Reklama

Katarzyna Zielińska o produkowaniu spektakli teatralnych: To moje uzależnienie

Miałam moment poszukiwania: co dalej robić w zawodzie? Iść drogą, którą mi proponowano, czy zawalczyć o własną? – mówi Katarzyna Zielińska, aktorka, która od wielu lat produkuje własne spektakle teatralne i nie traktuje ich jako źródła zarobku.

Publikacja: 21.09.2025 18:30

Katarzyna Zielinska: Wierzę, że sukces przychodzi wtedy, gdy idzie się za marzeniem, bez kompromisów

Katarzyna Zielinska: Wierzę, że sukces przychodzi wtedy, gdy idzie się za marzeniem, bez kompromisów.

Foto: VIPHOTO

Kiedy pani poczuła, że nie chce już być tylko aktorką, ale też tworzyć spektakle od początku do końca?

Złożyło się na to wiele elementów. Po pierwsze, nie do końca byłam obsadzana w rolach, które naprawdę chciałam grać. Ciągle miałam poczucie, że czegoś mi brakuje. Po drugie, bardzo interesował mnie teatr muzyczny; nie musicalowy w klasycznym sensie, tylko taki, w którym muzyką można coś opowiedzieć, skomentować współczesność, wzruszyć widza. Tego nauczył mnie mój mistrz piosenki żydowskiej, Leopold Kozłowski: że muzyką można snuć opowieść.

Na swojej drodze poznałam wielu wspaniałych tekściarzy: Jacka Cygana, Michała Chludzińskiego, Rafała Dziwisza. Śpiewałam też teksty Wojciecha Młynarskiego, które czasami wyciągała mi z szuflady Agata Młynarska. To wszystko sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, co mogłabym stworzyć swojego, co byłoby naprawdę spełnieniem marzenia. I trzecia rzecz: w pewnym momencie zaczęłam być postrzegana głównie jako ta „od komedii” albo „od programów rozrywkowych”. Poczułam, że w moim teatralnym życiu zrobiła się pustka. A przecież skończyłam szkołę teatralną w Krakowie, teatr zawsze był dla mnie czymś fundamentalnym. Postanowiłam więc, że sama znajdę scenariusz, wymarzoną listę aktorów, reżyserów, scenę i wyprodukuję coś własnego. Chciałam też, by reżyserzy i ludzie od castingu zobaczyli mnie w czymś, w czym kompletnie mnie sobie nie wyobrażali.

Co w pani debiucie producenckim było najtrudniejsze? Lęk, że się nie uda? Sceptyczne miny innych? Brak doświadczenia?

Nie miałam doświadczenia, ale to akurat najmniej mnie przerażało. Każdy musi kiedyś zacząć. Znałam Teatr Roma, bo wcześniej zostałam tam zaproszona do pracy na małej scenie; pracowałam nad spektaklem razem z Kasią Żak i Olgą Bończyk. Pomyślałam więc: pójdę do dyrektora, opowiem mu o moim pomyśle i… może uda mi się go zaczarować. Oczywiście towarzyszył mi ogromny lęk, przede wszystkim o finanse, bo to zawsze wiąże się z dużymi funduszami. Ale też, czy aktorzy się zgodzą i znajdą dla mnie czas. Muszę przyznać, że ten lęk przed spotkaniami z aktorami bywał paraliżujący. Byłam wtedy świeżo po „Tańcu z gwiazdami”. Poznałam Kacpra Kuszewskiego, który bardzo mi zaimponował. Opowiadał o Teatrze Pieśń Kozła z Wrocławia, z którego się wywodził. Wiedziałam, że koniecznie chcę z nim współpracować. To niesamowity człowiek, z ogromną wiedzą muzyczną, mam wrażenie, że nawet ze słuchem absolutnym. Publiczność nie zna go z tej strony, a ja byłam przekonana, że to właśnie on powinien znaleźć się w moim projekcie.

