; dlaczego w muzeach spędzamy za dużo czasu, i jak obrazy „rozmawiają” ze sobą.

Publikacja: 09.12.2025 09:26

dr Grażyna Bastek: Wydaje mi się, że w muzeach spędzamy za dużo czasu. Kiedy jedziemy za granicę do

dr Grażyna Bastek: Wydaje mi się, że w muzeach spędzamy za dużo czasu. Kiedy jedziemy za granicę do wielkiego miasta, w którym jest słynne muzeum, zazwyczaj chcemy „zaliczyć” wszystko. I to jest błąd.

Foto: Adam Stępień

Na czym polega umiejętność patrzenia na dzieła sztuki, na obrazy?

Ważne jest opatrzenie i śmiałość. I mówię tu nie tylko o obrazach, ale ogólnie o sztuce. Być może komuś bardziej odpowiada przestrzenna rzeźba, kunsztowne wytwory rzemiosła artystycznego, albo performans czy sztuka wideo. Powtórzę – ważna jest odwaga i przekonanie, że sztuka jest dla wszystkich, a nie tylko dla znawców i wybrańców. Sztuka wymaga opatrzenia, ale jeśli się nie zacznie, to się do niczego nie dojdzie. A im wcześniej, tym lepiej. Świetnie to pokazuje edukacja muzealna – do muzeum często przychodzą mamy z dziećmi w wózkach. Oczywiście dzieci tego nie zapamiętają, ale są to ważne zajęcia dla mam, które niebawem wrócą z bobasami, które już pełzają po podłodze i „wycierają nam kurze” w muzeum (śmiech). To też etap pozbawiony świadomiej percepcji dzieł sztuki, ale chodzi o oswojenie się z miejscem. Jeśli rodzice zabierają dzieci do muzeów, do galerii, na spacery ze sztuką, to dla tych dzieciaków, a potem nastolatków, sztuka staje się naturalnym otoczeniem. Już się jej nie boją, a muzea nie są dla nich niedostępnymi, chłodnymi świątyniami.

Oczywiście świadomy odbiór sztuki to trochę inna sprawa. Ale na szczęście runął kanon, a raczej został poważnie nadwątlony, nie musimy już ślepo przejmować gustu autorytetów i podziwiać dzieła sztuki, które wcale nie robią na nas wrażenia. Dobrze byłoby coś o sztuce wiedzieć, osadzać zjawiska i dzieła, które lubimy w określonych kontekstach historycznych i społecznych, ale dzisiaj każdy może stworzyć swój kanon, poruszać się własnymi ścieżkami, bez obawy, że zostanie posądzony o brak wyczucia.

Czytaj więcej

Dysproporcje w wycenie obrazów. Dlaczego kobiece dzieła są tańsze od męskich?

Ja mam tak ze sztuką współczesną. Zawodowo zajmuję się dawnym malarstwem, ale bardzo lubię patrzeć na to, co powstaje dzisiaj, czy to w Polsce, czy za granicą. Chodzę na wystawy, a jeśli zaintryguje mnie jakaś artystka lub artysta, czy to emocjonalnie, czy intelektualnie – o ile da się na polu sztuki to w ogóle rozdzielić – to zaczynam ich śledzić, patrzeć co robią. Bawi mnie to, że czasem „odkrywam” i specjalnie mówię to w cudzysłowie, nazwiska, które dla moich kolegów i koleżanek zajmujących się sztuką współczesną są już dawno znane. Ale nie wstydzę się takich wpadek, ostatecznie pokazują, że jednak mam wyczucie, albo mniej elegancko to ujmując – „nosa”.

Kiedy pierwszy raz „odezwał się” do pani obraz, dzieło sztuki?

Nie pamiętam, jakie było to pierwsze dzieło sztuki. Pamiętam jednak, że w moim domu rodzinnym była książka kupiona przez mamę – „100 najsłynniejszych obrazów” Andrzeja Osęki. Lubiłam tę książkę przeglądać. Każdemu ze stu obrazów była poświęcona rozkładówka: na jednej stronie reprodukcja, na drugiej tekst. Oglądałam obrazy i uczyłam się je rozpoznawać, to było chyba jeszcze w podstawówce. Otwierałam książkę na dowolnej stronie i zapamiętywałam, kto jest autorem, jaki jest tytuł i kiedy obraz powstał. Zupełnie intuicyjnie zaczęłam się uczyć tak, jak potem do egzaminów z historii sztuki, które polegały właśnie na tym – wykładowcy puszczali slajdy, a studenci musieli dzieła rozpoznać i je zadatować. Moja przygoda ze sztuką zaczęła się od tego, że nauczyłam się na pamięć stu obrazów.

