Polka na obczyźnie: Joanna Sznajder – zarażająca szczęściem wedding planerka z Toskanii

Szczęście jest zaraźliwe – przekonuje Joanna Sznajder, która organizuje śluby i warsztaty kulinarne we włoskiej Toskanii. Mieszka tam z mężem, dla którego wywróciła całe życie do góry nogami, i z dwiema córkami, dla których małżeństwo rodziców jest wzorem relacji. Do tej pory na ślubnym kobiercu postawiła ponad 150 par i ciągle jest gotowa na nowe wyzwania.

Publikacja: 21.10.2023 09:22

Narzeczeni coraz częściej decydują się na zawieranie związku małżeńskiego w oryginalnych miejscach.

Narzeczeni coraz częściej decydują się na zawieranie związku małżeńskiego w oryginalnych miejscach.

Foto: Adobe Stock

Buongiorno, Joanno!

Joanna Sznajder: Buongiorno Agnieszko! A właściwie już buonasera, bo jest po godzinie 14:00.

Ile par postawiłaś na ślubnym kobiercu?

Przez chwilę straciłam rachubę, ale ponad 150. W tym roku obchodzę 10-lecie mojej firmy Ślub w Toskanii/Visitoscana. Średnio organizuję około dwudziestu ślubów rocznie, ale tendencja jest zwyżkowa.

Dlaczego nowożeńcy decydują się akurat na Toskanię?

Ostatnio dowiaduję się, że czasami jest po prostu taniej niż w Polsce. Cena "za talerzyk" (nie lubię tego określenia) wychodzi podobnie, albo nawet mniej. Łatwiej jest znaleźć piękne miejsce bez konieczności jego rezerwacji na dwa lata przed. Nie bez znaczenia jest również pogoda. W Toskanii można liczyć na słońce od kwietnia do października. Poza tym nawet, jeśli wybierzesz jakieś topowe miejsca na ślub w Polsce, jesteś w nim tylko kilka godzin, mocno czasowo ograniczony. A tutaj zabierasz ze sobą najbliższe osoby, zazwyczaj 20 – 30, nie musisz zapraszać żadnych długo niewidzianych wujków i ciotek, spędzacie ze sobą miło czas zostając na dwie lub trzy noce. Zazwyczaj kosztuje to mniej niż duże wesele w Polsce, a młodzi robią je na swoich zasadach, realizując swoje marzenia. Niektóre z par miały tutaj oświadczyny, albo co roku przyjeżdżają na wakacje, lubią włoskie jedzenie, wino, albo są italofilami. Tak więc Toskania jest ich świadomym wyborem. Rzadko na ślub w Toskanii decydują się pary, które nigdy tu nie były. Taka sytuacja zdarzyła mi się dosłownie kilka razy. Ci narzeczeni nie ukrywali, że zachwyciły ich relacje ze ślubów, które zobaczyli np. na Instagramie.

Dużo jest par, które na ślub przyjeżdżają same albo tylko ze świadkami?

W tym roku miałam 27 ślubów, z czego sześć właśnie takich par. Czasami faktycznie muszę załatwić im świadków. Nie jest to całkowicie bezpłatna usługa, bo taka osoba musi poświęcić swój dzień, wyjść z pracy, nieraz dojechać. Zazwyczaj na taką opcję decydują się osoby, które są ze sobą już bardzo długo i kwestia ślubu to czysta formalność. Zdarza się, że o swoim ślubie nie powiedziały nawet rodzicom. Często dopiero po ceremonii dzwonią do nich, żeby poinformować o fakcie. W tym roku miałam dwie ciekawe sytuacje, bo przyjechały do mnie zawrzeć ślub pary, które były świadkami moich byłych par. Dla mnie to ogromna satysfakcja i uczucie: "Acha, czyli podobało im się!".

Kiedy zaczynałaś 10 lat temu, łatwo ci było znaleźć kontakty i założyć firmę we Włoszech?