Wymarzyłam sobie też reżysera, Łukasza Czuja, którego znałam jeszcze z czasów krakowskich. To on pozwolił mi zadebiutować, kiedy byłam w szkole teatralnej, w spektaklu muzycznym „Opowieści jedenastu katów”. Graliśmy m.in. z Januszem Radkiem na scenie w ratuszu na Rynku. To był niezwykły spektakl: świeży, inny, udowadniający, że teatr muzyczny nie musi być farsą czy lekką komedią, tylko poważnym widowiskiem, które potrafi doprowadzić widza zarówno do śmiechu, jak i do łez. Bardzo chciałam, by Łukasz znowu ze mną pracował. I tak krok po kroku szłam po swoje. Ogromnym wsparciem był dla mnie mąż. Powtarzał, że dam radę, że muszę spróbować. W najgorszym wypadku miałabym powiedzieć po premierze: „OK, nie udało się”. Ale dla mnie najważniejsze było spróbować. Zawsze podchodzę do życia tak, że lepiej zamknąć oczy i powiedzieć sobie: „Za trzy miesiące będziesz się już kłaniała publiczności”. Każdy ma prawo do błędów. Może nie będzie doskonale, ale będzie to coś mojego.

Czytaj więcej

Dorota Roqueplo o kreacjach na Bal Debiutantów: Prostota zawsze wygrywa
Reklama
Reklama

Wspomniała pani, że na wyprodukowanie spektaklu potrzebne są duże pieniądze. Jak udało się pani połączyć rolę artystki i bizneswoman, która musi zabiegać o pieniądze?

Na pewno trzeba znaleźć sponsorów i mecenasów sztuki, którzy naprawdę kochają teatr i uwierzą w projekt. Przy wszystkich moich produkcjach trafiałam na wspaniałych ludzi i firmy. To nie były marki, którym najbardziej zależało na dużym logo na ściance. Przeciwnie, pierwsze pytanie zawsze brzmiało: ile miejsc na widowni będzie dla naszych pracowników, ilu z nich będzie mogło zobaczyć spektakl, czy będziemy mogli organizować wyjścia firmowe. To dotyczyło zarówno małych firm, jak i dużych instytucji. Mam naprawdę ogromne szczęście do ludzi. Nie ukrywam jednak, że zdarzało się, iż na samym końcu produkcji musiałam inwestować własne oszczędności. Ale żeby było jasne: ja nie produkuję dla zysków. Dla mnie największym zyskiem jest to, że ktoś mnie zobaczy w spektaklu i obsadzi w roli, której inaczej by mi nie zaproponowano.

Nie traktuję produkcji teatralnych jako źródła zarobku. Oczywiście cieszę się, kiedy wychodzę na zero, ale najważniejsze jest dla mnie inwestowanie w teatr. To jest moje czyste uzależnienie; dzięki temu mogę pokazać się w czymś nowym, wzlecieć, zagrać role, o jakich marzyłam. „Berlin, czwarta rano” to był spektakl w klimacie berlińskiego kabaretu. Potem przyszła „Sofia de Magico” – spektakl z piosenkami Tiger Lillies, bardzo odważny, brzydki w dobrym tego słowa znaczeniu. A potem „Nowy Jork Prohibicja”, opowieść o Ameryce czasów zakazu. Zdobycie praw do tego spektaklu w Stanach Zjednoczonych było niezwykle trudne, to temat na osobny wywiad. Ale każdy z tych spektakli miał swoją historię, przesłanie. I jeśli widzowie wychodzili poruszeni, to był dla mnie znak, że warto było zainwestować nawet własne oszczędności.

Czy może pani zdradzić nieco więcej, jeśli chodzi o kulisy tego biznesowego zaplecza teatru?

Nie nazywam tego biznesem teatralnym. Ja na tym nie zarabiam. Oczywiście są producenci, którzy co roku wypuszczają dwa spektakle, wysyłają obsadę w trasę po całej Polsce i to jest ich model. Ja tak nie działam. Bardzo rzadko jeżdżę z moimi spektaklami, bo uwielbiam grać w teatrach: w ich murach, w garderobach, wśród ludzi, którzy tworzą tę machinę od kulis. Kocham teatr jako budynek i instytucję, od portiera, przez garderobiane, aż po monterów. Dlatego nie przepadam za określeniem „biznes teatralny”. Ja tego nie robię dla biznesu i nie potrafię o tym w takich kategoriach mówić.

