Pilotka Airbusa A320: Kiedy zostaje się kapitanem, pensja wzrasta dwukrotnie

Ludziom czasami wydaje się, że piloci potrzebują adrenaliny. To mit. W naszej pracy w ogóle nie ma miejsca na brawurę – mówi Natalia Szatkowska, pilotka pasażerskich samolotów amerykańskich linii lotniczych, która 10 lat temu po raz pierwszy usiadła za sterami.

Publikacja: 10.10.2024 17:34

Natalia Szatkowska: W Stanach ludzie są przyzwyczajeni do tego, że kobiety prowadzą samoloty.

Natalia Szatkowska: W Stanach ludzie są przyzwyczajeni do tego, że kobiety prowadzą samoloty.

Foto: Adobe Stock

W dzieciństwie marzyła pani o lataniu?

Od dzieciństwa fascynowały mnie samoloty i lotnictwo, ale nie od razu myślałam o byciu pilotem. Potrzebowałam czasu, by uwierzyć, że mogę to osiągnąć. W młodości marzenie o lataniu miało bardziej prozaiczny wymiar – chciałam po prostu polecieć gdzieś na wakacje. Do marzeń o tym, żeby być pilotem, musiałam dojrzeć.

Coś jednak o tym zdecydowało?

W szkole nie miałam wybitnych wyników, więc nawet nie próbowałam dostać się na studia związane z pilotażem. Po maturze przeprowadziłam się do Poznania, udało mi się dostać posadę stewardessy. Ta praca otworzyła mi drzwi do świata lotnictwa. Poznałam wielu pilotów; zainspirowali mnie do tego, by spróbować swoich sił w pilotażu. Myślałam o studiach w Rzeszowie albo w Dęblinie, ale wiedziałam, że to kierunki wymagające doskonałych wyników. To było ponad 10 lat temu. Poza tym wielu pilotów mówiło mi wówczas, że ich znajomi ukończyli te kierunki, a mimo to nie mogli znaleźć pracy. Nie brzmiało to zachęcająco – ta droga wydawała się niepewna. Miałam też inne marzenia – zawsze chciałam wyjechać na Antypody, zobaczyć Australię. W Australii mieszkał mój wujek misjonarz. Wysyłał nam listy, czasem maskotkę dla mnie. Od dzieciństwa myślałam, że fajnie byłoby takiego misia koalę czy kangura zobaczyć na żywo. Postanowiłam, że wyjadę do Australii, będę się uczyć języka angielskiego – w lotnictwie angielski bardzo się przydaje. Nie przekreśliłam marzenia o lataniu. W Australii pracowałam jako kelnerka, opiekowałam się dziećmi. Pewnego razu pojechałam do aeroklubu, żeby zobaczyć, jak tam się lata na szybowcach. Okazało się że szefem jednego z aeroklubów był Polak. Zdecydowałam, że zapiszę się na szkolenie szybowcowe. I tak zaczęłam realizować moją pasję, ale też brać udział w różnych wydarzeniach, pomagać przy ich organizacji. Otaczałam się ludźmi, którzy latają i staram się dowiedzieć od nich jak najwięcej.

Jak długo przebywała pani w Australii?