Na początku byłam pośrednikiem między turystami (głównie moimi znajomymi) a agroturystykami we wskazywaniu ciekawych miejsc. Moja działalność polegała na tym, że znajdowałam atrakcyjne agroturystki na nocleg, mało znane winnice i jak najmniej turystyczne miasteczka w okolicy. Pomysł spodobał się głównie tym, którzy Florencję, Pizę i Sienę znali już na pamięć. Toskania jest naprawdę popularna wśród Polaków i ci, którzy tu przyjeżdżają, są świetnie przygotowani. Jak widać, poprzeczka od samego początku była zawieszona wysoko. Zapytanie o ślub pojawiło się pół roku, może rok później. Miałam już wtedy sprawdzone miejsca noclegowe, kontakty z szefami kuchni. Wcześniej pracowałam w branży turystycznej, w liniach lotniczych i biurze podróży, ale nigdy przy eventach. Praca z klientem nie była mi obca. Miałam również to szczęście, że poznałam polskiego księdza, który podpowiedział mi, co jest potrzebne do zorganizowania ślubu kościelnego i konkordatowego we Włoszech. Zdawałam sobie sprawę, że kiedy ktoś przyjedzie na wakacje i nie będzie mu się podobała agroturystka, nie będzie zadowolony z miejsc i restauracji, które mu wskazałam, to nie wróci, oczywiście byłoby mi przy przykro, ale powiedzmy i tak pół biedy. Ale kiedy ma przyjechać grupa ludzi na ślub, gdzie został zarezerwowany transport, willa, catering i tak dalej, a ja pomylę się w dokumentach, to będzie wielka klapa. I tak przez pół roku, zanim zgodziłam się na organizację pierwszej uroczystości, chodziłam od urzędu do urzędu, aż zdobyłam niezbędne informacje. Dopiero kiedy byłam pewna, oceniłam, że jestem w stanie zorganizować ślub. Nadal każdą wolną chwilę wykorzystuję na wyszukiwanie ciekawych miejsca. Moim wielkim plusem jako polskojęzycznej wedding plannerki, jest fakt, że mieszkam w Toskanii. Bywa, że jestem oczami pary młodej i w ich imieniu oceniam wskazane mi obiekty osobiście. Nawet jeśli znajdą je sami, jadę sprawdzić, czy wygląda faktycznie jak na zdjęciach, czy nie ma w pobliżu np. trasy szybkiego ruchu, słupa wysokiego napięcia czy fabryki, które zniszczą klimat o jakim marzyli.

Czytaj więcej

Polka na obczyźnie: Natalia Klaro - specjalistka od polsko-greckiego PR-u

Pracujesz z Włochami czy Polakami?

Moimi podwykonawcami w 100 procentach są Włosi. Mam na myśli głównie wille, florystów, makijażystki, Dj-a czy catering. Zdarzyło mi się pracować z polskimi fotografami czy makijażystkami. Jestem otwarta na współpracę, bardzo lubię nowe znajomości. Uważam, szczególnie jeśli chodzi o fotografów, że potrzebne jest to świeże spojrzenie na Toskanię. Najważniejsze jest dla mnie, żeby podwykonawcy byli samodzielni. Mam na myśli transport lub znalezienie miejsc na sesję zdjęciową. Oczywiście dzielę się swoją wiedzą, ale jeśli nie wychodzi ona poza zakres moich obowiązków. Dodam przy okazji, że nie jestem florystką i dekoratorką. Nadal dla wielu, to synonim wedding plannera. Nic bardziej mylnego. To nie są moje zadania. Lubię, jak każdy zajmuje się swoim sektorem, tym w czym jest specjalistą. Swoją drogą dodam, że bardzo lubię pracować z Włochami. Obalam mity, że są niekonsekwentni, nie wywiązują się ze zobowiązań czy rozliczają się na czarno. Mam swoją sprawdzoną ekipę. A jeśli muszę pracować z kimś pierwszy raz, to najpierw robię dogłębne rozeznanie. Moja pozycja jest już na tyle stabilna, że z roku na rok dostaję coraz więcej propozycji współpracy. Prawdopobnie nie ma takiej potrzeby, ale chciałabym to podkreślić, że zarówno ja jak i moi podwykonawcy mamy zarejestrowane firmy, wystawiamy faktury, a tym samym rozliczamy się z podatków we Włoszech.

Jaki był najkrótszy termin, w jakim zorganizowałaś ślub?