Da się przewidzieć sukces spektaklu? Czy pani go czuje, czy to zawsze niewiadoma?

Wierzę, że sukces przychodzi wtedy, gdy idzie się za marzeniem, bez kompromisów. Gdy dobiera się ekipę ludzi, którzy grają do jednej bramki, którzy wyrośli z teatru i dla których najważniejszy jest widz oraz opowieść, a nie to, ile biletów uda się sprzedać. Nie chcę, żeby to zabrzmiało naiwnie, ale jeśli idzie się za głosem serca i robi się coś naprawdę bezkompromisowego, to publiczność to czuje.

Dla mnie teatr to zawsze praca zespołowa. W moich spektaklach nie ma jednego bohatera, odpalamy całą maszynę. Najlepsze przykłady to teatry, gdzie aktorzy i aktorki tworzą prawdziwe zespoły, jak choćby w Legnicy, gdzie mieści się jedna z najlepszych scen w Polsce. Taka wspólnota zawsze gwarantuje jakość. Druga rzecz to nie da się zrobić dobrego spektaklu w tydzień. Potrzebny jest czas, żeby poznać swoją postać, pokochać ją, zrozumieć. To jest moja recepta na sukces. Coraz bardziej odchodzę od fars. Nie dlatego, że je odrzucam, bo farsy też mnie wiele nauczyły. Pracowałam z mistrzami, takimi jak Jerzy Bończak, Tomasz Dutkiewicz czy Andrzej Strzelecki, który pokazał mi teatr muzyczny od środka. Ale dziś ciągnie mnie w stronę bardziej artystyczną, bo chcę zostawić ludziom coś w sercach. Szczególnie teraz, kiedy świat tak pędzi, a internet pochłania naszą uwagę. Teatr jest miejscem, gdzie widz musi wyłączyć telefon, usiąść i dać się porwać opowieści. I to jest wspaniałe.

Znam kobiety, które mają swoje marzenia, ale boją się pójść na swoje. Jaki impuls musi pojawić się w środku? Co sprawiło, że pani zdecydowała się postawić na siebie i zaryzykować?

Po pierwsze, to było trochę przyparcie do muru. Miałam moment poszukiwania: co dalej robić w zawodzie? Iść drogą, którą mi proponowano, czy zawalczyć o własną? Po drugie, jestem trochę buntowniczką. Zawsze szłam pod wiatr. Od początku bałam się etatów w teatrze, nie wiem dlaczego, ale nie chciałam być zamknięta w jednym miejscu. Byłam ptakiem, który wciąż fruwał. Zaczynałam w Teatrze Ludowym w Krakowie, potem trafiłam do Teatru na Targówku w Warszawie, do Teatru Syrena, pracowałam też u Andrzeja Strzeleckiego, jeszcze zanim powstał Teatr 6. piętro. Ale nigdy nie decydowałam się na etat. Nie zawsze wszyscy rozumieli, dlaczego tak robię, ale ja po prostu lubię ryzyko. Co powiedziałabym innym kobietom? Myślę, że jesteśmy naprawdę silnymi jednostkami. Czasem wystarczy, że ktoś obok nas doda odwagi. Ja miałam szczęście, bo mam obok męża, który powtarzał: „Dasz radę”. Oczywiście zdarzało się, że płakałam i mówiłam, że sobie nie poradzę. Ale miałam też przyjaciółkę, która mnie mobilizowała: „Kasia, tyle o tym mówisz, więc zrób to wreszcie”. Wsparcie najbliższych bywa bardzo ważne. Jedno dobre słowo może sprawić, że odważymy się postawić krok naprzód. Ja zaczynałam bez niczego, ale mówiłam sobie: znajdzie się sponsor, odrobię swoje oszczędności. Ale muszę spełniać marzenia, bo inaczej nie będę sobą.