Czytaj więcej

Recepcjonistka z zespołem Downa: linie lotnicze w Australii przesuwają granice

Dwa lata. Na jednym z wyjazdów szybowcowych, po zakończonych zawodach siedzieliśmy przy ognisku i z emerytowanym pilotem rozmawialiśmy o życiu. Zwierzyłam się wtedy, że chciałabym zostać pilotem, ale nie mam pieniędzy na zrobienie licencji. Czy to w Europie, czy w Australii licencja jest tak samo droga. „Wszystko jest do zrobienia, ale nie w tym kraju” – powiedział. Jego zdaniem powinnam była wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Tam szkolenie jest tańsze, a poza tym nie ma opcji, żeby po nim nie dostać pracy – praca w lotnictwie amerykańskim jest wszędzie. To kraj z najlepiej rozwinięta infrastrukturą lotniczą na świecie. Mówił też, że ma wielu znajomych, którzy tak właśnie zrobili. Jego słowa bardzo mnie zachęciły. Wróciłam do domu, zaczęłam szukać informacji na ten temat. Znalazłam blog pilota Polaka, który przeszedł taką drogę - wyjechał do Stanów, tam się szkolił i pracował. Zainspirował mnie. Wysłałam maila do tej szkoły. Dostałam odpowiedź, że mogę przyjechać, za szkolenie zapłacę tylko część kwoty, bo od razu mogę też podjąć pracę. To była roczna praca na kampusie tej uczelni. Jedni nalewali paliwo do samolotów, drudzy pracowali w lotniskowej recepcji, jeszcze inni uczyli studentów. Za pieniądze, które zarobiłam w Australii, wyjechałam do Stanów, nie wiedząc, jak długo tam zostanę. Byłam gotowa odbyć szkolenie i pracować na pół etatu, bo studencka wiza na więcej nie pozwalała. Uznałam, że najwyżej znów wyjadę do Australii, będę pracowała, odkładała pieniądze, aby wrócić do Stanów i dokończyć naukę. Taki miałam plan.

Ale okazuje się, że jak się już podejmie decyzję, to wszechświat pomaga?

Tak było! Kiedy przyleciałam do Stanów, okazało się że wylosowałam zieloną kartę. To był czysty przypadek! Jeszcze gdy byłam w Australii, kolega namówił mnie, abym wzięła udział w loterii. Sam już pięć razy brał w niej udział, bezskutecznie i znów postanowił złożyć aplikację. Pokazał mi, jak to zrobić. Nie brałam tego poważnie. Nie planowałam w przyszłości zostać w USA. Ale zaaplikowałam. Kilka miesięcy później okazało się, że wylosowałam zieloną kartę. To otworzyło mi drogę na cały rynek pracy w Stanach. Już nie musiałam być związana z żadną szkołą, ani być ograniczona wizą. W szkole poznałam mojego przyszłego męża. Przyleciał z Polski, aby się szkolić na pilota. Wzięliśmy ślub. Kilka lat pracowaliśmy jako instruktorzy. Lataliśmy jednosilnikowymi samolotami bez klimatyzacji, w ponad 40-stopniowych upałach, w bardzo zatłoczonej przestrzeni, za najniższą krajową. Nie bez powodu mówi się, że w lotnictwie ogólnym jest więcej wypadków niż wśród motocyklistów. Oboje mieliśmy momenty, kiedy chcieliśmy rzucić to wszystko.

Nie bała się pani?

Bałam się, zwłaszcza kiedy urodził się mój syn. Ale nadal wykonywałam tę pracę. Wiele lat poświęciłam na to, żeby zostać pilotem. Chciałam doprowadzić to do końca. Myślałam: „Za dużo czasu i pieniędzy w to zainwestowałam. Nie mogę się poddać”. Starałam się więc robić wszystko tak, żeby było jak najbezpieczniej; minimalizować ryzyko, jak tylko się dało. Zaciskałam zęby, gotowa przetrwać wszystko. Nie ukrywam, były ciężkie momenty. Zastanawialiśmy się z mężem, czy jest sens mieszkania w Stanach Zjednoczonych. Wybuchła pandemia, możliwości pracy podupadły, mieliśmy mniej zagranicznych studentów, cierpiały linie lotnicze; przestały zatrudniać. Na szczęście po pandemii wszystko szybko zaczęło się odbudowywać. Mąż dostał pracę w jednych, potem drugich liniach. Ale przez 3-4 lata, póki nie zaznaliśmy stabilizacji, nie były nam łatwo. Żyliśmy na emigracji, nie mieliśmy blisko rodziny, polegaliśmy na nianiach, korzystaliśmy z pomocy znajomych. Wymagało to starannej logistyki.

Czytaj więcej

Polskie czołgistki: Służba wojskowa powinna być obowiązkowa, bo uczy życia w grupie

To są te koszty, które się ponosi, kiedy się spełnia marzenia?