Trzy tygodnie. Była to również para, która przyjechała sama i której musiałam zapewnić świadków. Prawdopodobnie ślub mógłby się odbyć wcześniej, ale musieli czekać dwa tygodnie na dokumenty w polskim urzędzie stanu cywilnego. Nie zawsze udaje się je otrzymać od ręki.

A który ślub był twoim największym wyzwaniem?

W tym roku miałam kilka takich ślubów. Sporo się tam działo, ciągle dochodziły nowe pomysły, tym bardziej, że Instagram czy Pinterest to kopalnia inspiracji i moje panny młode spędzają tam sporo czasu. (śmiech) Lubię takie właśnie wyzwania. Wtedy uprzedzam zainteresowanych, że jeśli jesteśmy już blisko daty śluby, to może się zdarzyć, że nie dam rady znaleźć podwykonawcy, może być również tak, że cena będzie wyższa, bo jesteśmy w samym środku sezonu. Ale jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żebym czegoś dla mojej pary nie zrobiła. Jedna z tegorocznych panien młodych bardzo zwracała uwagę na detale i chciała mieć jedzenie, dekoracje i atrakcje, których na standardowych ślubach nie ma. Było to wyzwanie, mnóstwo dodatków pracy, ale też cudowna współpraca i muszę przyznać, że nieraz napracowałam się więcej przy ślubach na 10 osób, niż w tym przypadku dla 80. Ale właśnie dzięki takim nietuzinkowym osobom moja praca nie jest nudna, daje mi możliwość sprawdzenia się, ale również odkrywania nowych miejsc i poznawania nowych ludzi. Sprawia, że się rozwijam, a przede wszystkim daje mi mnóstwo satysfakcji.

Joanna Sznajder - Polka w Toskanii.

Joanna Sznajder - Polka w Toskanii.

Archiwum prywatne

Na jakie miesiące przypada ci sezon ślubny?

W tym roku zaczął się 29 kwietnia, a skończy się 29 października. Być może będę miała jeszcze ślub na początku grudnia, ale to jest do potwierdzenia. Zawsze staram się mieć przerwę od połowy lipca do połowy sierpnia, żeby wyjechać z rodziną na wakacje. W tym roku się nie udało, bo córka złamała nogę, ale i tak na śluby w tym czasie jest za gorąco. Szczerze, zawsze odradzam wszystkim miesiące stricte wakacyjne. Wiele osób postrzega Toskanię przez pryzmat błogich wakacji, z kieliszkiem wina na brzegu basenu, ale kiedy trzeba założyć garnitur czy suknię ślubną i stać w pełnym słońcu podczas ceremonii w trzydziestopięciostopniowym upale, to już brzmi to znacznie gorzej.

Ile trzeba mieć funduszy, żeby zacząć myśleć o ślubie w Toskanii?

Wszystko zależy od ilości osób, standardu noclegu i innych atrakcji. Dla 20/25 osób, z noclegiem na trzy noce, kolacją w dniu ślubu i pizza party, spokojnie można się zamknąć w 8 tys. euro. Niektórym wystarczy pobyt na dwie noce, ale ja zazwyczaj proponuję trzy. Nie chodzi tu o generację kosztów (jestem między innymi po to, żeby ich pilnować), ale jest to po prostu wygodniejsza opcja. Wyjaśnię dlaczego. Otóż pierwszego dnia, kiedy zjeżdżają się goście, często dawno się nie widzieli lub właśnie dopiero poznają, warto jest zorganizować kolację powitalną, która zazwyczaj przeciąga się do późna, a następnego dnia odbywa się ceremonia i wesele. W opcji z dwoma noclegami, willę czy agroturystykę należałoby opuścić najpóźniej do 10.00, co jest dość mordercze. Dlatego radzę dodać ten jeden dzień, żeby odpocząć i móc w spokoju cieszyć się pobytem w Toskanii.

Organizujesz też warsztaty kulinarne...