Reklama
Reklama

Czytaj więcej

Grażyna Wolszczak: Prowadzenie teatru jest jak macierzyństwo - męka i cud w jednym

Jak traktuje pani porażki?

Nie przechodzę obok nich obojętnie, ale to też zależy od momentu życia. Kiedy miałam 25-30 lat, traktowałam porażki bardzo osobiście. Z czasem człowiek dojrzewa i myśli: przecież zawsze można zacząć od nowa. Nic się nie kończy. Kiedy dziennikarze pytają mnie: „Czego żałujesz? Może tego, że nie grasz więcej w filmach?”, odpowiadam, że niczego bym nie zmieniła. Zawsze szłam za głosem serca. Gdybym była inną osobą, może wybrałabym inną szkołę filmową, inne role. Ale ja jestem tą Kasią Zielińską, która idzie swoją drogą. Nie ma sensu patrzeć wstecz, lepiej myśleć, co mogę zmienić w przyszłości. Bywały momenty, kiedy nie wierzyłam w siebie. Wydawało mi się, że inni są lepsi, a mnie czegoś brakuje. Teraz powtarzam dziewczynom: nie warto marnować czasu na takie myśli, bo to może prowadzić nawet do depresji. A na koniec dnia, kto nas przytuli, jeśli nie my same? Porażkę można opłakać, jasne, bywa przykro i smutno. Ale potem trzeba się podnieść i iść dalej. Dla mnie porażki są mobilizacją.

Czym jest dla pani sukces? Pełną widownią? Stabilnością finansową? Odkryciem aktorskim?

Dla mnie sukces to fakt, że od szkoły teatralnej wciąż wykonuję ten zawód. Że robię to, co kocham. To nie jest pięć minut, jak w mediach społecznościowych, gdzie ktoś pojawia się i znika, a za chwilę nikt nie pamięta, kim był. Mam 46 lat, nadal pracuję jako aktorka. Raz częściej dzwonią telefony, raz rzadziej, ale jeśli nie dzwonią, to sama produkuję. To jest sukces. Sukcesem jest też mieć swój kręgosłup. Trzymać się tego, co się wyniosło z domu, co jest naprawdę wartościowe. Iść za sercem. W tych czasach to niełatwe, ale dla mnie fundamentalne.

Bywa tak, że producentka walczy w pani z aktorką, a aktorka z producentką?

(Śmiech) Oj, bywa! Teraz właśnie mam taki czas. 11 października w Teatrze Roma odbędzie się premiera „Aniołków Mussoliniego”. Teatr Roma zaprosił mnie do współpracy, ale to ja musiałam zamówić scenariusz, znaleźć reżysera, aktorów, sponsorów, terminy, scenografię… wszystko. A jednocześnie jestem w próbach jako aktorka. Więc jednego dnia muszę być producentką, drugiego – aktorką. A jeszcze jestem mamą dwóch chłopców, którzy potrzebują mamy. Na tym etapie wszyscy trochę się na mnie złoszczą: reżyser, aktorzy, współpracownicy, bo nie zawsze mogę być na spotkaniu producenckim, kiedy siedzę na próbie, i odwrotnie. Ale wiem, że przyjdzie moment, gdy oddam część obowiązków w ręce osób, które mi pomagają, od obdzwaniania aktorów, po sprawy organizacyjne i wtedy będę mogła skupić się wyłącznie na roli. Na razie to chaos i katastrofa.

Ale czuję, że ma pani do tego dystans.

Tak, bo wiem, że to ogarnę. Ale zawsze trochę mnie to paraliżuje. Już parę razy „rozwiodłam się” z reżyserem, w tym sensie, że trudno mu było zaakceptować, że nie jestem tylko aktorką. Że w trakcie czytania sceny muszę szybko zaakceptować plakat, który zaraz zawiśnie w całym mieście, albo odpisać na ważnego maila. To też są obowiązki, które trzeba wziąć na siebie. Uczę się z każdym spektaklem, że im więcej tłumaczę aktorom na początku, jak wygląda moja praca, tym więcej mają zrozumienia. Ale są momenty, kiedy mówię do męża: „Musisz ugotować dobry makaron, bo ja po prostu muszę zjeść michę makaronu, żeby przeżyć ten dzień”. Jako producentka, aktorka i mama dwóch synków – wszystko naraz.