Myślę, że te koszty zależą też od tego, jak wysoko postawi się w życiu poprzeczkę. U mnie ta poprzeczka była bardzo wysoko. Nie pochodzę ani z lotniczej, ani z zamożnej rodziny. Musiałam włożyć wiele wysiłku, żeby znaleźć drogę do celu i nie poddać się. Wiedziałam, że aby dokonać wielkich rzeczy, trzeba wielkich poświęceń. Gdybym miała jeszcze raz podejmować tę decyzję, to myślę że było warto. Ta droga bardzo nas – mnie i męża – wzmocniła.

Jest coś, czego dzisiaj się pani boi?

Najbardziej boję się kryzysu ekonomicznego. Tego, żeby z dnia na dzień nie stracić pracy. Lotnictwo jest niezwykle wrażliwe na wszelkie gospodarcze wahania. Kapitanowie, z którymi latam, w branży od 30 lat, opowiadają,  że w swoim życiu dwa albo trzy razy przeżyli wielkie zwolnienia. Duża część pilotów nie jest w stanie przeczekać tego czasu. Muszą iść do innej pracy, nie mają odłożonych pieniędzy, albo poczynili jakieś niefortunne inwestycje, które też upadły przez kryzys i pogrążyły ich w długach. A potem nie są już w stanie do lotnictwa wrócić. Nawet jeśli lotnictwo zaczyna się podnosić z zapaści, to do pracy wybiera się kandydatów, którzy latali, nie mieli kilkuletniej przerwy. Nie każdy ma takie możliwości, żeby pójść do aeroklubu, wykupić lot i utrzymywać uprawnienia lotnicze. Staramy się z mężem ostrożnie podejmować jakiekolwiek decyzje o inwestowaniu, oszczędzaniu, ale z tyłu głowy mam świadomość, że taki dzień może niespodziewanie nadejść.

Co pani poczuła, kiedy otrzymała ofertę pracy pilota Airbusa A320?

Byłam podekscytowana. Myślałam że to oznacza koniec wyboistych ścieżek, że oto przyszedł moment, kiedy możemy się zrelaksować. I faktycznie, jeżeli chodzi o kwestie finansowe, mogliśmy odetchnąć. Nie musieliśmy się już martwić o finanse. To był duży przeskok – z pracy za najniższą krajową na podpisanie kontraktu. Pamiętam, był grudzień 2022 rok, latałam wtedy Bombardierami – to był mój pierwszy samolot odrzutowy – kiedy przeszłam rozmowę kwalifikacyjną w liniach Airbusa. Trzy miesiące później zadzwonił rekruter i powiedział: „Mam dla ciebie ofertę pracy”. Poczułam wielką radość, przyjęłam gratulacje od męża. Zaczął się kolejny etap, ale on oznaczał, że muszę wyjechać na trzy miesiące; zostawić rodzinę i skupić się na nauce. Z jednej strony była więc ekscytacja, ale chwilę później przyszły obawy: jak my sobie poradzimy? Czy synek, który miał wtedy dwa lata, nie ucierpi na tym, że wyjadę na tak długo? To znowu było wielkie wyzwanie.

Daliście radę.

Nie mogę powiedzieć że daliśmy radę sami, bo przyjechała moja siostra i razem z teściową pomagały w opiece nad synkiem. Znów przeżywałam trudne momenty. Miałam dużo nauki, bo trening jest bardzo wymagający. Szkolenie lotnicze to ogromna inwestycja, również dla firmy, która zatrudnia – chce jak najszybciej wyszkolić kandydata, więc ten program jest przeładowany, 8 godzin wykładów dziennie i 4 godziny zadań domowych, wkuwania na pamięć wielu różnych rzeczy. Na początku często dzwoniłam do domu, prowadziłam z synkiem wideorozmowy, ale potem zauważyliśmy, że on się tym bardzo frustruje, a też te rozmowy źle wpływają na mnie – często kończyłam je, płacząc w poduszkę z tęsknoty i poczucia bezsilności. Wiedziałam jednak, że ta sytuacja nie potrwa wiecznie. Mąż starał się nie przytłaczać mnie dodatkowymi zmartwieniami - gdy synek miał gorszy dzień albo chorował, nawet mi o tym nie mówił, bo wiedział, że będzie mi ciężko, będę czuła większą bezradność. Pomogło mi również to, że w lotnictwie amerykańskim jest trochę kobiet i na szkoleniu poznałam kilka innych matek, miałyśmy podobne problemy, mogłyśmy się nimi dzielić i nawzajem się wspierać.