Tak, kiedyś dużo częściej. Zazwyczaj dla osób prywatnych, a kilka ostatnich było wyłącznie dla profesjonalnych szefów kuchni. Pomimo iż są świetnymi kucharzami, często prowadzą restauracje w Polsce, chcieli zobaczyć kuchnię włoską nomen omen od kuchni właśnie. Zarówno dla mnie, jak i dla moich włoskich szefów kuchni, Elisy i Alberto, było to wspaniałym doświadczeniem. Alberto podkreślał, że cudownie jest patrzeć, jak profesjonaliści, którzy są z nimi na równi w swojej wiedzy, jeśli nie wyżej, słuchają go z niebywałą pokorą. Nie wywyższają się, nie mądrzą. Obecnie zajmuję się organizacją kursu indywidualnego dla kucharza, który będzie się uczył w "gwiazdkowej" restauracji. To będzie kuchenne full experience, z wypadem do lokalnych producentów, zbieraniem warzyw, dojeniem owiec czy oprawianiem bażantów. Wiem, brzmi makabrycznie, ale najważniejsza jest materia prima, czyli wyjściowy produkt, surowiec.

A sama w domu gotujesz bardziej po polsku, czy po włosku?

To zależy, myślę że pół na pół. Często na naszym stole pojawiają się mieloniaki z buraczkami, wszelkiego rodzaju zupy, ale to raczej jesienią, bo wcześniej jest na nie za gorąco. Latem wybieramy proste tutejsze dania, jak chociażby burrata z pomidorami, kolorowe sałatki lub ryż na zimno, świeże warzywa i mnóstwo “zieleniny”, czyli szpinaku, liści buraków itd. Jemy oczywiście dużo makaronu, jak to we Włoszech. Ale jeśli jest możliwość zjedzenia dobrego kebaba albo chińszczyzny, to czemu nie ? Od czasu do czasu chodzimy na pizzę, albo robimy ją sami. Nasza kuchnia jest bardzo mieszana. Dzisiaj na obiad zrobiłam dorsza w porach ze śmietaną, danie z północy Włoch. Najważniejsze, żeby wszystkim smakowało.

Jesteście małżeństwem polsko-włoskim. Czy to, że tam mieszkacie, wpływa na to, że jednak bardziej włoskim, czy udaje wam się zachować balans?

Na pewno utrzymujemy środek. Mój mąż, Andrea, jest bardzo zakochany w Polsce. Często jeździmy tam razem lub moja rodzina przyjeżdża do nas, tak więc Polska jest obecna w naszym życiu. Ale ja nigdy nie będę stuprocentową Włoszką. Ten środek utrzymujemy głównie dzięki naszym córkom. We czwórkę najczęściej porozumiewamy się po włosku. Staram się mówić z nimi po polsku, o to najcześciej prosi Andrea, ale to nie zawsze wychodzi, bo szybciej jest nam w języku włoskim. Dziewczynki dzwoniąc do babci do Polski, mówią po polsku, do włoskiej - po włosku. Staramy się zachować równowagę, żeby jedne święta spędzać tutaj, drugie tam. Odkryłam, że im dłużej mieszkam we Włoszech, tym bardziej tęsknię za Polską.

A za czym najbardziej?

Za pogodą. Jestem “jesieniarą”, urodziłam się w listopadzie, a co za tym idzie uwielbiam wszystko co kojarzy się z jesienią, czyli szeleszczenie liści pod nogami, szybko zapadającą ciemność, wiatr. Z chęcią poszłabym na grzyby. Cieszę się, jak spadnie śnieg. Jest mi do tego tęskno. Tutaj upały, za którymi nie przepadam, zaczynają się na początku czerwca i utrzymują czasami do połowy października. Pewnie teraz posypią się na mnie gromy… (śmiech) Polskiego jedzenia właściwie mi nie brakuje, większość produktów można kupić na miejscu lub zamówić przez internet. Wychodząc na płytę lotniska w Modlinie czy na Okęciu po zaciągnięciu się powietrzem, czuję że jestem w Polsce. Tego uczucia nie da się opisać i porównać z żadnym innym. Przez pierwsze lata po wyjeździe wszystko za granicą jest nowe i ekscytujące, ale po pewnym czasie już zapuszczasz korzenie i wiele rzeczy powszednieje. Zaczyna się normalne życie. Tęsknię do miejsc, które chciałabym zobaczyć, a nie zawsze mogę, bo przez dwa tygodnie jak jestem w Polsce, nie jestem w stanie zobaczyć Wrocławia, Gdańska, Bieszczad i jeszcze posiedzieć na Mazurach. Kończy się tym, że siedzimy u mamy w ogrodzie, bo nigdy nie możemy się nagadać i sobą nacieszyć. I jest super! Mam niedosyt Polski i rodziny, ale biorąc pod uwagę, że córki dorastają, będziemy to wszystko w przyszłości nadrabiali.