Reklama
Reklama

To była pani pierwsza „tabliczka mnożenia”?

Tak! Wykułam na pamięć sto obrazów. Arbitralnie wybrał je Andrzej Osęka, bo przecież coś takiego jak „100 najsłynniejszych obrazów” nie istnieje. To były osobiste wybory autora. Dobrze pani nazwała tę zabawę tabliczką mnożenia, bo było to pierwsze, tak ważne w moim zawodzie, ćwiczenie pamięci wzrokowej. Pamiętam z tej książki wiele obrazów, ale dwa szczególnie utkwiły mi w pamięci. Pierwszy to „Płonąca żyrafa” Salvadora Dalego. Byłam bardzo zadziwiona i zafascynowana tym, że można wykreować fantastyczny świat, który nie odwzorowuje rzeczywistości, że artyści mają swobodę w wymyślaniu dziwnych i niesamowitych zjawisk. A drugi obraz, który zapamiętałam i który bardzo przeżyłam, bo przejęłam się losem jego bohaterów, to „Ślepcy” Pietera Brueghla. Kilku mężczyzn, wszyscy niewidomi, idą jeden za drugim, trzymając się za ramiona. Pierwszy wpadł w dół i wiadomo już, że zaraz upadną za nim wszyscy pozostali. Przejmował mnie ten obraz – los ślepych ludzi, tuż przed upadkiem. Malarz pokazał bowiem moment przed katastrofą, chociaż widz już wie, co się zaraz wydarzy.

„Obrazy ze sobą rozmawiają” – pisze pani w swojej książce. Co to znaczy? I co w nas się zmienia, kiedy przestajemy patrzeć na pojedynczy obraz, a zaczynamy widzieć dialog między dziełami sztuki?

Bardzo lubię łączyć obrazy ze sobą i to niekoniecznie jedynie dzieła artystów, którzy tworzyli w tym samym czasie i w tym samym regionie. Można je zestawiać bawiąc się w dialogi pomiędzy artystami dawnymi a współczesnymi. Z tego wynika istotna rzecz – sztuka od zawsze żywi się sztuką. Jeśli malarze malują i tworzą obraz na dwuwymiarowym podłożu, to – niezależnie od tego, czy jest to obraz abstrakcyjny z XX czy XXI wieku, czy obraz dawny – zagadnienia malarskie zasadniczo się nie zmieniają. Jest podłoże, farba, są pędzle i zadania artystyczne. Jeśli patrzy się na obraz jak na zestawienie kolorów i faktur, to można porównać dzieło Tycjana, np. „Apollo obdzierający Marsjasza ze skóry” z obrazem Marka Rothko, który jest całkowicie abstrakcyjnym zestawieniem prostokątnych plam. Obaj malarze podejmują jednak te same zadania: malują przenikające się poprzez laserunki kolory, dzięki superpozycji warstw malarskich ożywiają powierzchnię obrazu. Tycjan za pomocą rozedrganych plam komentuje bardzo tragiczną historię mitologiczną, a malarska struktura obrazu jest częścią opowieści o losie bohaterów. Mark Rothko poprzez wibrację barw również sugeruje nam, a nawet narzuca emocje i to również za pomocą „poruszających się” kolorów, ich nasycenia, przenikania, wzajemnych relacji. To siła abstrakcji – nawet bez narracji może wywołać u odbiorcy bardzo silne przeżycia.

I tak można dziełami sztuki żonglować. Z wielką przyjemnością w „Rozmowach obrazów” zestawiałam ze sobą dzieła z różnych epok. Czasem łączy je temat, jak np. siedemnastowieczną scenę rodzajową Jana Steena i kolaż Richarda Hamiltona z połowy XX wieku. W obu przypadkach to zabawne wyobrażenie o aspiracjach i przyjemnościach klasy średniej, niezależnie od czasów, w jakich żyją. Czasem połączenia wynikały z podobieństwa efektów artystycznych: struktury kolorów, jak u Tycjana i Rothko, czy gestu malarskiego, jak u Jacksona Pollocka i Jacopa Tintoretta.