Czuła pani presję odpowiedzialności, kiedy zasiadła pierwszy raz za sterami pasażerskiego Airbusa?

Najpierw przeszłam sesje w symulatorze, a potem nadszedł dzień, w którym pierwszy raz miałam lecieć z pasażerami. Kapitan był jednocześnie egzaminatorem i instruktorem – wiedział, na co zwracać uwagę i cały czas trzymał rękę na pulsie. Stresowałam się przed tym lotem. Ale kiedy już przywitałam się z kapitanem i usiadłam za sterami, nie poczułam żadnej różnicy między tym, co jest teraz a symulatorem. Każdą czynność robiłam po kolei, tak, jak mnie nauczono. Zapomniałam, że z tyłu siedzi 200 pasażerów.

Lotnictwo jest branżą zdominowaną przez mężczyzn. W amerykańskich liniach lotniczych kobiety stanowią zaledwie 6 czy 7 procent. Jak się pracuje w świecie mężczyzn?

Czytaj więcej

Kobiety za sterami samolotu - coraz częstsze zjawisko?

Pracuję w lotnictwie już wiele lat, więc się do tego przyzwyczaiłam i nie zwracam uwagi na to, że obracam się w większości w męskim świecie. Wyzwaniem jest już samo podpisanie kontraktu, bo kontrakty nie są przystosowane do kobiet, chociażby jeśli wziąć pod uwagę o urlopy macierzyńskie. W Stanach Zjednoczonych chyba w każdej branży urlopy macierzyńskie są trudnym tematem. W moich liniach lotniczych urlop macierzyński trwa 6 tygodni, po czym trzeba wrócić do pracy. To trudne do wyobrażenia – jak zostawić w domu sześciotygodniowe dziecko i wykonywać pracę, która wiąże się z ciągłymi wyjazdami? Spore wyzwanie. Nie ma też warunków na przykład do tego, żeby odciągać pokarm dla dziecka. Nie jest łatwo pogodzić życie zawodowe z rodzinnym. Dlatego wiele kobiet pracujących w tej branży nie decyduje się na posiadanie dzieci. W Stanach ludzie są przyzwyczajeni do tego, że kobiety prowadzą samoloty. Linie lotnicze robią wiele, żeby promować kobiety i zachęcają je do wybierania tego zawodu; organizują konferencje dla kobiet. Prężnie też działają związki zawodowe, które zachęcają kobiety, aby zabierały głos w swoich sprawach, mówiły, co trzeba ulepszyć z ich perspektywy. Problem polega na tym, że jesteśmy mniejszością i trudno jest potem pewne rzeczy przegłosować.

Co w pracy pilota najbardziej pani kocha? Woli start czy lądowanie?

Lądowanie! Ekscytujące są obie te czynności, jednak przy lądowaniu można się bardziej wykazać umiejętnościami. Ale jeśli chodzi o pracę w ogóle, to najbardziej lubię jej nieprzewidywalność.

Jaką najbardziej emocjonującą przygodę przeżyła pani jako pilot?

Mieliśmy na pokładzie kobietę w ciąży, która zaczęła rodzić. Sytuacja rozwijała się dynamicznie. Wracaliśmy z Montany. Lekarz, z którym się skontaktowaliśmy, polecił, aby jak najszybciej wylądować, by kobieta znalazła się bezpiecznie na ziemi i żeby zajęli się nią lekarze. W połowie drogi musieliśmy znaleźć inne lotnisko. Kapitan przejął stery, a ja musiałam zaprogramować lot na nowo, zebrać wszystkie informacje na temat najbliższego lotniska. To wymagało koncentracji i opanowania. Wylądowaliśmy w Las Vegas. Pani szczęśliwie urodziła w szpitalu, wszystko dobrze się skończyło.

Jak wygląda pani dzień pracy? Ma pani swoje rytuały przed lotem?

