Kiedy pani poczuła, że nie chce już być tylko aktorką, ale też tworzyć spektakle od początku do końca?
Złożyło się na to wiele elementów. Po pierwsze, nie do końca byłam obsadzana w rolach, które naprawdę chciałam grać. Ciągle miałam poczucie, że czegoś mi brakuje. Po drugie, bardzo interesował mnie teatr muzyczny; nie musicalowy w klasycznym sensie, tylko taki, w którym muzyką można coś opowiedzieć, skomentować współczesność, wzruszyć widza. Tego nauczył mnie mój mistrz piosenki żydowskiej, Leopold Kozłowski: że muzyką można snuć opowieść.
Na swojej drodze poznałam wielu wspaniałych tekściarzy: Jacka Cygana, Michała Chludzińskiego, Rafała Dziwisza. Śpiewałam też teksty Wojciecha Młynarskiego, które czasami wyciągała mi z szuflady Agata Młynarska. To wszystko sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, co mogłabym stworzyć swojego, co byłoby naprawdę spełnieniem marzenia. I trzecia rzecz: w pewnym momencie zaczęłam być postrzegana głównie jako ta „od komedii” albo „od programów rozrywkowych”. Poczułam, że w moim teatralnym życiu zrobiła się pustka. A przecież skończyłam szkołę teatralną w Krakowie, teatr zawsze był dla mnie czymś fundamentalnym. Postanowiłam więc, że sama znajdę scenariusz, wymarzoną listę aktorów, reżyserów, scenę i wyprodukuję coś własnego. Chciałam też, by reżyserzy i ludzie od castingu zobaczyli mnie w czymś, w czym kompletnie mnie sobie nie wyobrażali.
Co w pani debiucie producenckim było najtrudniejsze? Lęk, że się nie uda? Sceptyczne miny innych? Brak doświadczenia?
Nie miałam doświadczenia, ale to akurat najmniej mnie przerażało. Każdy musi kiedyś zacząć. Znałam Teatr Roma, bo wcześniej zostałam tam zaproszona do pracy na małej scenie; pracowałam nad spektaklem razem z Kasią Żak i Olgą Bończyk. Pomyślałam więc: pójdę do dyrektora, opowiem mu o moim pomyśle i… może uda mi się go zaczarować. Oczywiście towarzyszył mi ogromny lęk, przede wszystkim o finanse, bo to zawsze wiąże się z dużymi funduszami. Ale też, czy aktorzy się zgodzą i znajdą dla mnie czas. Muszę przyznać, że ten lęk przed spotkaniami z aktorami bywał paraliżujący. Byłam wtedy świeżo po „Tańcu z gwiazdami”. Poznałam Kacpra Kuszewskiego, który bardzo mi zaimponował. Opowiadał o Teatrze Pieśń Kozła z Wrocławia, z którego się wywodził. Wiedziałam, że koniecznie chcę z nim współpracować. To niesamowity człowiek, z ogromną wiedzą muzyczną, mam wrażenie, że nawet ze słuchem absolutnym. Publiczność nie zna go z tej strony, a ja byłam przekonana, że to właśnie on powinien znaleźć się w moim projekcie.
Wymarzyłam sobie też reżysera, Łukasza Czuja, którego znałam jeszcze z czasów krakowskich. To on pozwolił mi zadebiutować, kiedy byłam w szkole teatralnej, w spektaklu muzycznym „Opowieści jedenastu katów”. Graliśmy m.in. z Januszem Radkiem na scenie w ratuszu na Rynku. To był niezwykły spektakl: świeży, inny, udowadniający, że teatr muzyczny nie musi być farsą czy lekką komedią, tylko poważnym widowiskiem, które potrafi doprowadzić widza zarówno do śmiechu, jak i do łez. Bardzo chciałam, by Łukasz znowu ze mną pracował. I tak krok po kroku szłam po swoje. Ogromnym wsparciem był dla mnie mąż. Powtarzał, że dam radę, że muszę spróbować. W najgorszym wypadku miałabym powiedzieć po premierze: „OK, nie udało się”. Ale dla mnie najważniejsze było spróbować. Zawsze podchodzę do życia tak, że lepiej zamknąć oczy i powiedzieć sobie: „Za trzy miesiące będziesz się już kłaniała publiczności”. Każdy ma prawo do błędów. Może nie będzie doskonale, ale będzie to coś mojego.
Czytaj więcej
Na balu w Warszawie wszystkie suknie są niemal identyczne. To nasza wizytówka, nasz polski sznyt...