Jesteś warszawianką?

Nie, urodziłam się w Łomży i tam mieszka moja mama i brat z rodziną. Ale od 19 roku życia mieszkałam w Warszawie i bardziej mi tęskno do stolicy niż rodzinnego miasta. Mam tam nadal przyjaciół. Przeżyłam w stolicy 11, bardzo świadomych i cudownych lat, studiując i pracując jednocześnie. Dziś widzę jak miasto się zmienia, cały czas rozwija i tętni życiem. Czuję nostalgię za tym miejscem.

Czytaj więcej

Polka mieszkająca w Maroku o sytuacji po trzęsieniu ziemi: Ludzie czerpią siłę z bycia razem

Tutaj następuje czas na wspomnienie pewnego telefonu, który rozpoczął twoją romantyczną historię.

Pracowałam wtedy w liniach lotniczych Alitalia. Andrea chciał zarezerwować bilet dla kogoś z firmy. Zostałam polecona jako osoba, która będzie mogła w tym pomóc. Akurat miałam inną rozmowę na linii i nie mogłam z nim rozmawiać, a on był na tyle uparty, że czekał na mnie, choć mój kolega zaoferował swoją pomoc. Zaczęliśmy rozmawiać i wtedy świat się zatrzymał. Przed oczami powróciły cudowne obrazy z mojego dzieciństwa, wycieczek z rodzicami, zrobiło mi się ciepło na sercu. Andrea miał taki niezwykły głos, sprawiał wrażenie, jakby cały czas się uśmiechał i pewnie tak było, bo do tej pory ma ten lekki uśmiech. Z tego wszystkiego pomyliłam się, dyktując numer bankowy IBAN i na drugi dzień musiał zadzwonić, żeby to wyjaśnić. Tym razem poprosił mnie o przesłanie danych mailem. Kiedy przelew został zatwierdzony, on miał dodatkowe pytanie. Z wrodzoną sobie grzecznością dodał: "Nie chciałbym pani przeszkadzać", a ja od razu pozwoliłam sobie na: "Dobrze wiesz, że mi nie przeszkadzasz". I popłynęliśmy... To było moje pierwsze brawurowe zachowanie. Dwa tygodnie później pojechałam do niego do Austrii – do faceta, którego nie znałam, nigdy wcześniej nie widziałam na żywo, tylko na zdjęciu. Równie dobrze mógłby mnie pokroić na pierwszym spotkaniu. O moim wyjeździe poinformowałam jedynie przyjaciela. Zostawiłam mu wszystkie namiary, co miało być moim zabezpieczeniem. Ale kiedy zobaczyłam Andreę na żywo, byłam już pewna, że to jest to. Pozamykałam swoje poprzednie życie, a właściwie to wywróciłam je do góry nogami i przeniosłam się pod Innsbruck. Po czterech miesiącach pobytu, kiedy już właściwie miałam dogadaną pracę na miejscowym lotnisku, przyszła oferta pracy w holenderskich liniach lotniczych KLM we Florencji, w dziale cargo. Bez cienia wątpliwości wybrałam tę drugą. Wtedy z kolei Andrea zostawił pracę oraz mieszkanie i przenieśliśmy się tutaj. Pracowałam tam 11 miesięcy, zastępując dziewczynę, która poszła na urlop macierzyński. Usiadłam na jej krześle i tak się złożyło, że sama zaszłam w ciążę. Po moim odejściu postanowili pozbyć się krzesła, bo uznali, że mają już ciąż za dużo. (śmiech)

I tak jesteście ze sobą prawie 19 lat.