Czytaj więcej

Czy AI zastąpi artystów? „Maszyna nie wie, jak to jest chodzić boso po trawie”

sztszUświadomiła mi pani coś ważnego, bo przypomniałam sobie sytuację, kiedy przeprowadzałam rozmowę z Alicją Jakubowską, kustoszką Zamku Królewskiego w Warszawie. To było w momencie, kiedy wrócił obraz Rembrandta „Dziewczyna w ramie obrazu”. Dzięki tej rozmowie tak się zainteresowałam Rembrandtem, że potem odkryłam, iż ten sam temat Danae pojawia się u Rembrandta i u Gustava Klimta. Ten sam mitologiczny motyw córki króla Akrizjosa został pokazany w zupełnie inny sposób. Tak się tym zachwyciłam, że kupiłam sobie dwie reprodukcje, żeby móc na nie patrzeć.

To, o czym teraz pani opowiedziała, jest świetnym komentarzem do wcześniejszego pytania. Aby zająć się sztuką wystarczy fascynacja i ciekawość. Nie trzeba zbyt wiele wiedzieć, żeby się czymś zachwycić. Z czasem można pogłębić wiedzę, pójść jakimś tropem i tak powoli, paciorek po paciorku, budować sobie własny świat sztuki. Własne muzeum wyobraźni. Dzisiejsze media bardzo to ułatwiają: mamy dostęp do muzeów cyfrowych, zasobów większości kolekcji na świecie, a za pomocą wyszukiwarek internetowych do ogromnej ilości różnorodnych fotografii i reprodukcji.

To jakie błędy popełniamy w muzeum, kiedy oglądamy dzieła sztuki? Stajemy za blisko, za krótko? Najpierw czytamy podpis i myślimy: „O, to namalował Leonardo da Vinci, więc to na pewno jest dobre”, a dopiero potem patrzymy, jakie to właściwie jest?

Wydaje mi się, że w muzeach spędzamy za dużo czasu. Kiedy jedziemy za granicę do wielkiego miasta, w którym jest słynne muzeum, zazwyczaj chcemy „zaliczyć” wszystko. I to jest błąd. Wynika zapewne trochę z łapczywości, a trochę z niepewności – nie wiadomo, kiedy znów tu będziemy, więc trzeba zobaczyć wszystko. Jednak z tej łapczywości niewiele wynika, po dwóch godzinach jesteśmy zmęczeni. Boli nas kręgosłup, bolą nogi, marzymy o kawie i mamy zazwyczaj już dość zwiedzania. Łatwo mi to mówić, bo większość muzeów znam i byłam w nich wielokrotnie. Ale mam taką radę: wybierając się do muzeum, dobrze jest najpierw zajrzeć na stronę internetową, zobaczyć, jakie są tam dzieła. Zastanowić się, czy jest coś, co nas ciekawi, coś, co znamy i lubimy, dzieło sztuki, które chcemy po raz pierwszy zobaczyć na żywo. Nie żałujmy więc tego, że do wielkiego muzeum: do Luwru, czy do British Museum pójdziemy tylko po to, żeby zobaczyć kilka wybranych dzieł sztuki, albo jedną galerię. Czas, który poświęcimy jednemu artyście, jednej grupie dzieł albo jednej galerii, zostawi w nas o wiele większy ślad niż trucht przez całe muzeum z bolącymi nogami i krzyżem. Podczas takiej szybkiej i powierzchownej przebieżki widzowie często popełniają ten sam, podstawowy błąd. Często patrzę na widzów w galeriach, poruszają się według ustalonego rytmu – rzut oka na tabliczkę, rzut oka na obraz i dalej: tabliczka, obraz, tabliczka, obraz. Co z tego zostaje? 

Reklama
Reklama

Chciałabym przejść teraz do dawnych mistrzów i współczesności. W swojej książce „Rozmowy obrazów” łączy pani dawne malarstwo z nowoczesną twórczością. Co jest dla pani najbardziej uderzające w różnicy między tym, jak malowano kiedyś, a tym, jak tworzy się dzisiaj?

