Obchodzicie trzy rocznice.
Mamy rocznicę poznania się, “zobaczenia się” i ślubu. Na ślub zdecydowaliśmy się po 10 latach znajomości, nasze córki miały wtedy osiem i cztery lata. Wcześniej moja mama żartowała: "Dziecko, przecież dziewczynki muszą mieć ojca, pobierzcie się!” (śmiech). Pomyśleliśmy “Właściwie, dlaczego nie?" i zaczęliśmy wszystko organizować. Ale że szewc bez butów chodzi, to nasz ślub był bardzo skromny. Zorganizowaliśmy najważniejsze, czyli dokumenty i zarezerwowaliśmy datę. Reszta była bardzo spontaniczna. W tajemnicy przed Andreą zamówiłam sukienkę przez internet, za 60 euro. Andrei jednak czegoś brakowało. I tak na dwa miesiące przed ślubem zarezerwował nam nocleg w Prowansji, bo wiedział, że zawsze chciałam zobaczyć słynne pola lawendowe. Kiedy wpadłam w jedno z nich i robiłam zdjęcia, poczułam stukanie w plecy, odwróciłam się i zobaczyłam go klęczącego… Moment, który trwał wieczność. Z oniemienia wyrwały mnie głosy dziewczynek, które krzyczały: “Ha detto si???” (Powiedziała “tak”?). Ale przyznaję, że nie pamiętam tej daty, więc świętujemy tylko trzy rocznice.
Wpadłaś w dużą włoską rodzinę?
Rodzina Andrei nie dość, że jest nieliczna, to zdecydowanie odbiega od standardowej włoskiej famiglii. Mamy z nimi świetne kontakty, jeździmy do siebie, słyszymy się, ale to nie jest tak, że w każdą niedzielę spotykamy się na obiedzie u jego mamy, która od progu wita nas w kraciastym fartuchu ze śladami mąki na policzku. Przy stole nie rozmawiamy wyłącznie o jedzeniu. Andrea ma tylko mamę i dwoje rodzeństwa, a nasze dziewczynki, to jedyne niepełnoletnie “bambini” w rodzinie. Pamiętam jak urodziła się Zosia, to obawiałam się, że bo będą mi ją wyrywali z rąk. Na szczęście tak to nie wyglądało. Ale ani Andrea, ani jego rodzina, nie jest stereotypową, taką jaką wykreowano w filmach. W jego przypadku na pewno miał na to wpływ 13-letni pobyt poza krajem.
Czyli jego mamma nie jest typową włoską mamą?
Fiorenza, bo tak ma na imię mama Andrei, jest niezwykle ciepłą osobą. Jako ciekawostkę dodam, że została ochrzczona we florenckim baptysterium! Przyjęła mnie bardzo serdecznie i jako teściowa jest okey, tym bardziej, że mieszkamy w pewnej odległości od siebie, co w takich relacjach jest wielkim plusem… Nie jest typową mamma w stereotypowym znaczeniu tego słowa, ale trzeba jej przyznać, że bardzo dobrze gotuje i ma wyjątkowy dar do opowiadania historii. Lubimy słuchać jej opowieści okraszonych ciekawostkami z dozą świetnego poczucia humoru. Zawsze mówię dziewczynkom, żeby je zapamiętywały i zapisywały, bo to skarb! I tak wychodzi na to, że na razie robię to tylko ja.
Po powrocie z urlopu macierzyńskiego poczułaś, że coś się zmieniło w biurze podróży, w którym pracowałaś. Wtedy podjęłaś decyzję o własnej firmie?
Po trzech latach pracy zostałam odstawiona na boczny tor. Moje obowiązki przejęła matka właściciela. A ja w tym czasie uczyłam się na cito księgowości, żeby zastąpić koleżankę, która odeszła na macierzyński. Kiedy po jej powrocie, zaproponowali mi wykorzystanie zaległego urlopu, byłam pewna, że coś jest na rzeczy. Zaproponowano mi wypowiedzenie za porozumieniem stron, ale się nie zgodziłam, bo to było niesprawiedliwe. Pierwszy raz zawalczyłam o siebie. Dostałam nawet spore odszkodowanie. Jak się później okazało nie byłam pierwszą osobą, która z tą firmą miała problem. Najpierw oczywiście się załamałam. Popłakałam sobie trochę na kanapie, bo znam swoją wartość jako pracownika i czułam się oszukana i wykorzystana. Ale później zaczęłam się zastanawiać, w czym jestem dobra i czym mogłabym się zająć. A że w międzyczasie cały czas przychodziły pytania od znajomych w Polsce, co zobaczyć i zrobić w Toskanii, postanowiłam zająć się tym na poważnie. Długo na tej kanapie nie popłakałam, bo w andrzejki straciłam pracę, a 1 kwietnia otworzyłam firmę.
Masz rady dla kobiet, które są na emigracji i stają przed dylematem, czym się teraz zająć?
Gdybym teraz miała zaczynać, chyba zaczęłabym od handlu przez internet – pękną ceramiką, toskańskimi materiałami, niszową biżuterią, oryginalnymi wyrobami skórzanymi, oliwą czy świetnymi produktami chemicznymi. Mogłabym wymieniać bez końca. Wystarczy zainwestować w ciekawą i czytelną stronę www. Niepotrzebny jest wielki magazyn na miarę Amazona i pracownicy. Wystarczą dobre chęci, komputer i kontakt ze sprawdzonymi lokalnymi rzemieślnikami. Nie muszę dodawać, że nie należy przesadzać z marżą, bo w dobie internetu można wszystko łatwo sprawdzić i szybko zrazić do siebie klientów, należy się kierować zdrowym rozsądkiem. Nie ma co liczyć na kokosy pod koniec miesiąca, ale ziarnko do ziarnka… wiadomo. Jeszcze jedno, nie ma sensu kopiować innych. Tylko dlatego, że komuś się powiodło, a przecież nie każdy jest dobry we wszystkim. Róbmy to, co nam sprawia frajdę, a praca będzie o wiele przyjemniejsza.
To jakie masz plany na te pół roku poza sezonem ślubnym?
To jest czas, w którym sporo jeździmy. Mamy jednak ograniczone możliwości, bo w szkołach córek obowiązuje sześciodniowy tydzień szkolny, więc chodzą do niej również w soboty. Ale staramy się ukraść od czasu do czasu jakiś weekend, żeby wyjechać gdzieś dalej. Będę miała też czas dla siebie. Lubię czytać, więc ponadrabiam zaległości. Na pewno będę dużo spacerować. Cieszę się, że do domu wróci nasze życie codzienne, bo nie ukrywam, że przez ostatnie miesiące byłam tu raczej gościem. Nawet jeśli byłam fizycznie, to 24 godziny na dobę głową w pracy. Teraz wszystko zwolni, a ja będę miała czas na odpisanie na maile. Tegoroczne Boże Narodzenie spędzimy w Polsce i już żyjemy tym wyjazdem! Być może na kilka dni uda mi się gdzieś wyjechać samej. To moje marzenie.