Tak, i musisz wiedzieć, że piszemy do siebie setki wiadomości dziennie, a kiedy Andrea do mnie dzwoni, to nadal jest to wyjątkowy moment i mam motyle w brzuchu. Te same co pierwszego dnia. Co oczywiście nie znaczy, że się nie kłócimy, bo to naturalne i oczyszczające! Ja jestem porywcza, a Andrea to oaza spokoju. Nie boję się powiedzieć, że taka miłość się nie zdarza. Doceniam ją, pielęgnuję i cieszę się, kiedy moje córki, opowiadając o tym, jaką chciałyby mieć w przyszłości relację podkreślają, że taką jak nasza. Stworzyliśmy kochającą się i szanującą się rodzinę. Szczęście jest zaraźliwe…

Obchodzicie trzy rocznice.

Mamy rocznicę poznania się, “zobaczenia się” i ślubu. Na ślub zdecydowaliśmy się po 10 latach znajomości, nasze córki miały wtedy osiem i cztery lata. Wcześniej moja mama żartowała: "Dziecko, przecież dziewczynki muszą mieć ojca, pobierzcie się!” (śmiech). Pomyśleliśmy “Właściwie, dlaczego nie?" i zaczęliśmy wszystko organizować. Ale że szewc bez butów chodzi, to nasz ślub był bardzo skromny. Zorganizowaliśmy najważniejsze, czyli dokumenty i zarezerwowaliśmy datę. Reszta była bardzo spontaniczna. W tajemnicy przed Andreą zamówiłam sukienkę przez internet, za 60 euro. Andrei jednak czegoś brakowało. I tak na dwa miesiące przed ślubem zarezerwował nam nocleg w Prowansji, bo wiedział, że zawsze chciałam zobaczyć słynne pola lawendowe. Kiedy wpadłam w jedno z nich i robiłam zdjęcia, poczułam stukanie w plecy, odwróciłam się i zobaczyłam go klęczącego… Moment, który trwał wieczność. Z oniemienia wyrwały mnie głosy dziewczynek, które krzyczały: “Ha detto si???” (Powiedziała “tak”?). Ale przyznaję, że nie pamiętam tej daty, więc świętujemy tylko trzy rocznice.

Wpadłaś w dużą włoską rodzinę?

Rodzina Andrei nie dość, że jest nieliczna, to zdecydowanie odbiega od standardowej włoskiej famiglii. Mamy z nimi świetne kontakty, jeździmy do siebie, słyszymy się, ale to nie jest tak, że w każdą niedzielę spotykamy się na obiedzie u jego mamy, która od progu wita nas w kraciastym fartuchu ze śladami mąki na policzku. Przy stole nie rozmawiamy wyłącznie o jedzeniu. Andrea ma tylko mamę i dwoje rodzeństwa, a nasze dziewczynki, to jedyne niepełnoletnie “bambini” w rodzinie. Pamiętam jak urodziła się Zosia, to obawiałam się, że bo będą mi ją wyrywali z rąk. Na szczęście tak to nie wyglądało. Ale ani Andrea, ani jego rodzina, nie jest stereotypową, taką jaką wykreowano w filmach. W jego przypadku na pewno miał na to wpływ 13-letni pobyt poza krajem.

Czyli jego mamma nie jest typową włoską mamą?

Fiorenza, bo tak ma na imię mama Andrei, jest niezwykle ciepłą osobą. Jako ciekawostkę dodam, że została ochrzczona we florenckim baptysterium! Przyjęła mnie bardzo serdecznie i jako teściowa jest okey, tym bardziej, że mieszkamy w pewnej odległości od siebie, co w takich relacjach jest wielkim plusem… Nie jest typową mamma w stereotypowym znaczeniu tego słowa, ale trzeba jej przyznać, że bardzo dobrze gotuje i ma wyjątkowy dar do opowiadania historii. Lubimy słuchać jej opowieści okraszonych ciekawostkami z dozą świetnego poczucia humoru. Zawsze mówię dziewczynkom, żeby je zapamiętywały i zapisywały, bo to skarb! I tak wychodzi na to, że na razie robię to tylko ja.

Po powrocie z urlopu macierzyńskiego poczułaś, że coś się zmieniło w biurze podróży, w którym pracowałaś. Wtedy podjęłaś decyzję o własnej firmie?