Jak dziś wygląda pani relacja z aktorstwem? Po tylu latach nowa scena wciąż potrafi zaskoczyć?

Moja relacja z aktorstwem ma się dobrze, choć przyznam, że rok temu przeżywałam przełom. Zastanawiałam się bardzo poważnie, czy ja w ogóle pasuję do tego świata. Moi przyjaciele często żartują, że powinnam się urodzić wcześniej, bo nie do końca odnajduję się w dzisiejszych czasach, w których wszystko pędzi, a świat bywa zbyt sprzedajny. Myślałam nawet, czy ja pasuję do show-biznesu. Postawiłam sobie wtedy warunek: wyprodukuję w Teatrze Komedia swój monodram. I to nie miała być komedia. Powiedziałam: jeśli ludzie nie przyjdą, jeśli bilety nie będą się sprzedawać, to może znak, że powinnam w życiu robić coś innego. A tymczasem stało się odwrotnie.

Reklama
Reklama

Tamten rok zaskoczył mnie całkowicie; dostałam ogromne wsparcie od widzów i recenzentów. Zrozumiałam, że to, co robię, ma wartość. I nagle telefony zaczęły dzwonić, propozycje zaczęły się pojawiać, a ja, zamiast się cieszyć, wpadłam w paraliż: „Boże, jak ja to wszystko pogodzę? Jak wpiszę w kalendarz, żeby jeszcze być w domu?”. Pomógł mi mąż. On zawsze powtarza, odkąd mamy dzieci: „Nie liczy się ilość czasu, tylko jego jakość”. To daje mi siłę. Kiedy jestem w domu, jestem mamą na sto proc.. Kiedy jestem w teatrze, oddaję się pracy. Rodzina wie, że wtedy telefon jest wyłączony, ale też wie, że po spektaklu wracam i czytam chłopakom książkę. Nie zabieram dzieci do teatru wieczorami. Mam komfort, że mogę się wymieniać z mężem, więc kiedy pracuję, mam wolną głowę.

Czytaj więcej

Z baletu do biznesu. Była primabalerina ma dziś firmę organizującą śluby marzeń

Wyprzedza pani moje pytanie o życiowy balans. O to, czy potrafi pani zostawić pracę po wyjściu z teatru? Jak dbać o to, żeby się nie zgubić między sceną, produkcjami a domem?

Dla mnie dom to podstawa. Podobno jestem najszybciej przebierającą się aktorką po spektaklu (śmiech). To mój sposób, żeby szybko oddzielić życie prywatne od sceny. Ale lubię też po spektaklu porozmawiać z zespołem, podziękować, omówić, jak poszło. Dopiero wtedy zamykam temat i wsiadam do samochodu. Wtedy głową jestem już w domu. Nie mam recepty na idealny balans; raz udaje się lepiej, raz gorzej. Ale nauczyłam się jednej rzeczy: zawsze coś jest kosztem czegoś. Dlatego staram się w miarę możliwości nie pracować w weekendy. Sobota i niedziela są dla rodziny. To daje mi zdrowie psychiczne. Wiem, że spędziłam czas z dziećmi, że byłam z nimi naprawdę. I wtedy mam siłę na cały tydzień. To bym powiedziała tamtej młodszej Kaśce: nie bój się mówić głośno, jakie masz priorytety. W każdym zawodzie ryzykujemy, że coś stracimy. Ale ja wybieram swoje małe przyjemności. A największą z nich jest czas z bliskimi.

Jak wygląda pani lista marzeń producenckich? Broadway? Film?