Techniki malarskie się zmieniają, to jest oczywiste. I bardzo dobrze, gdyby malarze trwali przy jednej technice, jednej konwencji artystycznej, to przez stulecia nic by się nie zmieniało. W poszukiwaniu środków wyrazu jest dynamika sztuki. Jednak w głębi paradygmatu malarstwa jest wspólna, niezależna od czasów idea. Trójwymiarową rzeczywistość, albo świat emocji, malarze za pomocą farb przekładają na kawałek płótna, deski czy czegokolwiek, na czym malują. I nie ma znaczenia, czy robią to temperą, farbami olejnymi, akrylami, czy łączą różne media. Ważne, że wciąż poruszają się w podobnym świecie malarskich wyzwań i w sumie w tym samym świecie ludzkich emocji. A odpowiadając na pani pytanie – dzisiejsi artyści mają większą wolność artystyczną, nie muszą przestrzegać ustalonych technik i konwencji, rzadko kiedy pracują na zamówienie i nie obawiają się, że ktoś niezadowolony z wykonania dzieła im nie zapłaci. Ceną za tę wolność jest sprzedawanie na kapryśnym rynku sztuki. Ale przyjrzyjmy się odwrotnej sytuacji, ile inwencji i poszukiwań jest u dawnych mistrzów, którzy chociaż pracowali na zamówienie, to jednak znajdowali miejsce dla własnych artystycznych ambicji. Świetnym przykładem jest „Lekcja anatomii dr Tulpa” Rembrandta. Szacowni amsterdamscy chirurdzy pewnie nawet się nie domyślali, że czerń ich kaftanów i biel kryz jest malarskim eksperymentem artysty, który na krótkim dystansie wytworzył wrażenie powietrznej perspektywy.

Wiele osób, patrząc na abstrakcyjne płótna, mówi: „O Jezu, moje dziecko lepiej by to namalowało”. Co pani odpowiada na takie zdanie jako historyczka sztuki i jako osoba, która rozmawia ze zwykłymi odbiorcami, tak, żeby ich nie zawstydzić?

Mówię na to: „zrób to”, tak jak w anegdocie o Pablu Picassie. Ktoś mu kiedyś powiedział, że też by mógł coś takiego wymyślić, na co Picasso odpowiedział: „Ale tego nie zrobiłeś”. W tym leży sedno sprawy: też byś mógł? – dobrze, to zrób to. Oczywiście Picasso, czy jakikolwiek inny malarz, który malował „kółeczko” albo „kwadracik”, a z których śmieją się amatorzy sztuki, dochodził do tego po wielu latach akademii, po bardzo wielu doświadczeniach malarskich, poszukiwaniach formy i treści. Każdy z nas potrafi narysować kółeczko, tylko za tym musi coś stać i nie myślę jedynie o aspekcie technicznym.

Odwołam się do pani doświadczeń: czy jest takie dzieło sztuki współczesnej, przy którym sama musiała się pani oswoić z jakimś oporem, a dopiero po czasie zobaczyła w nim coś ważnego?

Chyba nie mam takich doświadczeń – odrzucenia i powrotu. Zachwycam się szybko i od razu. I równie szybko widzę, czego nie lubię. Chodzę po galeriach, zawsze zaglądam do galerii w czasie Warsaw Gallery Weekend, albo do otwartych pracowni artystów podczas Fringe.

Jest wielu artystów, których uważnie śledzę. Ci zagraniczni, zazwyczaj już klasycy, to Anselm Kiefer, Anish Kapoor, Marlene Dumas, Kerry James Marshall, Ron Muecke. Nie badam zawodowo twórczości współczesnych artystów za granicą, więc nie znam tych młodych. Ale wspaniali i bardzo ciekawi są młodzi polscy artyści, których łatwiej mi wyszukiwać. Mogłabym wymienić wiele znakomitych nazwisk: Agata Kus, Dawid Czycz, Jędrzej Bieńko, Bartłomiej Flis. A wśród rzeźbiarzy czy artystów zajmujących się formami trójwymiarowymi i rozmaitymi instalacjami, jest Jan Baszak albo Marek Wodzisławski. To wspaniali artyści, których twórczość z przyjemnością obserwuję. Wierzę swojej intuicji i upodobaniom. Każdy z nas ma prawo zajmować się sztuką dla przyjemności. Dla mnie takim polem jest sztuka współczesna. Oglądam, zachwycam się, czasem nawet zapominam. Odpoczywam dzięki współczesnej sztuce od „zawodowego” obowiązku, jakim jest dla mnie studiowanie sztuki dawnej.