Staram się zawsze być w pracy wcześniej i być przygotowaną, bo wiem że pośpiech jest wykładnikiem błędu. Jest sporo rzeczy, o których muszę pamiętać: zaktualizować wszystkie niezbędne aplikacje, sprawdzić pogodę, mieć naładowany telefon naładowany, naładowany iPad, bo dziś nie nosimy już ciężkich dokumentów, jak to było kiedyś. Polegamy na jednym iPadzie, ale musi on działać. Jeśli chodzi o samo wejście do samolotu, to wszystkie czynności wykonujemy tak samo, bez względu na to, w jakim miejscu jesteśmy i z kim lecimy. Wciskamy dokładnie te same przyciski. Linie lotnicze chcą mieć przeszkolonych pilotów do tych samych standardów. Trzeba się pilnować, żeby nie zgubiła nas rutyna, cały czas być w gotowości, spodziewać się sytuacji niestandardowych i być skoncentrowanym.

Dokąd pani lata? Jak dalekie to są trasy?

Latam na trasach trwających maksymalnie 5 godzin w jedną stronę - do Nowego Jorku, do Waszyngtonu. Najczęściej mam krótsze loty trwające dwie, trzy godziny: do Kalifornii, do Teksasu. Jeśli lecę w dłuższą, pięciogodzinną trasę, to nie wracam tego samego dnia. Latam też na Wyspy Karaibskie, na Dominikanę, Jamajkę i wtedy mam 24-godzinną przerwę, aby wypocząć. Musimy mieć minimum 8 godzin nieprzerwanego snu. Linie lotnicze bardzo dbają o to, aby piloci latali w dobrej kondycji, żeby byli wyspani. Chodzi o uniknięcie sytuacji, w której pilot przez zmęczenie czy stres popełni błąd.

Jaki mit o pracy pilota chciałaby pani obalić?

Czytaj więcej

Dlaczego nie należy ignorować wskazówek stewardessy?

Niektórym czasami wydaje się, że piloci są brawurowi, że potrzebują adrenaliny. To z pewnością mit – w naszej pracy w ogóle nie ma miejsca na brawurę. Mamy latać zgodnie z procedurami, książkowo. Cały lot jest zapisywany; specjalne systemy zapisują wszystkie ruchy, jakie wykonuje pilot na sterach i wszystkie prędkości na których leci. Innym często powtarzanym mitem jest to, że jak samolot wpadnie w turbulencję, to jest to wina pilota. Turbulencje są zupełnie normalną częścią lotu; jeśli jest wzburzone powietrze, a tak bywa zwłaszcza latem, kiedy ciepłe powietrze unosi się w górę, wiemy, że turbulencje będą. Spodziewamy się ich, one nas w ogóle nie zaskakują.

Czasami nie jest możliwe ominięcie ich, na przykład kiedy znajdują się one na trasie zniżania albo podejścia do lotniska. Turbulencje na wysokościach przelotowych są możliwe do uniknięcia, możemy zmienić trasę, żeby je ominąć albo zmienić wysokość. Jednak jeśli turbulencje są na dużym obszarze, wtedy te zmiany mogą nic nie dać. Ale turbulencje nie są niebezpieczne i nie zagrażają bezpieczeństwu lotu.

Ma pani szansę na to, żeby zostać kapitanem? Chciałaby pani?

Jak najbardziej! Trzeba wylatać minimum tysiąc godzin na danym typie samolotu; taki wymóg ustanowiła firma lotnicza. Zajmuje to zwykle dwa, trzy lata. Są osoby, które chcą zrobić to wcześniej i wylatują te godziny w 14-15 miesięcy.  Ja takiej potrzeby teraz nie czuję. Najsilniejszym argumentem, który przemawia za tym, aby zostać kapitanem, jest to, że pensja wzrasta dwukrotnie. Ustaliliśmy z mężem, że jeśli on zdecyduje się zostać kapitanem, to ja nie będę się z tym spieszyć. Kapitan pracuje więcej. A my oboje chcemy, by ktoś z nas był częściej i dłużej w domu, miał większą elastyczność grafiku.

Ile zarabia kapitan?