Na mojej liście marzeń mam na pewno film. Chciałabym wyprodukować małą formę filmową, a właściwie dwie: jedną dla dorosłych, drugą dla dzieci. Nie chcę zapeszać, ale mam już wymarzoną reżyserkę i nawet tytuł. Wszystko mam w głowie, wiem, jak to powinno wyglądać. A jeśli chodzi o teatr, to marzenie właśnie się realizuje. 11 października w Teatrze Roma odbędzie się premiera „Aniołków Mussoliniego”, opowieści o trzech siostrach, Żydówkach pochodzenia włoskiego, które śpiewały dla Mussoliniego. To piękna, poruszająca historia, którą wiele lat temu opowiedział mi kolega. Powiedział wtedy: „Kaśka, ty musisz napisać do tego scenariusz i to wyprodukować”. I teraz to się dzieje. Obsada jest wspaniała: Marcin Przybylski, Mariusz Ostrowski, Ewa Prus – to moje aktorskie odkrycie, Barbara Kurdej-Szatan, Monika Dryl i ja. Do tego trudna, wymagająca muzyka śpiewamy w tercecie, coś na wzór Andrews Sisters. Wyzwanie spore, ale i ogromna radość. A co będzie dalej? Może kolejny scenariusz, a może po prostu zbuduję dom w górach? Zobaczymy.

Jak zmienia się polski rynek teatralny? Czy kobiety, które mają pomysły, mają dziś łatwiej niż 10 lat temu?

Myślę, że mamy zdecydowanie łatwiej. Coraz częściej jesteśmy postrzegane jako silne jednostki. Ogromny podziw mam na przykład dla Grażyny Wolszczak –  to, co zrobiła z Garnizonem Sztuki jest imponujące. Sama gram tam w spektaklu „Viktoria True Woman Show”, niezwykle poruszającej historii trzech kobiet. Zatem siła kobiet w teatrze rośnie. Wspieramy się nawzajem. Oczywiście, zdarzają się trudne momenty. Kiedy ktoś mówi o moim spektaklu: „Za drogi, bo ma pani muzyków na żywo, bo ma pani taki skład”, i dodaje: „Ale mamy tańsze spektakle” – to mnie to złości. Bo wiem, że jakość kosztuje. Ale właśnie dlatego cieszę się, że coraz częściej siła kobiet jest postrzegana jako wartość dodana. U mnie scenografię robi kobieta, kostiumy tworzy kobieta, reżyser Łukasz Czuj lubi pracować z kobietami. W Teatrze Roma mamy wspaniałą panią dyrektor Ewę Barę, a dyrektor Wojciech Kępczyński często mówi: „To niech Ewa zdecyduje”. I to jest piękne, że panowie mają szacunek do kobiet i ich pomysłów. W tym sensie mamy dziś łatwiej. Nie jesteśmy spychane na drugi plan. Nasz głos się liczy.

Kiedy pani poczuła, że nie chce już być tylko aktorką, ale też tworzyć spektakle od początku do końca?

Złożyło się na to wiele elementów. Po pierwsze, nie do końca byłam obsadzana w rolach, które naprawdę chciałam grać. Ciągle miałam poczucie, że czegoś mi brakuje. Po drugie, bardzo interesował mnie teatr muzyczny; nie musicalowy w klasycznym sensie, tylko taki, w którym muzyką można coś opowiedzieć, skomentować współczesność, wzruszyć widza. Tego nauczył mnie mój mistrz piosenki żydowskiej, Leopold Kozłowski: że muzyką można snuć opowieść.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
/
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
PODCAST „POWIEDZ TO KOBIECIE”
Bożena Batycka: Straciłam wiarę w sądy
Wywiad
Prof. Szuster-Ciesielska: Dezinformacja potrafi być groźna jak wirus i kosztować życie
Wywiad
„Najłatwiej manipuluje się spolaryzowanym społeczeństwem”. Tak działa dezinformacja
Wywiad
Alexandra Konarska: Bal Debiutantów to tradycja kształtująca przyszłość
Wywiad
Prezeska zarządu Fundacji Itaka: Zaginięcie może przytrafić się każdemu
Reklama
Reklama