Czytaj więcej

Blanche Hoschedé-Monet. Świat zaczyna doceniać obrazy pasierbicy Claude'a Moneta

Od czego zacząć przygodę z malarstwem, ze sztuką, jeśli ma się 30, 40 czy 50 lat? Oglądać? Chodzić do muzeów? Czytać książki o sztuce? Słuchać podcastów?

Wszystko, wszędzie, naraz. Mamy dzisiaj tak szeroką paletę możliwości, że naprawdę można robić wszystko: chodzić do muzeów w Polsce i za granicą, wyskoczyć na weekend do miasta z ulubionym muzeum, albo tam, gdzie odbywa się akurat wystawa ulubionego artysty. Pomijając kwestie ekonomiczne, swoboda jest naprawdę duża. Ale jeśli ktoś nie chce albo nie może pojechać na weekend do Londynu czy do Wiednia, to może pójść do najbliższego muzeum, które ma w okolicy. Może też otworzyć dowolne muzeum cyfrowe, a niemal każde muzeum ma swoje zbiory już w dużej mierze zdigitalizowane. Nie pojedziemy do Nowego Jorku? To zajrzyjmy do Metropolitan Museum czy do kolekcji Fricka online. I mamy wszystko na ekranie. Oczywiście jest różnica między obcowaniem z dziełem sztuki na żywo a z jego wersją cyfrową. Ale to łatwa i prosta forma poznawania i oswajania się ze światem sztuki. A jaką przyjemnością będzie po latach spotkanie z obrazem na wystawie, albo w jego stałej siedzibie! Poza tym mamy książki, podcasty i różnorodne media, które zajmują się sztuką. Naprawdę możemy spotykać ją i poznawać na co dzień.

Reklama
Reklama

Z jednej strony mówi pani o swobodzie, ale jeśli spojrzymy na rynek sztuki, to on kojarzy się ze światem zamkniętym: galerie, domy aukcyjne, wielkie nazwiska, ogromne kwoty. Z mediów docierają do nas informacje, że jakiś obraz został sprzedany za zawrotne sumy. Z perspektywy osoby z zewnątrz, to hermetyczny klub czy raczej mit, którym się trochę dajemy przestraszyć?

Wiadomo, że nie każdy może kupić dzieło sztuki, nie każdy może licytować za ogromne pieniądze. Ale czym innym jest poznawanie sztuki, o którym mówiłyśmy przed chwilą, a czym innym kolekcjonowanie. Nie każdy z nas może być wielkim kolekcjonerem, bo nie mamy odpowiednich zasobów. Nie mam kolekcji dzieł sztuki, bo mnie na nią po prostu nie stać.

Na pewno widzi pani, że w kolekcjonowaniu dzieł sztuki są wybory mądre i ryzykowne.

Mądre lub ryzykowne są tylko wtedy, gdy traktujemy sztukę jako inwestycję. Natomiast jeśli kupujemy dla przyjemności, to nie ma w tym żadnego ryzyka, poza takim, że zmieni się nam gust i upodobania. Ale jeśli obiekt z naszej kolekcji przestanie nam się z czasem podobać, wtedy możemy go sprzedać i kupić inny, albo wymienić się innym kolekcjonerem. Jeśli jednak traktujemy dzieła sztuki jako inwestycję i jest nam wszystko jedno, kto je stworzył i czym ono jest, to oczywiście ryzykujemy. Możemy się zawieść – po paru latach artysta, szczególnie ten żyjący, bo z nieżyjącymi jest jednak trochę łatwiej, przestaje malować, przestaje zajmować się sztuką albo zaczyna robić rzeczy, których już nikt nie chce kupować. Przy takim, inwestycyjnym podejściu kupowanie dzieł sztuki bywa ryzykowne. Ale jeśli robimy to przede wszystkim dla przyjemności, a przy okazji dla inwestycji, droga jest łatwiejsza i przyjemniejsza. Tworzymy kolekcję dla siebie, według własnych upodobań.