W Stanach Zjednoczonych kapitan zarabia około 300 tysięcy dolarów rocznie, ale z wieloletnim doświadczeniem może zarobić i pół miliona dolarów rocznie.

Jak wygląda pani życie poza lotnictwem? Ma pani czas na rozwijanie innych pasji czy latanie jest tak angażujące, że wszystko inne pozostawia w tle?

Praca w żadnym wypadku nie koliduje z życiem prywatnym. My z mężem specjalnie wybraliśmy takie linie lotnicze które wcale nie płacą najwięcej, nie dają najwięcej prestiżu i przywilejów, ale dają elastyczny grafik pracy. Mimo tego, że lotnictwo to nasza pasja, zależy nam też na życiu rodzinnym. Tak zostaliśmy wychowani – mieliśmy duże rodziny, dom był zawsze otwarty i otaczaliśmy się ludźmi. Chcemy podobny dom stworzyć naszemu synkowi. W porównaniu do naszych znajomych pilotów, nie pracujemy dużo, za to dużo czasu spędzamy na wyjazdach. Lubimy jeździć do parków narodowych, lubimy kempingi. Ładujemy baterie, spędzając czas w lesie, przy ogniskach nad jeziorem, chodząc po górach. Mogę powiedzieć, że to nasza druga pasja.

Za czym szczególnie pani tęskni, jeśli chodzi o Polskę?

Na pierwszym miejscu za rodziną i przyjaciółmi. Na drugim - za jedzeniem. Uważam że w Polsce i w ogóle w Europie jedzenie jest jakościowo dobre i tak urozmaicone, że nigdzie na świecie nie znalazłam lepszego! Najbardziej tęsknię za zupami: ogórkową, szczawiową, za chłodnikiem.

Mówi się często, że latanie symbolizuje wolność. Jak rozumie pani pojęcie wolności?

Też uważam, że latanie symbolizuje wolność. Dzięki niemu możemy się bardzo szybko przemieszczać, możemy znajdować się w wielu miejscach na świecie, w bardzo krótkim czasie. A wolność dla mnie to możliwość spełniania własnych marzeń i podejmowanie decyzji zgodnie z intuicją i wewnętrzną potrzebą.

Ma pani poczucie, że spełniła marzenie i odniosła sukces, czy wciąż wyżej ustawia poprzeczki?

Czytaj więcej

Japonia: pierwsza kobieta na stanowisku prezesa linii lotniczych

Jestem osobą, która nigdy się nie zatrzymuje. Taki mam charakter. I mam już kolejny plan: chciałabym pracować dla Urzędu Lotnictwa Cywilnego. Mam potrzebę robienia czegoś dla mojej społeczności. Udzielam się na konferencjach, chcę motywować ludzi, być mentorem dla osób, które dopiero zaczynają. Spotkałam na swojej drodze wiele serdecznych osób, które mi pomogły i jest dla mnie ważne, aby teraz robić to samo. Mam też poczucie, że swoje największe marzenie spełniłam. Chciałabym teraz zachowywać balans – nie robić niczego na siłę, ale też uczestniczyć w życiu rodzinnym, koncentrować się na synku i na jego wychowaniu.

Synek też będzie pilotem? Co przede wszystkim chciałaby mu pani przekazać?

Chciałabym, żeby był szczęśliwy. Żeby wybrał zawód który będzie zgodny z tym, co on czuje. Nigdy nie będę mu niczego narzucała.

CUDZOZIEMKA W RP
Koreanka w Polsce: Doceniajcie swoje urlopy! U nas wolne dni są jak jednorożce - nikt ich nie widział
Wywiad
Dlaczego tylu młodych ludzi chce odebrać sobie życie? Specjalistka mówi o alarmujących danych
Wywiad
Renata Dancewicz: Odrzuca mnie biurokracja w kościelnym wydaniu
POLKA NA OBCZYŹNIE
Polka w Indiach: „Tutaj klasę średnią stać na kucharza, pomoc domową i kierowcę”
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Wywiad
Młodzieżowe Słowo Roku 2024. Językoznawczyni: Trochę dziwi mnie wyraz "oporowo"