Pamiętasz kiedy po raz pierwszy w życiu, trzymając w dłoniach aparat fotograficzny, pomyślałaś: „To jest to”?
Agata Pospieszyńska: Przez większość dzieciństwa i lata dwudzieste mojego życia bardzo intensywnie jeździłam konno- w filmach, na zawodach, trenowałam również skoki. Studiowałam zootechnikę, co było w pewnym sensie spełnieniem moich marzeń, ale szybko okazało się, że to mi nie wystarcza. Duża część mojej rodziny miała artystyczne zapędy. Wujek jest malarzem, ma galerię sztuki. Pamiętam, że Tata też zawsze malował, wprawdzie nie skończył studiów w tym kierunku, ale sztuka zawsze przewijała się przez jego życie. Od dziadka dostałam aparat fotograficzny na dwudzieste urodziny. To był stary Canon AE-1. Zaczęłam więc robić zdjęcia koniom, psom. Temu, co znałam i co było dookoła mnie. Bardzo mnie to wciągnęło. Z czasem robiłam też więcej zdjęć ludziom i w pewnym momencie podjęłam decyzję, że nie chcę już studiować zootechniki. Cóż, był to ciężki temat w rodzinie - bliscy nie byli fanami tak dużych zmian. Udało mi się jednak wymiksować z studiów, choć dzisiaj zastanawiam się, czy może nie byłoby lepiej, gdybym dokończyła chociaż tamten rok…
Jak rozumiem, było to angielskie wyjście?
Tak. Te studia były po prostu potwornie nudne i nie dawały mi tego, czego oczekiwałam. Myślałam, że będę uczyć się o koniach, a uczyłam się głównie o rolnictwie i nieinteresujących mnie kwestiach. Zrezygnowałam i poszłam do szkoły weekendowej, bo rzucając studia musiałam również zacząć jakoś na siebie zarabiać. Wybrałam jedną z pierwszych prywatnych szkół fotograficznych Mariana Szmidta. Dostałam się i właśnie tam zaczęłam przygodę z fotografią, choć była to bardziej reportażowa szkoła. Na początku faktycznie bardziej skupiałam się na reportażach, wyjeżdżałam i podziwiałam fotografów Word Press Photo. Ale tematów, które byłyby rozwinięciem artystycznym, w reportażu jest niewiele. Poza kilkoma nazwiskami, które mogą sobie na to pozwolić, reportaż postrzegam jako schemat: pojechać, sfotografować, wrócić. To mnie nudziło. Na szczęście w pewnym momencie trafiłam na praktyki do modowego studia fotograficznego. Coś kliknęło. To był koniec lat 90., w Polsce moda dopiero raczkowała. Robiąc sesje, wyciągało się ciuchy od koleżanki z szafy, nie było dostępu do showroomów i wielu innych opcji, które dziś są na wyciągnięcie ręki.
Ze wspomnianych praktyk pamiętam taki moment, kiedy zauważyłam, że na stoliku leży sterta włoskich wydań Vogue'a. Otworzyłam jeden z numerów i pomyślałam: "O, czyli to tak może wyglądać!". Zwróciłam uwagę m.in. na zdjęcia Paolo Roversiego, u którego lata później miałam przyjemność być na warsztatach. Wtedy podjęłam decyzję, że chciałabym fotografować modę. To, co bolało mnie w reportażu, to robienie zdjęć w trudnych momentach, w których bohaterowie wcale nie chcą być fotografowani. Często nie pyta się ich o zgodę. Tak działa reportaż, ale niestety miałam z tym pewien problem. W modzie natomiast od początku podobało mi się tworzenie innej rzeczywistości i fakt obopólnej zgody na robienie zdjęć: fotografa i modela. Najpierw zaczęłam od praktyk, później byłam asystentką, menadżerką studia, a w międzyczasie miałam dostęp do świetnego sprzętu fotograficznego, co było niewątpliwą zaletą. Wtedy jeszcze pracowaliśmy na filmach, co dziś może wydawać się dziwne. Moje początki przypadły na ich schyłek, później z ciekawością obserwowałam, jak rynek fotograficzny zostaje opanowywany przez fotografię cyfrową. To z kolei spowodowało jeszcze intensywniejsze zainteresowanie fotografią samą w sobie. Dzisiaj wywołanie filmu wiąże się z dużymi kosztami fotografia cyfrowa jest praktycznie darmowa. To tez ma niestety swoje konsekwencje - fotograf czasem nie wie, kiedy skończyć ujęcie, bo więcej klatek nie wiąże się z wyższym kosztem.