W Polsce jest bardzo wielu wybitnych kolekcjonerów, którzy postąpili właśnie w ten sposób. Bardzo cenię to, co zrobił ostatnio Wojciech Fibak. Na początku, kiedy zajął się kolekcjonowaniem, kupował głównie dzieła École de Paris, świadomie inwestował w obrazy polskich i żydowskich artystów tworzących w Paryżu. Stworzył bardzo ciekawą kolekcję, którą po latach i to chyba całkiem niedawno sprzedał. Może się już znudził portretami i pejzażami sprzed stu lat. W międzyczasie zaczął kolekcjonować dzieła polskich klasyków współczesności i młodych artystów. Kupował prace twórców, którzy dopiero po latach okazali się bardzo ciekawymi i „drogimi” artystami. Widziałam w Toruniu wystawę „Nowe pokolenie i klasycy z kolekcji Wojciecha Fibaka”. Okazało się, że Fibak to wytrawny znawca, kupował prace malarzy, którzy dopiero teraz są rozpoznawalni, ale on nabył je kilka czy kilkanaście lat temu. Inny polski kolekcjoner Krzysztof Musiał również stworzył znakomitą kolekcję polskiej sztuki współczesnej, raczej nie przejmując się nadmiernie tym, czy inwestuje, czy nie. Miał wyczucie i świetnych doradców.

Dla osoby, której budżet jest ograniczony, ale która chciałaby kupić pierwsze poważne dzieło, co jest ważniejsze: nazwisko artysty, technika, unikalność czy jednak to, co ten obraz robi z nami emocjonalnie?

To zależy, po co się kupuje – myśląc o inwestycji, czy wyłącznie dla swojej przyjemności. Odpowiedź na to pytanie podpowiada, co robić. Jeśli dla inwestycji, to trzeba się uważnie rozejrzeć.

A jeśli po cichu liczy się jednak na to, że to będzie dobra inwestycja?

Tak się zdarza. Mam znajomego, który kupił obraz Ewy Juszkiewicz, bo mu się spodobał. Po latach odsprzedał go z ogromnym zyskiem. A był to przypadek, nikt nie wiedział, że obrazy artystki będą osiągały w przyszłości wysokie ceny. Wracając do pani pytania: jeśli kupuje się po to, żeby za parę lat zakup się zwrócił z naddatkiem, to trzeba wykonać odpowiednią pracę: śledzić ceny dzieł sztuki w domach aukcyjnych, zaglądać do rankingów artystów, przyglądać się temu, co dzieje się na rynku i w zależności od budżetu, wybrać dzieło artysty, który rokuje. Jeśli robi się to wyłącznie dla siebie i dla przyjemności, to też wiadomo, co robić. W tym przypadku nie muszę dawać żadnych instrukcji.

Reklama
Reklama

Kim jest dla pani prawdziwy kolekcjoner? I czy to się liczy, że większość swoich dzieł trzyma w magazynie, a nie na własnych ścianach?

Myślę, że to jest bardziej skomplikowane. Nie powiedziałabym, że „prawdziwy kolekcjoner” to taki, który ma obrazy w magazynie. Zazwyczaj kolekcjonerzy, którzy zebrali bardzo dużo dzieł sztuki, po prostu nie mają już w domu miejsca, więc wynajmują przestrzenie magazynowe. Ale prawdziwy kolekcjoner to także ktoś, kto kupuje tyle, ile jest w stanie pomieścić we własnym domu. Znam zbieraczy, którzy mają tak duże kolekcje, że nie mogą już wszystkiego trzymać u siebie i wynajmują magazyny do przechowywania zbiorów. Ale wytrawnym kolekcjonerem jest też ten, któremu mieści się wszystko na ścianach, a jeśli czegoś nie wiesza, bo mu się nie mieści, to wymienia albo kupuje tylko tyle, ile jest w stanie oglądać. Nie wartościowałabym kolekcjonerów według tego, czy mają magazyny, czy nie. To świadczy tylko o tym, czy mają więcej, czy mniej dzieł.