Po trzech latach pracy zostałam odstawiona na boczny tor. Moje obowiązki przejęła matka właściciela. A ja w tym czasie uczyłam się na cito księgowości, żeby zastąpić koleżankę, która odeszła na macierzyński. Kiedy po jej powrocie, zaproponowali mi wykorzystanie zaległego urlopu, byłam pewna, że coś jest na rzeczy. Zaproponowano mi wypowiedzenie za porozumieniem stron, ale się nie zgodziłam, bo to było niesprawiedliwe. Pierwszy raz zawalczyłam o siebie. Dostałam nawet spore odszkodowanie. Jak się później okazało nie byłam pierwszą osobą, która z tą firmą miała problem. Najpierw oczywiście się załamałam. Popłakałam sobie trochę na kanapie, bo znam swoją wartość jako pracownika i czułam się oszukana i wykorzystana. Ale później zaczęłam się zastanawiać, w czym jestem dobra i czym mogłabym się zająć. A że w międzyczasie cały czas przychodziły pytania od znajomych w Polsce, co zobaczyć i zrobić w Toskanii, postanowiłam zająć się tym na poważnie. Długo na tej kanapie nie popłakałam, bo w andrzejki straciłam pracę, a 1 kwietnia otworzyłam firmę.

Masz rady dla kobiet, które są na emigracji i stają przed dylematem, czym się teraz zająć?

Gdybym teraz miała zaczynać, chyba zaczęłabym od handlu przez internet – pękną ceramiką, toskańskimi materiałami, niszową biżuterią, oryginalnymi wyrobami skórzanymi, oliwą czy świetnymi produktami chemicznymi. Mogłabym wymieniać bez końca. Wystarczy zainwestować w ciekawą i czytelną stronę www. Niepotrzebny jest wielki magazyn na miarę Amazona i pracownicy. Wystarczą dobre chęci, komputer i kontakt ze sprawdzonymi lokalnymi rzemieślnikami. Nie muszę dodawać, że nie należy przesadzać z marżą, bo w dobie internetu można wszystko łatwo sprawdzić i szybko zrazić do siebie klientów, należy się kierować zdrowym rozsądkiem. Nie ma co liczyć na kokosy pod koniec miesiąca, ale ziarnko do ziarnka… wiadomo. Jeszcze jedno, nie ma sensu kopiować innych. Tylko dlatego, że komuś się powiodło, a przecież nie każdy jest dobry we wszystkim. Róbmy to, co nam sprawia frajdę, a praca będzie o wiele przyjemniejsza.

To jakie masz plany na te pół roku poza sezonem ślubnym?

To jest czas, w którym sporo jeździmy. Mamy jednak ograniczone możliwości, bo w szkołach córek obowiązuje sześciodniowy tydzień szkolny, więc chodzą do niej również w soboty. Ale staramy się ukraść od czasu do czasu jakiś weekend, żeby wyjechać gdzieś dalej. Będę miała też czas dla siebie. Lubię czytać, więc ponadrabiam zaległości. Na pewno będę dużo spacerować. Cieszę się, że do domu wróci nasze życie codzienne, bo nie ukrywam, że przez ostatnie miesiące byłam tu raczej gościem. Nawet jeśli byłam fizycznie, to 24 godziny na dobę głową w pracy. Teraz wszystko zwolni, a ja będę miała czas na odpisanie na maile. Tegoroczne Boże Narodzenie spędzimy w Polsce i już żyjemy tym wyjazdem! Być może na kilka dni uda mi się gdzieś wyjechać samej. To moje marzenie.

Buongiorno, Joanno!

Joanna Sznajder: Buongiorno Agnieszko! A właściwie już buonasera, bo jest po godzinie 14:00.

Pozostało 100% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wywiad
Dyrektor generalna UNICEF Polska o work-life balance: Ja żyję pracą
Wywiad
Paula Wolecka z teamu Igi Świątek o tym, co najważniejsze w budowaniu marki osobistej
Wywiad
Iza Kuna: Romans może trwać i 30 lat
Wywiad
Dr n. med. Justyna Dąbrowska-Bień: Mężczyźni nie chcą przekazywać swojej wiedzy kobietom chirurgom
Wywiad
Maria Deskur: Społeczeństwo, które czyta, jest bardziej stabilne emocjonalnie i psychicznie