Dla mnie kolekcjoner to ktoś, kto dba o to, żeby zachować sztukę dla przyszłości, dla potomnych.

Muzea robią to samo. Tak, kupowanie dzieł sztuki zawsze jest formą ochrony przed zniszczeniem czy rozproszeniem. Zazwyczaj ktoś, kto posiada obrazy czy inne dzieła sztuki, dba o nie i nie tylko dlatego, że to inwestycja, ale również dlatego, że chroni dziedzictwo i wartości.

Czytaj więcej

Żona Stevena Spielberga Kate Capshaw stworzyła unikatowy portret reżysera. Wybitne dzieło?

Prowadzi pani podcast „Po co sztuka?”. To… po co nam sztuka?

Gdybym to wiedziała, nie zadawałabym takiego pytania swoim rozmówcom (śmiech). Nie wiem, „po co” jest sztuka. Mogę powiedzieć, po co jest mi, albo odpowiedzieć jakimś okrągłym zdaniem, ale to naprawdę wielkie i trudne pytanie i nie znam na nie jednej „właściwej” odpowiedzi. Sztuka może służyć jedynie czystej, zmysłowej przyjemności, z tego powodu bardzo lubię oglądać tkaniny, rzemiosło artystyczne, podziwiać kunszt ich wykonania i połączenia znakomitych materiałów. W obrazach doceniam malarską materię, świat kolorów, faktur, gestu. Lubię też podniety intelektualne, które płyną z wielu dzieł; ich sens jest niekiedy trudny do odczytania i niejednoznaczny, zmuszający do myślenia i indywidualnych interpretacji. Doceniam, gdy sztuka jest zaangażowana społecznie, a coraz częściej się to zdarza. Artyści zabierają głos w rozmaitych sprawach, Banksy czy Aiweiwei są tu dobrymi przykładami. Różne są powody, dla których sztuka jest nam potrzebna. Jest wytchnieniem od codzienności, od zwykłego życia, w którym ciągle za czymś biegniemy; pozwala nam się czasem zatrzymać, a nawet zachwycić, przeskoczyć do innego wymiaru.

Do sztuki możemy dojść bardzo różnymi drogami i z odmiennych powodów. I tak jak sama sztuka jest w gruncie rzeczy niedefiniowalna, tak i jej funkcje są trudne do jednoznacznego określenia. Każdy może znaleźć własny powód i osobiste „dojście”.

Reklama
Reklama

dr Grażyna Bastek

Historyczka sztuki i publicystka; kustoszka malarstwa włoskiego w Muzeum Narodowym w Warszawie, wykładowczyni w Instytucie Historii Sztuki i na Podyplomowych Studiach Muzealniczych UW oraz w Akademii Teatralnej w Warszawie i na Uniwersytecie Civitas. 
Autorka książek: „Warsztaty weneckie w drugiej połowie XV i w XVI wieku. Bellini, Giorgione, Tycjan, Tintoretto” (2010 i 2025), „Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej”(2024) oraz „Rozmowy obrazów” (2020 i 2025). 
Prowadzi podcast „Po co sztuka?” i stronę www: Galeria Osobliwości Grażyny Bastek

Wywiad
Położna w Ukrainie: Ktoś, kto krzywdzi noworodki nie może nazywać siebie człowiekiem
PODCAST „POWIEDZ TO KOBIECIE”
Dr Agnieszka Kozak: Miłość jest możliwa bez względu na to, ile mamy lat i kim jesteśmy
Wywiad
Warszawianka Roku 2025: Nie wstydź się prosić o pomoc, to akt odwagi
Wywiad
Sylwia Sudoł: Odkąd pracuję jako ratownik medyczny, nie boję się śmierci
Materiał Promocyjny
Startupy poszukiwane — dołącz do Platform startowych w Polsce Wschodniej i zyskaj nowe możliwości!
Wywiad
„Albo będziesz żyła ze mną, albo w ogóle”. O mechanizmach przemocy w filmie „Dom dobry”
Materiał Promocyjny
Nadciąga wielka zmiana dla branży tekstylnej. Dla rynku to też szansa
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama